Witkacy i kobiety - Małgorzata Czyńska - ebook + książka

Witkacy i kobiety ebook

Małgorzata Czyńska

4,3

13 osób interesuje się tą książką

Opis

Nie był monogamistą, nie był wierny, nie obiecywał miłości po grobową deskę. Nie rozumiał słowa „zdrada”. Braterstwo dusz cenił na równi z rozkoszami cielesnymi.

Niezwykły pisarz, malarz i skandalista, ale także wyjątkowy kobieciarz. Stanisław Ignacy Witkiewicz miał błysk w oku, wielką słabość do płci pięknej i równie wielki temperament. Arystokratki i podlotki, aktorki i poważne matrony. Demoniczne i uległe. Znane dziś z kart jego powieści, portretów malarskich, fotografii oraz… listów do żony. Kochał i portretował je wszystkie. Eugenię Wyszomirską, Ewę Tyszkiewiczównę, Irenę Solską, Helenę Czerwijowską, Jadwigę Janczewską, Zofię Żeleńską (żonę „Boya”), Marię Pawlikowską z Kossaków i oczywiście Nenę Stachurską. Wszystkie też musiała zaakceptować żona Nina – jednocześnie najdalsza i najbliższa. Historia związków Witkacego z kobietami nie tylko pozwala prześledzić burzliwe koleje jego życia i małżeństwa, lecz także dogłębnie poznać bogatą osobowość artysty.

W nowym, uzupełnionym wydaniu książki o kobietach w życiu Witkacego Małgorzata Czyńska odsłania kulisy jego biografii oraz twórczości – pomaga czytać między wierszami i dostrzec historię uwiecznioną na słynnych obrazach.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 321

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,3 (94 oceny)
48
33
10
2
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
jackiecane

Nie polecam

to nie jest literatura faktu tylko żałosne powieścidło
10
Irri11

Nie oderwiesz się od lektury

Polecam
00
Julia_SP88

Całkiem niezła

Książka trochę chaotycza. Wiele przypisów, wtrąceń z listów. Odniosłam wrażenie, że niektóre wątki mogłaby być lepiej rozbudowane. Duży plus za ilustracje i zdjęcia.
00
ambiguitypl

Dobrze spędzony czas

Nie łatwo być artystą i z artystą.
00
Kociak58

Nie oderwiesz się od lektury

bardzo,bardzo
00

Popularność




Wy­daw­ca ADAM PLUSZ­KA
Re­dak­tor­ka pro­wa­dząca AGNIESZ­KA RADT­KE
Ko­rek­ta MA­ŁGO­RZA­TA KU­ŚNIERZ
Pro­jekt okład­ki i stron ty­tu­ło­wych, opra­co­wa­nie gra­ficz­ne i ty­po­gra­ficz­ne ANNA POL
Ła­ma­nie, ko­rek­ta ANNA HEG­MAN
Ko­or­dy­na­tor­ka pro­duk­cji PAU­LI­NA KU­REK
Re­pro­duk­cje na okład­ce Por­tret Ma­rii Za­wadz­kiej, Por­tret Ste­fa­nii Tu­wi­mo­wej, Por­tret Ko­bie­ty (Ja­dzia My­śli)
Co­py­ri­ght © by Ma­łgo­rza­ta Czy­ńska Co­py­ri­ght © by Wy­daw­nic­two Mar­gi­ne­sy, War­sza­wa 2022
War­sza­wa 2022 Wy­da­nie pierw­sze w tej edy­cji
ISBN 978-83-67262-60-6
Wy­daw­nic­two Mar­gi­ne­sy Sp. z o.o. ul. Mie­ro­sław­skie­go 11A 01-527 War­sza­wa tel. 48 22 663 02 75re­dak­cja@mar­gi­ne­sy.com.pl
www.mar­gi­ne­sy.com.pl
Kon­wer­sja: eLi­te­ra s.c.

Me­ta­fi­zycz­ny ha­rem

Może Ci wier­ny będzie,

Fi­zycz­ny za to sma­rem,

Nie­chaj Ci lek­kim będzie [...]

(frag­ment wier­sza E. Strąży­skie­go)

.

Au­to­por­tret, 1938, Mu­zeum Śląskie w Ka­to­wi­cach

BRAC­KA 23

Noc­ny po­ci­ąg z Za­ko­pa­ne­go wje­żdża na Dwo­rzec Głów­ny w War­sza­wie o go­dzi­nie szó­stej rano. W drzwiach wa­go­nu sta­je po­staw­ny, przy­stoj­ny pi­ęćdzie­si­ęcio­la­tek – Sta­ni­sław Igna­cy Wit­kie­wicz, w skró­cie – Wit­ka­cy. Z przy­zwy­cza­je­nia wci­ąga brzuch, jak za­wsze gdy po­zu­je do zdjęcia albo roz­ma­wia z ład­ną ko­bie­tą, mimo woli uwy­pu­kla­jąc klat­kę pier­sio­wą pod gor­sem ko­szu­li. Zsu­wa bia­ły ka­pe­lusz z czo­ła, bły­ska spod ron­da sta­lo­wo­zie­lo­ny­mi ocza­mi. War­sza­wa to żona, ko­chan­ka, pra­ca i przy­ja­cie­le. Może tra­fi się ja­kaś or­gia w za­przy­ja­źnio­nym gro­nie, choć do­pie­ro co pod­jął po­sta­no­wie­nie, że zry­wa z ko­ka­iną.

Za­spa­ny – nie zwy­kł wsta­wać o tak wcze­snej po­rze – jest dość wy­po­częty po nocy spędzo­nej w wy­god­nej ku­szet­ce. Pod­ró­żu­je zwy­kle trze­cią kla­są, ku­szet­ka to luk­sus. O bra­niu tak­sów­ki na­wet nie my­śli (oszczęd­no­ści). Zresz­tą na Brac­ką 23, do­kąd je­dzie, jest nie­spe­łna 800 me­trów, a miej­ski au­to­bus za­trzy­mu­je się nie­opo­dal, przed we­jściem do Domu To­wa­ro­we­go Bra­ci Ja­błkow­skich. Jest czer­wiec 1933 roku. Wit­ka­cy chwy­ta dwie wa­liz­ki i idzie do au­to­bu­su. Od stro­ny mo­stu Po­nia­tow­skie­go lek­ko wie­je wiatr.

Uli­ca Brac­ka 23 w War­sza­wie

Trze­ba przy­znać, że ad­res Nina Wit­kie­wi­czo­wa ma wy­twor­ny. Przy­wi­ązu­je do ta­kich rze­czy dużą wagę. W ko­ńcu – ary­sto­krat­ka. Tyle że bez ma­jąt­ku. Po obu stro­nach Brac­kiej sto­ją wy­so­kie, ele­ganc­kie dzie­wi­ęt­na­sto­wiecz­ne ka­mie­ni­ce. Przed Do­mem To­wa­ro­wym Bra­ci Ja­błkow­skich jesz­cze pu­sto, sklep otwie­ra swe po­dwo­je o dzie­wi­ątej. Koło po­łud­nia za­cznie się tu ruch, za­roi się od klien­tów i go­ńców; fir­ma od­no­si za­ku­py pod wska­za­ny ad­res. Za to z po­bli­skiej Cu­kier­ni Szwaj­car­skiej do­la­tu­je już za­pach świe­żych wy­pie­ków. Po dru­giej stro­nie uli­cy jest wiel­ka wędli­niar­nia Ra­dzy­mi­ńskie­go. Nina z pew­no­ścią ku­pi­ła wczo­raj coś do­bre­go, za­raz przy­szy­ku­je i poda śnia­da­nie.

