Mężczyźni mojego życia - s. Michaela Rak - ebook

Mężczyźni mojego życia ebook

s. Michaela Rak

0,0
39,90 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Mężczyźni mojego życia

O miłości, miłosierdziu i dobrym pomaganiu

Gdy była dzieckiem, chciała zostać… księdzem. Dzieciństwo w wielodzietnej rodzinie i dorastanie w domu z problemami ukształtowało jej charakter. Była już narzeczoną, ale postanowiła realizować swoje powołanie w życiu zakonnym i pomaganiu innym. SIOSTRA MICHAELA RAK jest założycielką i dyrektorem hospicjum w Wilnie, gdzie od lat towarzyszy drugiemu człowiekowi w trudnych momentach choroby i odchodzeniu z tego świata. W rozmowie z MAŁGORZATĄ TERLIKOWSKĄ opowiada swoją poruszającą historię, z której wydobywa się obraz kobiety spełnionej, silnej, pełnej ciepła i macierzyńskiej troski. To wzruszająca opowieść o zakonnicy, która nie przejdzie obojętnie obok potrzebującego, zapuka do każdych drzwi, prosząc o wsparcie, i nie boi się rozmawiać o śmierci. Jest to także świadectwo kobiety, która uczy nas na nowo odkrywania radości życia, wprowadzania miłosierdzia w czyn i walki o dobro w świecie.

s. Michaela Rak– polska siostra zakonna ze Zgromadzenia Sióstr Jezusa Miłosiernego, założycielka i dyrektor Hospicjum bł. ks. Michała Sopoćki w Wilnie. Nazywana jest przyjaciółką chorych i ubogich. Odznaczona m.in. Krzyżem Oficerskim Orderu Odrodzenia Polski.

MAŁGORZATA TERLIKOWSKA– redaktorka, etyczka, współautorka książek (m.in. Dzięki Bogu jestem zakonnicą, Chodzi mi tylko o życie). Prywatnie żona i mama pięciorga dzieci.

Kupując tę książkę, wspierasz hospicjum prowadzone przez s. Michaelę Rak. Część dochodu przekazywana jest na Hospicjum bł. ks. Michała Sopoćki w Wilnie

Poczucie odpowiedzialności wyssała z mlekiem mamy. Ale mama jeszcze jednym zdaniem ją wykarmiła – że pomagać nie wolno się bać. Siostra Michaela dodała do tego nutę szaleństwa i całą eksplozję radości. I poczucie, że co ma być, wie tylko Bóg. Chyba nikt oprócz Małgosi Terlikowskiej nie mógł wyciągnąć od tej niezwykłej kobiety tylu informacji. I całe szczęście, bo taki Boży drive jest nam dzisiaj bardzo potrzebny.

Paulina Guzik, dziennikarka TVP

Trudny początek życia, a nawet trudny środek i piętrzące się na co dzień przeszkody nie oznaczają, że Bóg nas opuścił. Wręcz przeciwnie – asekuruje nas na wymagających, pionowych ścianach i jest najlepszym z możliwych Partnerem liny. Znałam wcześniej historię s. Michaeli, ale dzięki tej książce odkryłam, że to duchowa alpinistka.

Agnieszka Bugała, dziennikarka

Przeczytałam te książkę w pierwszym dniu Wielkiego Tygodnia. Była jak najlepsze rekolekcje z miłości. Niezwykle piękna, wzruszająca, pełna mądrości opowieść o wielkich trudach dzieciństwa, o przebaczeniu i decyzji wstąpienia do zakonu po to, by być tą, która wprowadza ludzi do sadzawki Betesda po uzdrowienie, umocnienie. Opowieść o siostrze, która w wileńskim hospicjum oswoiła już tysiące śmierci i przeprowadziła ludzi do prawdziwego życia. Bardzo polecam.