Brac­ka 23, na­resz­cie. Od fron­tu, w skle­po­wych wi­try­nach pi­ętrzą się pi­ra­mi­dy pu­szek her­ba­ty i kawy „z Ko­per­ni­kiem”, bo wła­śnie tu mie­ści się ele­ganc­ki sklep fir­mo­wy i sie­dzi­ba her­ba­cia­no-ka­wo­wej spó­łki. Cała Pol­ska pije her­ba­tę „z Ko­per­ni­kiem”.

Przed bra­mą do­zor­ca Błasz­czyk za­mia­ta chod­nik. Na wi­dok Sta­ni­sła­wa Igna­ce­go Wit­kie­wi­cza roz­pro­mie­nia się, gnie­cie w ręku ma­cie­jów­kę i ni­sko się kła­nia. Lubi i sza­nu­je ar­ty­stę, któ­ry za­wsze miło, dow­cip­nie za­ga­da. Rzad­ko się go wi­du­je na Brac­kiej, le­d­wie kil­ka ty­go­dni w roku.

Wit­ka­cy mija bra­mę, w drzwiach mi­ga­ją bia­łe mar­mu­ro­we scho­dy wy­ło­żo­ne dy­wa­nem, krysz­ta­ło­we lu­stra i sztu­ka­te­rie, i kie­ru­je się na po­dwó­rze. Miesz­ka­nie od fron­tu to luk­sus nie na kie­szeń Wit­kie­wi­czów, czyn­sze w ofi­cy­nie są znacz­nie ni­ższe, a wy­go­dy te same – win­da, ła­zien­ka i cen­tral­ne ogrze­wa­nie. Na po­dwó­rzu ude­rza w nos moc­ny za­pach kawy z po­bli­skiej pa­lar­ni. Nina wy­naj­mu­je trzy­po­ko­jo­we miesz­ka­nie na pi­ątym pi­ętrze, je­den po­kój pod­naj­mu­je sub­lo­ka­to­rom, je­den za­wsze cze­ka na męża (chy­ba że ma do nie­go szcze­gól­ny żal o któ­rąś z ko­cha­nek i od­ma­wia gosz­cze­nia u sie­bie). Ró­żnie się mi­ędzy ma­łżon­ka­mi ukła­da­ło, wy­pra­co­wa­li już jed­nak mo­del, zda­niem Wit­ka­ce­go, ide­al­ny. Przy­ja­źń, to­le­ran­cja, wza­jem­ne wspar­cie. On nie­mal ofi­cjal­nie ko­goś ma, ona dys­kret­nie ko­goś mie­wa. Mimo to nie wy­obra­ża­ją so­bie ży­cia bez sie­bie. Poza kil­ku­ty­go­dnio­wy­mi okre­sa­mi wio­sną i je­sie­nią, gdy Sta­ni­sław Igna­cy miesz­ka na Brac­kiej, co­dzien­nie śle do żony li­sty z Za­ko­pa­ne­go. Nina w mia­rę re­gu­lar­nie od­pi­su­je, mo­gła­by może pi­sać wy­ra­źniej albo pió­rem za­miast ko­pio­wym ołów­kiem, o co Wit­ka­cy cza­sa­mi ją pro­si. Do Za­ko­pa­ne­go przy­je­żdża rzad­ko i na krót­ko. Ko­re­spon­den­cyj­ne z nich ma­łże­ństwo. Le­d­wie dwa mie­si­ące temu, z oka­zji dzie­si­ątej rocz­ni­cy ślu­bu, Sta­ni­sław Igna­cy Wit­kie­wicz pi­sał do żony: „Mów so­bie, co chcesz, ale może le­piej było i dla Cie­bie, i dla mnie, że­śmy się kie­dyś, w przy­stępie sza­łu, po­bra­li”[1].

Fa­łsz ko­bie­ty, 1927, Mu­zeum Na­ro­do­we w War­sza­wie

Ce­sa­rzo­wa Zjed­no­czo­nej Wit­ka­cji, jak mówi o niej mąż, jest już na no­gach. Od­kąd w kwiet­niu tego roku z po­wo­du sła­bej sy­tu­acji fi­nan­so­wej przy­jęła po­sa­dę w Głów­nym Urzędzie Sta­ty­stycz­nym, wsta­je o wpół do siód­mej, żeby zdążyć na ósmą do pra­cy. Wpraw­dzie do pra­cy ma nie­da­le­ko, bo GUS mie­ści się w ka­mie­ni­cy Kry­ńskie­go w Ale­jach Je­ro­zo­lim­skich 32, ale po­trze­bu­je cza­su na wy­szy­ko­wa­nie się. Wita męża już ubra­na, ucze­sa­na, w dys­kret­nym ma­ki­ja­żu. Od ju­tra będzie mu­sia­ła wsta­wać jesz­cze wcze­śniej, a to z po­wo­du... do­brej woli Wit­ka­ce­go.

Staś cier­piał nad tym, że nie może za­pew­nić mi utrzy­ma­nia – wspo­mi­na­ła – i wpa­dł na po­my­sł wzru­sza­jący: po­sta­no­wił też wsta­wać wcze­śnie, bo mia­łby wy­rzu­ty su­mie­nia, że ja się zry­wam tak wcze­śnie, a on śpi. Na­ma­wia­łam go usil­nie, żeby tego nie ro­bił, ale że był upar­ty, nie zmie­niał swe­go po­sta­no­wie­nia. Nie śmia­łam wprost po­wie­dzieć mu, że nic mi to nie uła­twi ży­cia, ale wprost prze­ciw­nie, bo mu­sia­łam my­śleć jesz­cze i o jego śnia­da­niu, cze­kać na ła­zien­kę itp. Wie­dzia­łam, że zro­bi­ła­bym mu przy­kro­ść, nie przyj­mu­jąc jego ofia­ry, a on nie zda­wał so­bie zu­pe­łnie spra­wy z tego, ja­kie za­mie­sza­nie wpro­wa­dza do mo­je­go usys­te­ma­ty­zo­wa­ne­go po­ran­ka.[2]

Gdy przy­je­dzie, ży­cie Niny mimo woli jesz­cze moc­niej za­cznie się wo­kół nie­go kręcić. Ileż ko­biet z oto­cze­nia Wit­kie­wi­cza mo­gło­by mó­wić: „Nic nie ma na świe­cie ca­łym oprócz pana”[3].

.

Asy­me­trycz­na Dama – por­tret Eu­ge­nii Wy­szo­mir­skiej-Ku­źnic­kiej, 1935, Mu­zeum Hi­sto­rii Ka­to­wic

ASY­ME­TRYCZ­NA DAMA

Czer­wo­ne tek­tu­ro­we koło wy­wie­szo­ne na drzwiach pra­cow­ni świad­czy o tym, że Wit­ka­cy ry­su­je. Pół go­dzi­ny temu przy­szła klient­ka. W ca­łym miesz­ka­niu pa­nu­je ci­sza. Wia­do­mo, se­ans por­tre­to­wy może po­trwać i kil­ka go­dzin. Prze­wa­żnie ko­ńczy się na jed­nym spo­tka­niu – pó­łto­rej go­dzi­ny i go­to­we, cza­sa­mi jed­nak trze­ba paru se­sji. W po­ko­ju obok pra­cow­ni Nina ukła­da pa­sjan­sa. Jed­ną ręką z na­my­słem kła­dzie kar­ty, dru­gą ma za­jętą fif­ką z pa­pie­ro­sem. „Nie wiesz, co ro­bisz, że pa­lisz” – zrzędzi mąż nie­ustan­nie, bez re­zul­ta­tu. Pro­si żonę, żeby na jego cze­ść spró­bo­wa­ła choć na trzy dni zre­zy­gno­wać z pa­pie­ro­sów. Zda­rza mu się moc­niej za­grzmieć: „Chcesz, to giń, psia­krew – pa­le­nie jest czy­mś okrop­nym, zwa­la­jącym z nóg byki”[1].

Na sto­li­ku stoi ni­klo­wa­ny ter­mos z czar­ną kawą. Nie trze­ba prze­my­kać się do kuch­ni. Zresz­tą Nina spędza w niej nie­wie­le cza­su. To nie miej­sce dla ko­bie­ty z jej sfer. Nie pod­gląda przez uchy­lo­ne drzwi, kto przy­sze­dł, nie pod­słu­chu­je. Na­wet je­śli przy­pad­kiem po­ja­wia się w ko­ry­ta­rzu na dźwi­ęk dzwon­ka u drzwi we­jścio­wych, to za­raz dys­kret­nie zni­ka w swo­im po­ko­ju. Do Sta­sia przy­cho­dzą nie tyl­ko klien­ci, ale i jego zna­jo­mi, przy­ja­cie­le. O czym roz­ma­wia­ją, do­kąd z nimi wy­cho­dzi, kie­dy wra­ca, to nie jej spra­wa. Od cza­su do cza­su, w nie­dziel­ne po­ran­ki, do­łącza do gru­py go­ści przy jego łó­żku (rano Wit­ka­cy przyj­mu­je, le­żąc w łó­żku). W to­wa­rzy­stwie pia­ni­sty Ro­ma­na Ja­si­ńskie­go i le­ka­rza Jana Ko­cha­now­skie­go pusz­cza­ją wo­dze fan­ta­zji. „Ba­wi­li się wte­dy jak dzie­ci – wspo­mni Nina po la­tach – wy­my­śla­li roz­ma­ite sztucz­ki, opo­wia­da­li nie­sa­mo­wi­te hi­sto­ryj­ki – śmie­li­śmy się tak, że aż bo­la­ły szczęki i brzuch”[2].

O klien­tach Nina wie wszyst­ko, na sto­li­ku obok te­le­fo­nu leży ak­tu­al­ny ka­len­da­rzyk za­pi­sa­ny ter­mi­na­mi, ob­sta­lun­ka­mi na por­tre­ty. Od­kąd w 1924 roku Wit­ka­cy sko­ńczył z tak zwa­nym ma­lar­stwem istot­nym, a w na­stęp­nym roku usta­no­wił Fir­mę Por­tre­to­wą, two­rzy tyl­ko por­tre­ty i ry­sun­ki. Z tego żyją. „Ro­bię cza­sem 2 por­tre­ty dzien­nie (po 50) lub 1 za 100. Dziś 2. Po ta­kim dniu je­stem nie­zdol­ny do ni­cze­go”[3] – in­for­mu­je żonę. Dow­cip­niej wy­ra­ża się w wier­szy­kach:

Dziś albo ju­tro

Na bor­do pa­pie­rze

Mu­szę się upo­rać

Z twą mor­dą fra­je­rze

Albo:

Nie jest to przy­jem­no­ść duża

Cały dzień ma­lo­wać stró­ża

I za taki mar­ny zysk

Zgłębiać taki głu­pi pysk.

Nie­dłu­go po przy­je­ździe Sta­sia do War­sza­wy – i roz­pa­ko­wa­niu dwóch wa­liz ksi­ążek, bie­li­zny i ubrań – za­czął się ruch w por­tre­to­wym in­te­re­sie. Nina i Sta­ni­sław Igna­cy kła­dą na sto­le za­baw­ko­wą dru­ka­ren­kę z gu­mo­wy­mi czcion­ka­mi i na pocz­tów­kach od­bi­ja­ją tekst: „Fir­ma St.I. Wit­kie­wicz za­wia­da­mia o swo­im przy­by­ciu do War­sza­wy, Brac­ka 23 m. 42, Tel. 227-18, dzwo­nić 10-1”.

W dzie­ci­ństwie na ta­kiej dru­ka­ren­ce mały Staś od­bi­jał swe pierw­sze sztu­ki te­atral­ne. Może to na­wet te same stem­pel­ki przy­wió­zł z Za­ko­pa­ne­go do sto­li­cy; w ko­ńcu ma na­tu­rę zbie­ra­cza, mało co wy­rzu­ca, za­baw­ka mo­gła prze­trwać kil­ka za­ko­pia­ńskich prze­pro­wa­dzek.

Dzi­siej­sza mo­del­ka jest wy­jąt­ko­wa, no i to por­tre­to­wa­nie jest dar­mo. Gra­ti­so­we por­tre­ty to zresz­tą naj­wi­ęk­sza część jego urob­ku. Wci­ąż ry­su­je bli­ższych i dal­szych zna­jo­mych, cho­ćby w re­wa­nżu za za­pro­sze­nie na ko­la­cję. Po licz­bie por­tre­tów wi­dać też, na kim mu aku­rat za­le­ży. Po­trze­ba ma­lo­wa­nia uko­cha­nych twa­rzy, czy ra­czej twa­rzy uko­cha­nych, to u Wit­ka­ce­go ba­ro­metr uczuć i po­żąda­nia, a ta­kże in­stynkt ar­ty­sty. Czyż nie de­kla­ro­wał: „Ja lu­dzi, pew­nych lu­dzi, albo ko­cham i są oni dla mnie czy­mś w ży­ciu, albo ich trak­tu­ję ar­ty­stycz­nie. Wte­dy po­zwa­lam so­bie na wszyst­ko”?[4].

Dziś nie cho­dzi ani o ro­mans, ani o re­wa­nż to­wa­rzy­ski. Sta­ni­sław Igna­cy pra­gnie na­ry­so­wać tę ko­bie­tę. Nina mo­gła­by od­czu­wać nie­po­kój, w ko­ńcu jej mąż często od por­tre­tu za­czy­na ro­man­se, a na­wet de­kla­ru­je oże­nek. Już to prze­ra­bia­li i będą prze­ra­biać. Pa­trzy na por­tre­ty i czu­je, o co mu idzie. Na wi­dok por­tre­tu Cze­sła­wy Okni­ńskiej-Ko­rze­niow­skiej prze­cież po­wie­dzia­ła od razu: „Wi­dzę, że uciu­ła­łeś so­bie nową ko­bie­tę”. Tra­fi­ła w punkt. Na­wet nie za­prze­czył, tyl­ko się uśmiech­nął. Od tego cza­su mi­nęły pra­wie czte­ry lata. Jest ich tro­je w tym zwi­ąz­ku. A tak na­praw­dę za­wsze wi­ęcej niż tro­je. Zda­niem za­ko­pia­ńskich przy­ja­ciół, Ma­rii i Ed­mun­da Strąży­skich, Wit­ka­cy „miał «nia­ga­row­ski tem­pe­ra­ment». Nie po­wstrzy­my­wał się i ni­g­dy nie chciał po­wstrzy­my­wać. Lu­bił wal­kę z ko­bie­ta­mi. Miał ich w ży­ciu nie­prze­bra­ne mnó­stwo, na­wet mat­ka pani Ma­rii – osiem­dzie­si­ęcio­let­nia – była w nim za­ko­cha­na! Na pew­no sam głębo­ko ko­chał Cze­się, ale ją też zdra­dzał, «żeby zaj­rzeć na tam­tą stro­nę», jak ma­wiał”[5]. Cze­sła­wa się bun­tu­je i co­raz to zry­wa z Wit­ka­cym. Nina jest mężat­ką od dzie­si­ęciu lat i już daw­no przy­wy­kła do ota­cza­jące­go męża ha­re­mu, nie wal­czy o po­zy­cję „tej je­dy­nej”.