Anna Musiał, dziennikarka, aktorka, autorka bloga Zapach Nieba

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 242

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Copyright © Hospicjum bł. ks. Michała Sopoćki & Małgorzata Terlikowska 2022

Copyright © for this edition by Wydawnictwo Esprit 2022

All rights reserved

Materiały okładkowe: © archiwum Hospicjum bł. ks. Michała Sopoćki w Wilnie

Redakcja: Zofia Marduła-Duraj

Korekta: Anna Adamczyk, Monika Nowecka

ISBN 978-83-67291-30-9

Wydanie I, Kraków 2022

Wydawnictwo Esprit sp. z o.o.

ul. Władysława Siwka 27a, 31-588 Kraków

tel./fax 12 267 05 69, 12 264 37 09, 12 264 37 19

e-mail: [email protected]

[email protected]

[email protected]

Księgarnia internetowa: www.esprit.com.pl

WSTĘP

Gdzieś w głębi Litwy, nawet już dobrze nie pamiętam gdzie, całą rodziną zatrzymaliśmy się na stacji benzynowej. Wchodząc po kawę, zastanawialiśmy się głośno, czy lepiej poprosić o nią po angielsku, czy po rosyjsku. Nagle zza lady uśmiechnął się do nas młody mężczyzna i powiedział: „Zamawiajcie kawę po polsku. Ja przetłumaczę”. Okazało się, że to Polak, który od wielu lat mieszka na Litwie. Pytał, jakie miejsca odwiedziliśmy, co udało nam się zobaczyć. Padło także pytanie: „A w Wilnie u siostry Michaeli już byliście?”. Nasz rozmówca, jak dowiedzieliśmy się w czasie przesympatycznej rozmowy, to jeden z wielu wolontariuszy pomagających w wileńskim hospicjum, którego dyrektorem od dekady jest polska zakonnica, siostra Michaela Rak. Zabawne było, że nawet w najdalszym zakątku Litwy wszyscy o niej słyszeli. Kiedy w mediach społecznościowych publikowaliśmy zdjęcia z naszej podróży po Litwie, pod wieloma postami pojawiały się propozycje miejsc, które jeszcze powinniśmy zobaczyć, a przy okazji sugestia, byśmy w Wilnie koniecznie zajrzeli do hospicjum i spotkali się z jego dyrektorką.

Siostra Michaela od lat przywraca godność osobom chorym i umierającym. Ma dla nich zawsze otwarte serce i jeśli trzeba, przychyli im nieba. Jak wielokrotnie powtarza, dla człowieka umierającego jest w stanie zrobić wszystko, o co ten tylko poprosi. Dla niej nie ma rzeczy niemożliwych. Daje temu wyraz każdego dnia i pięknie opowiada o tym w tej książce. Mnie samej w czasie tej rozmowy nieraz zakręciła się łza w oku. Hospicjum, którym od wielu lat kieruje, to życie. Siostra Michaela robi wszystko, by dodać życia do ostatnich dni swoich przyjaciół (tak zawsze mówi o osobach przebywających w tej niezwykłej placówce).

Kiedy pierwszy raz zadzwoniłam do siostry Michaeli, by namówić ją na tę rozmowę, trafiłam na szczególny moment. Lada dzień miało być otwierane hospicjum dla dzieci. Wszelkie procedury i biurokracja tak ją pochłaniały, że nie było wówczas szans na rozmowę. Umówiłyśmy się więc na marzec 2020 roku. Dziecięca część hospicjum miała już być gotowa, a siostra zapewniła, że będzie miała więcej czasu. Kupiłam bilet na samolot i 16 marca miałyśmy spotkać się w Wilnie. Tego planu nie udało się zrealizować. Kilka dni wcześniej cały świat się zatrzymał. Powiało grozą, pojawił się tajemniczy wirus i wywrócił do góry nogami życie bardzo wielu ludzi. Kwiecień i maj spędziliśmy w zamknięciu. W czerwcu wirus zaczął odpuszczać, a Litwa otworzyła granice. Zapakowaliśmy się do samochodu i całą rodziną pojechaliśmy zwiedzać kraj naszych sąsiadów. Przy okazji odwiedziliśmy siostrę Michaelę. Kiedy dojechaliśmy do Wilna, czekał na nas nie tylko obiad, ale także przemiły pan przewodnik, który oprowadził nas po mieście. Na nocleg w Kownie dojechaliśmy późną nocą. Umówiłyśmy się, że jeszcze w wakacje przyjadę i nagramy rozmowę. Znów wszystko zaplanowałam i znów się nie udało. Wirus się uaktywnił, osoby przyjeżdżające na Litwę trafiały na obowiązkową, dwutygodniową kwarantannę. W tej sytuacji znów trzeba było zmodyfikować plany.

Kolejny raz udało nam się dotrzeć na Litwę rok później, w lipcu 2021 roku. A i wtedy trudno było znaleźć czas na rozmowę. Interesanci, telefony, bieżąca praca hospicjum to wszystko bardzo pochłaniało siostrę Michaelę. Do tego goście, którzy każdego dnia ją odwiedzali. A siostra, jak dobra matka, każdego przyjęła, o każdego się zatroszczyła, każdego wysłuchała. Siostra Michaela nie wstydzi się łez, potrafi się świetnie bawić, żartować i… tańczyć. Pełna ciepła, macierzyńskiej troski, całą sobą pokazująca, że ważny jest dla niej każdy człowiek. Będąc w Wilnie, mogłam przekonać się o tym na własne oczy.

Rozmowa z siostrą Michaelą nie jest łatwa. Poruszamy w niej wiele poważnych tematów nie tylko związanych ze śmiercią, umieraniem czy samotnością. Siostra opowiada także swoją trudną historię rodzinną, mówi też o wielu przeciwnościach, z którymi na różnych etapach życia musiała się mierzyć. Ale nie jest to książka pesymistyczna. Jest w niej wiele radości, nadziei, a także miłości i przebaczenia. Nie brakuje w niej uśmiechu, ciepła i serdeczności. Bo taka jest siostra Michaela. Kobieta spełniona, która swoimi pięknymi ciemnymi oczami patrzy na człowieka z miłością. Jak sama mówi, została powołana przez Boga, by temu człowiekowi służyć.

Dziękuję siostrze Michaeli za gościnę i zaufanie, jakim mnie obdarzyła. Mam nadzieję, że książka ta przyczyni się do rozpropagowania misji hospicyjnej, a także uwrażliwi jeszcze więcej osób na ten problem.

ROZDZIAŁ 1Jestem siostra Michaela ze ścierniska

Pan Bóg to ma poczucie humoru…

Zawsze żartuję, że jestem dowcipem Pana Boga, bo mam na nazwisko Rak, a w pracy z rakiem nie mogę się rozstać. Jako kilkunastoletnia dziewczyna przeczytałam książkę o misjach, o dzieleniu się bogactwem wiary i miłości do drugiego człowieka. Od dziecka chciałam pomagać ludziom, a najbardziej pragnęłam nieść tę pomoc na misjach. To pomaganie mam we krwi, odziedziczyłam je po mamie…

Lata sześćdziesiąte, ósme dziecko. O mały włos nie byłoby cię na świecie…

Przede wszystkim Panu Bogu dziękuję za to, że urodziłam się jako ósme dziecko, że przyszłam na świat w takiej, a nie innej rodzinie. Moja historia to gotowy scenariusz na film o wartościach, o przegranych w życiu, o stratach, o zwycięstwach, o miłości, o egoizmie. Tego wszystkiego uczyłam się od moich bliskich. Nigdy nie zapomnę moich osiemnastych urodzin. Nie dlatego, że zaczęłam formalnie być dorosła…

I nawet pewnie nie dlatego, że mogłaś mieć dowód osobisty?

Tego dnia dostałam od mamy siekierę.

Żartujesz? To dość niekonwencjonalny prezent.