Wy­nio­sła – oce­nia­ją ją krew­ni i zna­jo­mi. Ozi­ębła – mówi Staś. Wie­le lat po jego śmier­ci po­wie Ma­rii Wit­kie­wi­czów­nie, Dziu­dzi, ku­zyn­ce męża, że była dla nie­go zbyt chłod­na, że ża­łu­je. Ale do tego wy­zna­nia jesz­cze da­le­ko.

Asy­me­trycz­na Dama – por­tret Eu­ge­nii Wy­szo­mir­skiej-Ku­źnic­kiej, 1934, Mu­zeum Hi­sto­rii Ka­to­wic

Ta dzi­siej­sza mo­del­ka, Nina jest jej szcze­rze cie­ka­wa. Staś nie­daw­no spo­tkał ją na uli­cy, w sa­mym środ­ku mia­sta, nie­da­le­ko domu. Do­słow­nie za­mu­ro­wa­ło go na jej wi­dok. Ochło­nąw­szy, za­wró­cił i za nią po­sze­dł. Może ją tro­chę prze­stra­szył, trud­no – tak wy­szło. Przed­sta­wił się, za­pro­po­no­wał po­zo­wa­nie. Tłu­ma­czył, że jej twarz przy­po­mi­na mu twarz ko­bie­ty, któ­ra była nie­gdyś dlań wa­żna, a już nie żyje. Niech więc się zgo­dzi i przyj­dzie do nie­go, tu, w War­sza­wie, lub w Za­ko­pa­nem, wszyst­ko jed­no gdzie, byle przy­szła.

Wró­cił do domu wzbu­rzo­ny, pod­eks­cy­to­wa­ny. Po­wtó­rzył Ni­nie całą hi­sto­rię spo­tka­nia, oświad­cza­jąc, że ko­bie­ta do złu­dze­nia przy­po­mi­na Ja­dwi­gę Jan­czew­ską. Na­rze­czo­ną sa­mo­bój­czy­nię. Fa­tum, prze­zna­cze­nie. No tak, prze­zna­cze­nie. Nina oczy­wi­ście zna tę tra­gicz­ną hi­sto­rię. Przed ślu­bem wie­lu życz­li­wych do­no­si­ło jej o ro­man­sach Wit­ka­ce­go i o tym dra­ma­cie. Mąż z rzad­ka wspo­mi­na Jan­czew­ską, ot w li­stach, w sty­lu: „Naj­dro­ższa Ni­necz­ko, b. ko­cha­na ma­łpecz­ko (mu­cha sie­dzi na sa­mym pió­rze, to duch Jan­czew­skiej, i dyk­tu­je te sło­wa)”[6]. Choć zda­rza­ją się dra­ma­tycz­niej­sze wy­zna­nia: „Czu­ję się jak po śmier­ci Ja­dwi­gi Jan­czew­skiej. Żad­nej na­dziei. Sze­reg bez­sen­sow­nych dni, śmie­rć za ży­cia”[7]. Sta­ni­sław Igna­cy lubi tra­gi­zo­wać, żona wie o tym naj­le­piej.

Te­raz spo­koj­nie cze­ka na wy­nik spo­tka­nia męża z tą ta­jem­ni­czą ko­bie­tą. W ko­ńcu Staś za­wsze na ko­niec pra­cy puka do drzwi jej po­ko­ju. I must show it to my wife – rzu­ca w stro­nę mo­del­ki.

* * *

Mło­da ko­bie­ta co­raz sze­rzej otwie­ra oczy ze zdu­mie­nia. Wy­krój oczu ma cha­rak­te­ry­stycz­ny: moc­no opad­ni­ętą pra­wą po­wie­kę i lewą brew unie­sio­ną wy­żej od pra­wej. Usta też ma lek­ko skrzy­wio­ne. Ciem­na blon­dyn­ka, oczy nie­bie­skie. Wit­ka­cy jest za­fa­scy­no­wa­ny jej twa­rzą, kre­śli ją na kar­to­nie przy­pi­ętym do de­ski do ry­so­wa­nia. Po­tem mówi coś i zni­ka w sąsied­nim po­ko­ju, przez uchy­lo­ne drzwi wi­dać rude wło­sy, zgrab­ne dłu­gie nogi. A że mo­del­ka nie ro­zu­mie po an­giel­sku ni w ząb, nie wie, że ta wy­so­ka wy­twor­na pani to żona ar­ty­sty.

W ogó­le nie­wie­le ro­zu­mie z ca­łej tej sy­tu­acji, w któ­rej się zna­la­zła na wła­sne ży­cze­nie. Nie może prze­cież po­wie­dzieć, że pan ma­larz zmu­sił ją do przy­jścia. Za­in­try­go­wał, ow­szem. Był zde­ter­mi­no­wa­ny. Nie zna­ła wcze­śniej żad­ne­go ar­ty­sty, ni­g­dy nie po­zo­wa­ła do por­tre­tu. Czu­je się spe­szo­na, ale i wy­ró­żnio­na. Na wła­snej skó­rze od­czu­wa już urok i de­mo­nizm Wit­ka­ce­go. Przy nim mo­żna się po­czuć wy­jąt­ko­wo. Chy­ba ka­żda ko­bie­ta musi to czuć. Ka­żda mo­gła­by za­krzyk­nąć: „A my­ślę, że daw­no nie by­łam tak bar­dzo ko­bie­tą jak w tej chwi­li”[8]. On to wie i po­tra­fi wy­ko­rzy­stać.

Żona ju­bi­le­ra z pro­win­cjo­nal­nej Często­cho­wy, mło­da mężat­ka z wi­zy­tą u krew­nych w War­sza­wie, spo­tka­ła więc Sta­ni­sła­wa Igna­ce­go Wit­kie­wi­cza. Jesz­cze nie wie, że to spo­tka­nie od­mie­ni całe jej ży­cie, że dla niej też otwo­rzy się prze­zna­cze­nie.

Był dzień wio­sen­ny, po­god­ny – wspo­mi­na­ła. – Szłam z moją ciot­ką uli­cą Chmiel­ną w kie­run­ku Mar­sza­łkow­skiej. W pew­nej chwi­li ciot­ka po­wie­dzia­ła: „Przy­spiesz­my kro­ku, bo idzie za nami ja­kiś dziw­ny typ i bez prze­rwy nas ob­ser­wu­je. Pew­nie wa­riat”. Obej­rza­łam się. Ten czło­wiek wy­glądał rze­czy­wi­ście dzi­wacz­nie na tle war­szaw­skiej uli­cy. Nie­zwy­kle wy­so­ki, już nie­mło­dy. Mo­żna by go było uwa­żać na­wet za bar­dzo przy­stoj­ne­go, gdy­by nie śmiesz­ny ubiór – spor­to­we pum­py, ja­kaś kurt­ka czy wia­trów­ka ści­ągni­ęta moc­no sze­ro­kim pa­sem, a na gło­wie ogrom­ny bia­ły ka­pe­lusz. Spod tego ka­pe­lu­sza pa­trzy­ły na mnie pło­nące, po­nu­re oczy. Nie­przy­jem­nie prze­szy­wa­ło to spoj­rze­nie. Za­nim ochło­nęłam ze zdzi­wie­nia, „typ” za­stąpił nam dro­gę i przed­sta­wił się bez dłu­gich wstępów: „Wit­kie­wicz, Wit­ka­cy je­stem”. I zwra­ca­jąc się do mnie, za­py­tał: „Czy mogę na­ma­lo­wać pani por­tret?”. Ciot­ce na szczęście nie było obce na­zwi­sko Sta­ni­sła­wa Igna­ce­go Wit­kie­wi­cza – Wit­ka­ce­go, po­sta­ci zna­nej i po­pu­lar­nej w war­szaw­skim i za­ko­pia­ńskim świe­cie ar­ty­stycz­nym, więc uspo­ko­iw­szy się, że to nie wa­riat, za­py­ta­ła, gdzie mam mu po­zo­wać do por­tre­tu.[9]