Od razu powiem, że to nie była jakaś pierwsza lepsza siekiera. Ona naprawdę była niezwykła. Czekała, aż dorosnę. „Proszę, ja ją trzymałam, żeby ci ją dać w prezencie, jak już będziesz pełnoletnia” – powiedziała mi wtedy mama.

Nie przestraszyłaś się, kiedy mama wyskoczyła z tą siekierą?

Siekiera była pięknie przyozdobiona kolorową wstążką, a do trzonka miała przywiązany kwiatek. Mama ciepło się uśmiechała. Nie powiem, bardzo się zdziwiłam. Nie potrafiłam zrozumieć, dlaczego mama daje mi taki prezent. Prosiłam, żeby mi wytłumaczyła, o co chodzi. A wtedy mi powiedziała: „Kiedy okazało się, że będę miała ósme dziecko, miałam prawie pięćdziesiąt lat. Była bieda, nie było co jeść. Bardzo się bałam. Chodziłam, płakałam, myślałam, co zrobić, żebyś się nie urodziła. Specjalnie nosiłam pięćdziesięciokilogramowe worki ze zbożem, żeby tylko ciebie na świecie nie było. W pewnym momencie podszedł twój tata i powiedział: «A co ty robisz? Czemu dźwigasz?». Płacząc, powiedziałam mu, że ja tego dziecka nie chcę. Tata akurat szedł rąbać drzewo, trzymał w ręku siekierę i zawołał: «Jeżeli temu dziecku coś się stanie, to ja ci tą siekierą łeb odrąbię»”. To były słowa wypowiedziane w prawdzie i w miłości. Mama w tym momencie zrozumiała, co tak naprawdę powiedziała: „Dotarło do mnie, jaką jestem egoistką i jak bardzo nie ufam Panu Bogu, jak bardzo nie liczę na innych, tylko na siebie, i jak bardzo nie potrafię dostrzec, że dać mogę komuś szczęście”. Trzymała tę siekierę tyle lat, bo ona uratowała życie jej dziecka.

To paradoks, bo siekiera niekoniecznie służy do ratowania życia.

Długo na kolanach, w samotności myślałam o tej siekierze. W odruchu, w porywie można siekierą zrobić komuś krzywdę, a nawet pozbawić go życia. Ale można jej użyć do czegoś innego i dać komuś szczęście, ciepło, radość, coś wybudować, coś ociosać, coś upiększyć.

Mama musiała być niesamowicie dzielną kobietą…

To prawda. Na jej życiu piętno odcisnęły wojna, doświadczenie obozu koncentracyjnego. Trafiła tam za pomoc Żydom.

Mama opowiadała o swoich doświadczeniach obozowych? Często jest tak, że te doświadczenia są tak traumatyczne, że się je wypiera.

Opowiadała je ze łzami w oczach. Mama do obozu trafiła jako młoda dziewczyna. Zanim jednak dojdę do tego wątku, istotna jest historia moich rodziców, ona wiele wyjaśnia. Mój tata pochodził z rodziny szlacheckiej, herbowej. Zaręczony był z Węgierką, na imię miała Prakseda, również z dobrej, szlacheckiej rodziny. We wrześniu 1939 roku, zaraz po wybuchu drugiej wojny światowej, kiedy na tereny polskie wkroczyły wojska radzieckie, ta kobieta została zamordowana. To była okrutna śmierć. Najpierw żołnierze ją bestialsko zgwałcili, a potem zabili. Tata został zwerbowany do wojska, był na linii frontu. Mama z kolei pochodziła z rodziny chłopskiej. Urodziła się w 1917 roku. Moja babcia, a jej mama, była wdową, samotnie wychowywała dzieci. Pomocną rękę wyciągnęli do niej ojcowie bernardyni. Przyjęli ją z czwórką dzieci pod swój dach i dali pracę w klasztorze. Mama rosła, patrząc, jak jeden człowiek pomaga drugiemu. Była bieda, babcia nie miała pieniędzy, żeby posłać mamę do szkoły. W domu sama nauczyła ją czytać i pisać. W 1939 roku mama była już zaręczona ze Stanisławem, prostym mężczyzną z ziemi lubelskiej. Kiedy dowiedziała się, że on zginął na wojnie, zgłosiła się do pomocy jako sanitariuszka. Moi rodzice w warunkach wojennych się spotkali, w warunkach wojennych się pobrali. Kiedy po zakończeniu wojny tata zawiadomił swoją rodzinę, że ma żonę, padło pierwsze pytanie: czy nasza?

Znaczy, czy jest szlachcianką?

Powiedział, że nie, więc rodzina postawiła mu ultimatum: albo się jej pozbywasz, albo my pozbywamy się ciebie. Tata postanowił, że mimo wszystko zostaje przy mamie. Tak rozpoczęła się ich wspólna droga na Ziemiach Odzyskanych, a konkretnie na ziemi szczecińskiej. W ten czas wojny wpisany jest też epizod związany z obozem koncentracyjnym.

Jak mama tam trafiła?

Mama organizowała pomoc dla Żydów skazanych na śmierć głodową. Przemycała dla nich żywność, lekarstwa i inne potrzebne rzeczy. W czasie jednego przerzutu została złapana i trafiła na Majdanek. Tam, w warunkach obozowych, urodziła moją siostrę. To są bardzo bolesne wydarzenia, które kształtowały życie moich rodziców, ale które też były lekcją życia dla nas wszystkich. Starsze rodzeństwo rozmawiało z mamą o wojnie, o tych dramatach, o rozdartych sercach. Ale kiedy w telewizji pojawiały się tematy związane z wojną, ze śmiercią, z męczeństwem, moi starsi bracia mówili: „Wyłącz telewizor”, albo sami podchodzili i go wyłączali. Wiedzieliśmy, że musimy oszczędzić mamie trudnych wspomnień, że musimy te wojenne rany posmarować balsamem, który będzie leczył echa tamtych wydarzeń. I jeszcze taki zatrzymany kadr z mojego dzieciństwa. Pamiętam taki obrazek: mam kilkanaście lat, trzymam głowę na kolanach mamy, a ona zaplata mi włosy w długi warkocz. Rozmawiamy o wojnie, a ja wprost ją pytam: „Mamo, przecież ty wiedziałaś, że za pomaganie Żydom grozi śmierć?”. Ona wtedy bardzo spokojnym głosem mi odpowiedziała: „Dziecko, kiedy człowiek jest w potrzebie, nie wolno się bać, trzeba iść i mu pomóc”. To jest myśl, która zawsze mi towarzyszy, mój życiowy wektor. W życiu chodzi o to, by zauważyć człowieka w potrzebie i zdecydować, że po to jestem, by mu pomóc, by go zobaczyć, zabezpieczyć, wesprzeć.

W obozie koncentracyjnym człowiekowi towarzyszą głód i nieustanny lęk o życie. Więzień nie ma tam niczego. Jak wielką siłę wewnętrzną trzeba mieć, żeby temu wszystkiemu podołać?

Taka była moja mama. W czasach powojennych praktycznie sama wychowała ośmioro dzieci. Było jej bardzo trudno. Była ogromna bieda, wszystkiego brakowało. W domu dochodziło do konfliktów, wiele dotyczyło kwestii politycznych. Mój brat zapamiętał kłótnię między tatą a wujkiem, bratem taty. Doszło nawet do rękoczynów. „Ja za Polskę walczyłem w Armii Krajowej, ja swoje życie za nią poświęciłem, ja byłem więźniem po wojnie za moją ukochaną Polskę, a ty wszedłeś w układy, masz wysokie stanowisko, twoje nazwisko się liczy” – krzyczał wujek do taty. Brat opowiadał mi o tym, płacząc. Ten mój najstarszy brat, dziś już w zaawansowanym wieku, kocha Polskę, całe życie jej służył, zawsze się za nią modlił.

Z tego, co mówisz, wynika, że relacje w waszym domu nie były proste?