In­nym ra­zem opo­wie:

Ja mu przy­po­mi­na­łam ko­goś. Dla­te­go on le­ciał w War­sza­wie za mną, jak mnie zo­ba­czył, no bo... zo­ba­czył so­bo­wtór. I bie­gł za nami, bo mówi, że znik­nę mu z ócz, my­ślał, że wsta­ła z gro­bu... ktoś... kie­dyś... ja­kąś pa­nią znał... któ­ra uma­rła, czy wy­je­cha­ła, nie wiem. Ale w ka­żdym ra­zie, jak mnie zo­ba­czył, mówi, zo­ba­czył so­bo­wtó­ra na uli­cy. A poza tym mam asy­me­trycz­ną twarz, owal twa­rzy, krzy­we oko.[10]

Nie­zbyt skład­nie opo­wia­da ta żona ju­bi­le­ra z pro­win­cji, brak jej wy­kszta­łce­nia, ogła­dy i swa­dy. Przy po­zo­wa­niu jest usztyw­nio­na i stre­mo­wa­na, trud­no jej się otwo­rzyć, zdjąć ka­pe­lusz (to te cza­sy, kie­dy na mie­ście, w ka­wiar­ni, z wi­zy­tą, w ka­żdej ofi­cjal­nej sy­tu­acji na ko­bie­cej gło­wie moc­no przy­szpi­lo­ny do fry­zu­ry sie­dzi ka­pe­lusz), odło­żyć kur­czo­wo ści­ska­ną w dło­ni to­reb­kę. Nic dziw­ne­go, że Wit­ka­cy nie jest rad z efek­tu jej po­zo­wa­nia ani ze swe­go ry­so­wa­nia.

Ich hi­sto­ria nie sko­ńczy się na jed­nym por­tre­cie. Będą ko­lej­ne se­an­se, w War­sza­wie i w Za­ko­pa­nem. Dłu­go się po­zna­ją, do­cie­ra­ją. On na­wet na któ­ry­mś z pierw­szych por­tre­tów pi­sze „T.U. – Upa­dek Ta­len­tu”. Ma cały ar­se­nał ta­kich skró­tów. Z cza­sem żona ju­bi­le­ra z Często­cho­wy sta­nie się dla Wit­ka­ce­go po pro­stu Pa­nią Han­ką – tak ją na­zy­wał, tak ad­re­so­wał li­sty. Spor­tre­tu­je ją po­nad sto razy.

Na­praw­dę ma na imię Eu­ge­nia, na dru­gie Anna. Może zdrob­nie­nie Gie­nia brzmi dla ar­ty­sty zbyt po­spo­li­cie, może ona sama woli być Anną? Do mo­men­tu spo­tka­nia Wit­ka­ce­go jej bio­gra­fia jest mało spek­ta­ku­lar­na – dziew­czy­na z wie­lo­dziet­nej ro­bot­ni­czej ro­dzi­ny, i ta ni­ja­ka Często­cho­wa, gdzie poza klasz­to­rem na Ja­snej Gó­rze, poza cu­dow­nym ob­ra­zem Mat­ki Bo­skiej brak cu­dów i ży­cie jest bar­dzo zwy­czaj­ne. Wpraw­dzie w wie­ku dzie­wi­ęt­na­stu lat Gie­nia Si­ko­ra robi świet­ną kon­kie­tę i po­ślu­bia mło­de­go miej­sco­we­go ju­bi­le­ra, Wła­dy­sła­wa Wy­szo­mir­skie­go. Za­raz po­tem za­cho­dzi w ci­ążę, sy­nek do­sta­je imię po ta­cie – Wła­dzio. Dwóch swo­ich Wła­dziów i mia­sto bez cu­dów po­rzu­ci z cza­sem dla in­ne­go ży­cia. Po­rzu­ci świa­do­mie i chy­ba bez żalu. Kto by po­my­ślał. Kie­dy spo­ty­ka Wit­ka­ce­go, jest już sta­tecz­ną trzy­dzie­sto­lat­ką. Ład­ną i ele­ganc­ką. Wy­star­czą nie­spe­łna dwa lata i kil­ka wy­jaz­dów do Za­ko­pa­ne­go, kil­ka­na­ście se­an­sów por­tre­to­wych i Gie­nia vel Pani Han­ka nie wró­ci już do Często­cho­wy, do miesz­ka­nia za skle­pem ju­bi­le­ra. Za­ko­pa­ne ją wci­ąga tak, że 4 czerw­ca 1935 roku wy­cho­dzi tu za mąż za praw­dzi­we­go gó­ra­la Jó­ze­fa Stop­kę zwa­ne­go Krzep­tow­skim, ra­tow­ni­ka Ta­trza­ńskie­go Ochot­ni­cze­go Po­go­to­wia Ra­tun­ko­we­go.

Asy­me­trycz­na Dama – por­tret Eu­ge­nii Wy­szo­mir­skiej-Ku­źnic­kiej, 1937, Mu­zeum Hi­sto­rii Ka­to­wic

Wit­ka­cy ma te­raz swą mo­del­kę na wy­ci­ągni­ęcie ręki. Pani Han­ka jest w pew­nym sen­sie muzą, ra­czej bez ero­tycz­ne­go pod­tek­stu. Sło­wa Flo­re­sta­na z dra­ma­tu Nowe wy­zwo­le­nie Wit­ka­ce­go pa­su­ją tu jak ulał: „Nie mogę po­wie­dzieć, że­bym się w pani ko­chał. W ka­żdym ra­zie nie jest pani częścią tła, tyl­ko od­ręb­nym kom­plek­sem bar­dzo za­wi­łych kom­bi­na­cji. Jest pani jako taka w mo­jej świa­do­mo­ści. To dużo, to bar­dzo dużo”[11].

Cho­dzą na spa­ce­ry, cho­ćby w to­wa­rzy­stwie Jó­ze­fa Gło­gow­skie­go, sze­fa tu­tej­szej elek­trow­ni i fo­to­gra­fa ama­to­ra, oraz jego żony Wa­le­rii, prze­sia­du­ją w lo­ka­lach – u Trza­ski, u Kar­po­wi­cza, w Mor­skim Oku, od cza­su do cza­su je­dzą we dwo­je obiad u Wit­ka­ce­go na An­ta­łów­ce. „Sza­now­na i Dro­ga Pani – pi­sze Wit­ka­cy do Pani Han­ki z Kra­ko­wa 3 lu­te­go 1935 roku. – Do­no­szę uprzej­mie, że przy­ja­dę we wto­rek. Może Pani zaj­dzie do mnie p. po­łud­niu – np. od 3–5. Nie wiem, czy mnie tu śnik nie za­sy­pie w tym Kra­ko­wie. Łączę po­zdro­wie­nia i wy­ra­zy sza­cun­ku. W”[12]. „Cze­mu Pani nie przy­szła na obiad we czwar­tek – pyta 23 lip­ca 1936 roku. – By­łem i je­stem tym zmar­twio­ny. Cze­kam ju­tro, w pi­ątek, ale o 1szej punk­tu­al­nie. Je­stem nie­spo­koj­ny, że może się pani coś sta­ło, bo chy­ba nie mogę po­sądzić Pani o «de­mo­nizm»”[13].

No i on ją ry­su­je. „Pa­łam chęcią ry­so­wa­nia Jej Asy­me­trii”[14], do­no­si 14 lip­ca 1937 roku. Tych por­tre­tów Asy­me­trycz­nej Damy, bo taki przy­do­mek zy­ska so­bie Pani Han­ka wśród ba­da­czy twór­czo­ści Wit­ka­ce­go, za­cho­wa­ło się oko­ło trzy­dzie­stu (dwa­dzie­ścia sie­dem z nich sama mo­del­ka pod ko­niec ży­cia po­da­ro­wa­ła mia­stu Ka­to­wi­ce). Wit­ka­cy por­tre­tu­je ją re­ali­stycz­nie, „na słod­ko” i bar­dziej wy­ra­zi­ście, eks­pre­syj­nie, zda­rza się, że pra­cu­je pod wpły­wem al­ko­ho­lu i nar­ko­ty­ków. Cie­ka­we, co rze­kła­by na te sza­le­ństwa często­chow­ska ro­dzi­na Eu­ge­nii? Krew­ni od­czu­li­by zgor­sze­nie. Upa­dek, stwier­dzi­li­by, zu­pe­łny upa­dek.

Do­brze się ra­zem jed­nak ba­wią. Wit­ka­cy por­tre­tu­je swą od­da­ną mo­del­kę na­wet w ba­lo­wym ko­stiu­mie, z gło­wą spo­wi­tą w tiu­lo­wy we­lon, i do­da­je ko­men­tarz: „Za­wi­ni­ęta w tiul, czu­ję dziw­ny ból, jak­by mnie ktoś ach, więc pan...”[15].

Nina spo­tka Pa­nią Han­kę w Za­ko­pa­nem raz czy dwa. Wspól­nie z Wit­ka­cym wy­bio­rą się na wy­ciecz­kę w góry. Za­uwa­ży, że nie­śmia­ła mo­del­ka zmie­ni­ła się, na­bra­ła pew­no­ści sie­bie. Za­ko­pa­ne jej słu­ży, by­cie muzą jej słu­ży. Nie krępu­je się na­wet rzec Wit­ka­ce­mu, że nie lubi jego sztuk. Ob­ra­ził się, wia­do­mo, szyb­ko się jed­nak po­go­dzi­li. Wci­ąż „pała chęcią ry­so­wa­nia Jej Asy­me­trii”. Z ty­lo­ma zna­jo­my­mi zry­wa nie­odwo­łal­nie, a mo­del­ce o opad­ni­ętej po­wie­ce prze­ba­cza.

Po dru­giej woj­nie świa­to­wej Eu­ge­nia Wy­szo­mir­ska za­miesz­ka­ła w Ka­to­wi­cach. Pro­wa­dzi­ła mały za­kład fo­to­gra­ficz­ny spe­cja­li­zu­jący się w sta­ro­świec­kich zdjęciach ślub­nych. Wy­szła za mąż za je­de­na­ście lat młod­sze­go od sie­bie Wa­le­ria­na Ku­źnic­kie­go, po ja­ki­mś cza­sie się roz­wie­dli, czy ra­czej ona z nim. Ścia­ny miesz­ka­nia ob­wie­si­ła swo­imi por­tre­ta­mi, prze­gląda­ła się w nich jak w lu­strze. Na po­cząt­ku lat sze­śćdzie­si­ątych za­częła je wy­sta­wiać, pro­mo­wać swo­ją ko­lek­cję wit­ka­ców, wspo­mi­nać cza­sy by­cia muzą Sta­ni­sła­wa Igna­ce­go Wit­kie­wi­cza. Ża­ło­wa­ła, że nie zdąży­ła mu po­zo­wać ten je­den, ostat­ni raz, la­tem 1939 roku.

Pi­sał do mnie, że chce jesz­cze ob­raz, po­nie­waż woj­na wisi w po­wie­trzu, chcia­łby jesz­cze je­den ob­raz zro­bić, no, nie­ste­ty, ja by­łam bar­dzo za­jęta, zresz­tą nie było wte­dy mowy o tym, o po­zo­wa­niu, a poza tym ka­żdy miał zu­pe­łnie co in­ne­go na gło­wie... jesz­cze obie­cy­wał, że gdzie­kol­wiek będzie, to za­raz na­pi­sze. Cze­ka­łam. No, nie­ste­ty... Do­wie­dzia­łam się w pi­ęćdzie­si­ątym któ­ry­mś roku, że on nie żyje...[16]

Asy­me­trycz­na Dama zma­rła w 1979 roku.

Eu­ge­nia Wy­szo­mir­ska-Ku­źnic­ka na tle por­tre­tów z cy­klu Asy­me­trycz­na Dama

Ten jej pierw­szy por­tret nie za­cho­wał się do na­szych cza­sów. Wia­do­mo tyl­ko tyle, że mo­del­ka była stre­mo­wa­na, a i ma­larz w dziw­nym na­stro­ju, może spi­ęty, więc por­tret pew­nie ko­lo­ry­stycz­nie nie­cie­ka­wy, bez po­lo­tu, bez pa­zu­ra, ba­nal­ny. Żeby wy­tro­pić po­do­bie­ństwa do Ja­dwi­gi Jan­czew­skiej, trze­ba by si­ęgnąć do al­bu­mu z jej zdjęcia­mi. Sta­ni­sław Igna­cy Wit­kie­wicz wy­wo­ły­wał je już po śmier­ci na­rze­czo­nej. Cia­sno ka­dro­wał jej twarz, w ten swój cha­rak­te­ry­stycz­ny spo­sób por­tre­to­wa­nia. Cier­piał wte­dy strasz­li­wie. Nie­ustan­nie my­ślał o tym, żeby ze sobą sko­ńczyć.

Spo­tka­ło mnie naj­strasz­niej­sze nie­szczęście, ja­kie być może – pi­sał pod ko­niec lu­te­go 1914 roku do przy­ja­cie­la Bro­ni­sła­wa Ma­li­now­skie­go. – Nie­szczęsna pan­na Ja­dwi­ga po­pe­łni­ła sa­mo­bój­stwo. Wie­le było w tym, co za­szło od po­cząt­ku tego roku, mo­jej winy. Czu­łem się b. źle, ona bra­ła to do sie­bie i wy­ni­kły stąd rze­czy, któ­re przy fa­tal­nym zbie­gu oko­licz­no­ści do­pro­wa­dzi­ły Ją do tego. Gdy­by nie Mat­ka, już bym daw­no nie żył. Strasz­ną od­po­wie­dzial­no­ść bio­rą ci, któ­rzy żyć każą mimo zu­pe­łnej nie­mo­żli­wo­ści ży­cia. Je­stem czło­wie­kiem zła­ma­nym kom­plet­nie. Dla Niej tyl­ko coś ro­bi­łem w sztu­ce, czu­jąc się nie­po­trzeb­nym. Je­stem, o ile mi się zda­je, zu­pe­łnie sko­ńczo­ny jako ar­ty­sta. Ale póki Mat­ka żyje, żyć mu­szę i mam obo­wi­ązek żyć z Nią, i zdać spra­wę z tego okre­su ży­cia, i po­sta­no­wi­łem przez gwa­łt pra­co­wać, jak przez gwa­łt żyję. Mo­głem Ją za­trzy­mać nad brze­giem prze­pa­ści i nie zro­bi­łem tego. Ten wy­rzut mnie za­bi­ja, a oprócz tego je­stem sam i czu­ję się opusz­czo­ny przez wszyst­ko. [...] Na jak dłu­go wy­star­czy mi sił, aby żyć tak da­lej – nie wiem. Boję się obłędu naj­bar­dziej, bo­bym już nie pa­no­wał nad kwe­stią śmier­ci.