Kiedy byłam w drugiej lub trzeciej klasie szkoły podstawowej, tata trafił do więzienia. Zbliżało się Boże Narodzenie, a mama poprosiła, żebym napisała do niego list. Wiedząc, że tata był dla nas, powiedziałabym, takim cierniem, gwoździem, zareagowałam emocjonalnie: „Nie napiszę, bo ja nie mam taty”. Wtedy mama usiadła naprzeciwko mnie, spojrzała mi w oczy i zaczęła tłumaczyć, że gdyby taty nie było, to nie byłoby i mnie. „Co jest między mną a tatą, to jest nasza sprawa. Ty żyjesz dzięki niemu, więc napisz ten list” – zachęcała mnie. Znów w emocjach wykrzyczałam: „Ja nie mam taty!”. Mama jeszcze raz poprosiła, żebym to zrobiła, i wyszła z pokoju. Zostałam sama. Kiedy się uspokoiłam, spełniłam prośbę i list napisałam. Pamiętam, po wielu latach, kiedy już prowadziłam hospicjum w Gorzowie Wielkopolskim, przywieziono pacjentkę z mojej rodzinnej miejscowości, z Lipian, tam, gdzie kończyłam szkołę, gdzie była parafia, gdzie chodziłam do kościoła. Lekarz prowadzący, zresztą mój przyjaciel, wtedy powiedział: „O, pani z Lipian, a nasza siostra Michaela też stamtąd pochodzi”. „Zaraz, zaraz, ta, co ma na nazwisko Rak?”. On na to: „Tak, to jest dyrektorka naszego hospicjum”. I wtedy padły takie słowa: „Córka tego pijaka jest waszą dyrektorką?”. Lekarz sądził, że ta pacjentka coś zmyśla. Przyszedł nawet do mnie i zapytał: „Słuchaj, twój ojciec naprawdę był pijakiem?”.

I co powiedziałaś?

Prawdę, bo mój tata był pijakiem, i to jeszcze jakim.

Uciekł w alkohol po tych wszystkich przeżyciach?

Długo nie rozumiałam, skąd wziął się alkoholizm w naszej rodzinie, dlaczego były przemoc, nienawiść. To są bardzo bolesne wspomnienia. Pod wpływem alkoholu tata bardzo się awanturował, bił mamę, mnie i rodzeństwo. Łzy mi płynęły, nie raz pobita mama uciekała do sąsiadów, my, dzieci, też się przed nim chowaliśmy. Bywało, że w domu zostawałam sama z tatą. Pewnego razu po kolejnej awanturze tata zaczął się domagać jedzenia. Pamiętam, że wzięłam miskę, poszłam do kuchni, nalałam zupy i już miałam zanieść ją tacie do pokoju, kiedy sobie przypomniałam, że pod zlewem mama trzyma trutkę na szczury. Wzięłam ją, wsypałam do zupy, zamieszałam i z tą miską poszłam do taty. Wchodząc do pokoju, spojrzałam na wiszący na ścianie krzyż. Nie wiem, co się stało, ale patrząc na Jezusa, nagle upuściłam tę miskę. Zupa się rozlała, miska się potłukła. Tata oczywiście mnie zbił. Uciekałam z domu, płakałam, a jednocześnie mówiłam: „Boże, jak ja Ci dziękuję”.

Tata wiedział, że jego najmłodsza córka poszła do zakonu?

Tata zmarł, kiedy już byłam w zgromadzeniu. On był daleko od Pana Boga. My też byliśmy daleko od siebie. Po jego śmierci napisałam list. „Tato, ja rozumiem”, „Tato, ja chcę ci podziękować”.

To była dla ciebie forma terapii?