Ty­dzień upły­nął od tego cza­su. Chwi­la­mi nie wie­rzę, że się to sta­ło. Cza­sem my­ślę, że to były lata całe, a cza­sem, że tyl­ko co się sta­ło.

Ka­żdy dzień jest co­raz gor­szy i je­dy­na myśl to chęć sko­ńcze­nia wszyst­kie­go. Mó­głbym uspra­wie­dli­wić to ży­cie ja­kąś nie­sły­cha­ną twór­czo­ścią. Ale jej przed sobą nie wi­dzę. Nic prócz strasz­li­wej pust­ki ży­cia już po śmier­ci istot­nej wszyst­kie­go, dla cze­go żyć war­to.[17]

Te­raz, po nie­mal dwu­dzie­stu la­tach od tam­tych wy­da­rzeń, emo­cje osła­bły, po­zo­stał cień tra­ge­dii. Sta­ni­sław Igna­cy Wit­kie­wicz jest tyl­ko tro­chę zgnębio­ny, zły, bo wie­le so­bie obie­cy­wał po tym se­an­sie por­tre­to­wym, a efekt wy­sze­dł zgo­ła mi­zer­ny. Cała na­dzie­ja w tym, że żona ju­bi­le­ra da się na­mó­wić na na­stęp­ne spo­tka­nie w Za­ko­pa­nem. I może spo­tka­nie z Cze­sią po­pra­wi mu hu­mor. A może wprost prze­ciw­nie, bo wia­do­mo, ró­żnie tam u nich bywa, wi­ęcej jest awan­tur i roz­stań niż har­mo­nij­ne­go po­ży­cia. Na wie­ść o eks­cy­ta­cji nową mo­del­ką ko­chan­ka go­to­wa za­re­ago­wać hi­ste­rycz­nie i wy­wi­nąć ja­kiś nowy szpryn­giel.

Sta­ni­sław Igna­cy i Ja­dwi­ga Wit­kie­wi­czo­wie w miesz­ka­niu przy ul. Brac­kiej 23

NINA

Czy Nina kie­dy­kol­wiek wie­rzy­ła, że to ma­łże­ństwo może się udać? Oświad­czy­ny Sta­ni­sła­wa Igna­ce­go Wit­kie­wi­cza przy­jęła od razu, bez na­my­słu. Je­śli mia­ła wąt­pli­wo­ści, to zdu­si­ła je w za­rod­ku. Ma­łże­ństwo z roz­sąd­ku. Ona, pra­wie trzy­dzie­sto­let­nia pan­na (nie­dłu­go za­częto by o niej mó­wić „sta­ra pan­na”) bez ma­jąt­ku, on – do­bie­ga­jący czter­dziest­ki ar­ty­sta z po­czu­ciem bez­sen­su ży­cia. Po co się gnębić du­ma­niem nad tym, czy do­bra­na z nich para – ży­cie po­ka­że.

By­li­śmy wczo­raj całą ban­dą u Wit­ka­ce­go – pi­sze Anna Iwasz­kie­wi­czo­wa w dzien­ni­ku pod datą 29 kwiet­nia 1923 roku. – Na­rze­czo­na jego przy­je­cha­ła, lada dzień ma się od­być ten ta­jem­ni­czy ślub. Wszy­scy cze­ka­ją na wia­do­mo­ść o do­ko­na­nym fak­cie z sza­lo­ną cie­ka­wo­ścią. O dniu i da­cie wie­dzą tyl­ko dwaj świad­ko­wie, Zan i Za­moy­ski. To nie­praw­do­po­dob­nie dzi­wacz­ne ma­łże­ństwo, w któ­re z po­cząt­ku wie­rzyć nie chcia­łam, zda­je się ni­ko­go już nie dzi­wi. Ja za to na nią spoj­rza­łam z in­nej zu­pe­łnie niż do­tych­czas stro­ny. Wy­da­ła mi się inna niż w War­sza­wie. Wi­dy­wa­łam ją za­wsze tyl­ko w Zie­mia­ńskiej w ka­pe­lu­szu i nie roz­ma­wia­łam z nią pra­wie wca­le; tak ze­wnętrz­nie, jak du­cho­wo wi­dzę w niej te­raz zu­pe­łnie od­mien­ną isto­tę. Schu­dła bar­dzo; wy­da­ła mi się pra­wie przy­stoj­na, kie­dy sie­dzia­ła bo­kiem do mnie przy oknie, jej ciem­no­kasz­ta­no­wa­te wło­sy mia­ły od­blask rudy, a dziw­nie duże zło­ta­we oczy pa­trzy­ły po­wa­żnie, smut­no, a za­ra­zem twar­do w prze­strzeń. Wła­ści­wie szpe­cą ją tyl­ko usta bez­kszta­łt­ne, gru­be, pra­wie mu­rzy­ńskie. Jest jed­nak in­te­re­su­jąca i ro­zu­miem, że szcze­gól­nie ta­kie­mu zde­ge­ne­ro­wa­ne­mu bądź co bądź czło­wie­ko­wi jak Wit­ka­cy może fi­zycz­nie bar­dzo się po­do­bać. Za­bra­ła mnie do sie­bie, a kie­dy za­częła mó­wić, wi­dzia­łam, jak głębo­ki jest smu­tek w tej dziew­czy­nie, jaki lęk pra­wie przed tym de­cy­du­jącym, tak ry­zy­kow­nym kro­kiem w jej ży­ciu. I na­gle dla tej isto­ty pra­wie ob­cej do­zna­łam tak głębo­kie­go wspó­łczu­cia, ta­kie­go go­rące­go uczu­cia sym­pa­tii i żalu, że ona mu­sia­ła to od­czuć, bo szcze­rze zu­pe­łnie i dłu­go mó­wi­ła o so­bie, o tym, co ją zde­cy­do­wa­ło do tego ma­łże­ństwa, jak jej ci­ężko było roz­sta­wać się z daw­nym ży­ciem. Mó­wi­ła szcze­rze, że go nie ko­cha, ale wie­rzy, że jest mu po­trzeb­na i że on ma mimo swo­ich dzi­wactw do­bre ser­ce. Słu­cha­jąc jej i wi­dząc, że ona jed­nak wie­rzy w uczu­cie z jego stro­ny, z bo­le­snym nie­po­ko­jem przy­po­mnia­łam so­bie sło­wa Ty­mo­na N., któ­ry twier­dził, że Wit­ka­cy żeni się dla sen­sa­cji, po­nie­waż dla nie­go spo­wie­dź, ślub, ma­łże­ństwo będą zu­pe­łnie no­wy­mi i nad­zwy­czaj­ny­mi wra­że­nia­mi. Sądzę, że bez mi­ło­ści zwłasz­cza, nie ry­zy­ko­wa­ła­bym na jej miej­scu ta­kie­go ma­łże­ństwa. Z dru­giej stro­ny jed­nak ro­zu­miem, że nie chcia­ła już dłu­żej i na całe ży­cie po­zo­stać sa­mot­na, że po­chle­bia­ło jej po­nie­kąd, że o rękę jej pro­sił tak zna­ny i wy­bit­ny czło­wiek, że zwi­ąza­nie z nim uwa­ża­ła zresz­tą za mniej­sze skrępo­wa­nie niż z kim­kol­wiek in­nym. To wszyst­ko mó­wi­ła szcze­rze, pro­sto i smut­nie. Bied­na dziew­czy­na! Jak trud­no jed­nak jest ko­bie­cie nie­za­mężnej urządzić so­bie ży­cie tak, aby być szczęśli­wą.[1]

Jesz­cze tro­chę i Nina sko­ńczy­ła­by jako ubo­ga krew­na wi­sząca na klam­ce u ro­dzi­ny. Już i tak wuj Woj­ciech Kos­sak po­ma­ga jej fi­nan­so­wo. Może na nie­go, wzi­ęte­go ma­la­rza, li­czyć bar­dziej niż na ojca, któ­ry para się za­rządza­niem ma­łym ma­jąt­kiem ziem­skim. Zyg­munt Unrug w cza­sie pierw­szej woj­ny świa­to­wej na ochot­ni­ka słu­żył w Le­gio­nach, pó­źniej po­ma­ga już tyl­ko krew­nym w go­spo­dar­stwie tu­dzież za­czy­tu­je się w fi­lo­zo­fii re­li­gii. No i z za­pa­łem opo­wia­da o ro­dzin­nych ko­nek­sjach, o hi­sto­rii rodu, o mło­dym mły­nar­czy­ku, któ­ry w 940 roku ze­brał zbroj­ną dru­ży­nę i pu­sto­szył wło­ści fran­ko­ńskie­go He­rzo­ga Eber­har­da, msz­cząc się na nim za po­ha­ńbie­nie (En­teh­rung) mat­ki i spo­wo­do­wa­nie jej sa­mo­bój­czej śmier­ci. Poj­ma­ny pod­stępem i z roz­ka­zu ce­sa­rza Ot­to­na Wiel­kie­go wrzu­co­ny do klat­ki lwa, si­łacz Kurt zdu­sił lwa go­ły­mi ręka­mi, po czym zo­stał przez ce­sa­rza uła­ska­wio­ny i nie­ba­wem no­bi­li­to­wa­ny za czy­ny wo­jen­ne. [...] Uła­ska­wio­ny Kurt nie spo­czął, do­pó­ki nie zgła­dził w boju swe­go wro­ga, zbun­to­wa­ne­go prze­ciw kró­lo­wi, He­rzo­ga Eber­har­da von Fran­ke­na. [...] Ja­ko­by wte­dy to nie­spo­koj­ny i żąd­ny sła­wy ry­cer­skiej Kurt prze­zwa­ny zo­stał przez to­wa­rzy­szy bro­ni „Ohne Ruhe”, a mo­nar­cha w te sło­wa miał się doń ode­zwać: „Kur­cie Ohne Ruhe, niech za go­dło szla­chec­twa słu­ży to­bie i two­im po­tom­kom lew, jako sym­bol twej siły, a za­ra­zem prze­stro­ga prze­ciw­ko daw­niej­szym two­im po­stęp­kom”. Ta­kie mia­ły być po­cząt­ki na­zwi­ska i her­bu Unru­gów. [...] Całe wie­ki upły­nęły, za­nim prze­zwi­sko le­gen­dar­ne­go pro­to­pla­sty rodu OHNE RUHE przy­bra­ło osta­tecz­ną for­mę nie­miec­ką – UNRUH – czy pol­ską – UNRUG.[2]

Za­mi­ło­wa­nie do ge­ne­alo­gii przej­mie od Zyg­mun­ta Unru­ga młod­sza cór­ka Nina. W ro­dzi­nie mó­wią o Unru­gu, że dzi­wak i ory­gi­nał.

Nina nie ma z oj­cem spe­cjal­nie bli­skich kon­tak­tów, nie wia­do­mo na­wet, dla­cze­go jej mat­ka, Ja­dwi­ga z Kos­sa­ków Unru­ży­na (jej oj­cem był słyn­ny ma­larz ba­ta­li­sta Ju­liusz Kos­sak), ode­szła od męża i osia­dła z cór­ka­mi w War­sza­wie, gdzie w Alei Je­ro­zo­lim­skiej (po 1919 roku na­zwę za­stąpio­no Ale­ja­mi Je­ro­zo­lim­ski­mi) pod nu­me­rem 37 ze wspól­nicz­ką pro­wa­dzi­ła pen­sjo­nat. A prze­cież ma­łże­ństwo z przy­stoj­nym i usto­sun­ko­wa­nym, choć nie­za­mo­żnym, Zyg­mun­tem Unru­giem za­wa­rła po­dob­no z mi­ło­ści. „Ślub od­był się na Wa­we­lu w prze­pysz­nej Ka­pli­cy Zyg­mun­tow­skiej, gdzie sta­ru­szek X. Po­lkow­ski udzie­lił P.P. mło­dym bło­go­sła­wie­ństwa w bar­dzo pi­ęk­nej prze­mo­wie”[3] – pi­sa­ła w pa­mi­ęt­ni­ku Anie­la z Ku­ran­tow­skich Ga­łczy­ńska, te­ścio­wa Ju­liu­sza Kos­sa­ka.

Por­tret Ja­dwi­gi Wit­kie­wi­czo­wej, 1929, ko­lek­cja pry­wat­na

Unru­go­wie do­cze­ka­li się dwóch có­rek – 28 wrze­śnia 1889 roku przy­szła na świat Zo­fia, a 24 sierp­nia 1893 roku, w ma­jąt­ku Mo­ki­jów­ka na Wo­ły­niu, ad­mi­ni­stro­wa­nym przez Unru­ga, uro­dzi­ła się młod­sza cór­ka Ja­dwi­ga, na któ­rą wszy­scy wo­ła­ją Nina. Mat­kę i star­szą sio­strę Nina stra­ci pod­czas pierw­szej woj­ny świa­to­wej – obie zma­rły na gru­źli­cę.

Ja­dwi­ga Unru­żan­ka jest do­brze wy­cho­wa­na i wy­kszta­łco­na – zna bie­gle kil­ka języ­ków, uko­ńczy­ła szko­łę śred­nią Anie­li Wa­rec­kiej w War­sza­wie, tyle że nie ma po­sa­gu. Na­wet wuj Woj­ciech Kos­sak nie może jej po­móc, ma prze­cież dwie cór­ki i syna, na któ­rych nie może na­star­czyć z pie­ni­ędz­mi. Na­wet do­ro­słym dzie­ciom wy­pła­ca mie­si­ęcz­ne pen­sje, spła­ca ich dłu­gi i utrzy­mu­je wnu­ki, bo wraz z po­wi­ęk­sze­niem się ro­dzi­ny ro­sną wy­dat­ki.

Trze­ba do­pie­ro eks­cen­trycz­ne­go Wit­ka­ce­go, żeby przed Niną za­świ­ta­ła mo­żli­wo­ść za­mążpó­jścia. On na ta­kie przy­ziem­ne rze­czy jak po­sag nie zwa­ża.

„Moja na­rze­czo­na nic nie ma (ale za to po­cho­dzi z IX w. po Chry­stu­sie) i jest b. sym­pa­tycz­na – pi­sze Wit­ka­cy do krew­nych Ja­dwi­gi i Le­ona Rey­ne­lów. – Ma 30 lat i nie ko­cha mnie wca­le – to jest b. wa­żna za­le­ta. Cze­mu za mnie wy­cho­dzi, jest ta­jem­ni­cą kom­plet­ną, któ­rej przez wro­dzo­ną dys­kre­cję nie chcę ba­dać”[4].