To była terapia, ale nie kierowana przez specjalistów, tylko taka terapia serca. Kiedy zestawiłam całą historię życia, rodziny, wojny, sytuacji powojennych, układów politycznych, napięć, ran spowodowanych przez historię w sercach i umysłach moich rodziców, zaczęłam rozumieć, dlaczego byli tacy, a nie inni. W agresji, w alkoholizmie zobaczyłam tak naprawdę słabego mężczyznę. W jego uzależnieniach zobaczyłam ogromną niemoc, niezabliźnione rany. W tym momencie zrozumiałam, że spotykając takiego człowieka, trzeba się przy nim zatrzymać i mu pomóc, a nie go potępiać.

Podczas pewnej konferencji usłyszałam zdanie dotyczące relacji między dziećmi a rodzicami, które bardzo otworzyło mi oczy i pozwoliło wiele kwestii zrozumieć i poukładać sobie w głowie. Czasem mamy ogromny żal i pretensje do rodziców, że nie byli tacy, jak byśmy chcieli, żeby byli, że nie dali nam tego, czego byśmy oczekiwali. A tak naprawdę nie bierzemy pod uwagę faktu, że oni dali nam tyle, ile mogli nam dać, i że bardzo często nie chcemy zobaczyć, że nie byli w stanie dać nam więcej, bo wychowywani byli w takich, a nie innych czasach, w takich, a nie innych warunkach i po prostu nie potrafili inaczej. Czasem brakuje nam tej wdzięczności choćby za to, że dostaliśmy od rodziców życie.

Nikt nie jest ideałem. To błędne podejście do drugiego człowieka. Słabość naszych czasów polega na tym, że bardzo często w relacjach występujemy jako biorcy. Gdyby każdy z nas zmienił perspektywę i występował jako dawca, to te relacje wyglądałyby zupełnie inaczej. Kiedy daję, a nie tylko oczekuję czegoś od innych ludzi, to każde spotkanie z drugim człowiekiem otwiera przede mną nowe horyzonty. W swoim życiu naprawdę tego doświadczam. Żeby było ciekawiej, moje imię chrzcielne to Prakseda – na pamiątkę bestialsko zamordowanej narzeczonej mojego taty.

Prakseda to mało popularne imię w Polsce. Jak się do ciebie zwracali rodzice, rodzeństwo? Praksia?

Nie, na drugie mam Marzena i byłam wołana tym drugim imieniem. Czasem to nawet się z tego mojego chrzcielnego imienia śmiałam. Kiedyś podawałam dwa pierwsze imiona – Prakseda Marzena Rak – i padło pytanie: „Prakseda to miejscowość, z której pochodzisz, a nazywasz się Marzena Rak?”. Wyjaśniłam więc zgodnie z prawdą, że Prakseda to moje imię, a nie miejscowość. Mój brat z kolei ma na imię Stanisław, tak jak zmarły narzeczony mojej mamy. Kiedyś nawet zadałam jej pytanie: „Mamo, urodziłam się jako czwarta córka. Dlaczego tego imienia nie dostała żadna z moich starszych sióstr?”. A mama, wykonując jakieś prace domowe, powiedziała: „A bo wiesz, już wtedy nie byłam zazdrosna”.

Nie dziwię się mamie…

To jest bardzo bolesna historia. Rodzina taty zerwała z nim kontakty. Jako że wybrał życie z moją mamą, prostą kobietą, od swoich bliskich usłyszał: „W takim razie ty nie jesteś nasz”. Wychowywałam się w przeświadczeniu, że tata jest jedyny. Nie znałam dziadków ze strony taty, nie znałam cioć, wujków. O tych sprawach w naszym domu się nie mówiło. Kiedy już byłam dorosła, mama opowiedziała mi tę historię. Przyznała się, że kiedy moi dziadkowie, a jej teściowie, byli u kresu swojej drogi życiowej, ona się nimi opiekowała. Kiedy jechaliśmy na cmentarz w Lipianach, mówiła: „Tu jest pochowany twój dziadek, którego nie znałaś, tata twojego taty”. A mój tata w tym czasie, kiedy ja na grobie dziadka stawiałam znicz czy kwiaty, był w więzieniu za znęcanie się nad rodziną. I znowu mama pokazała, czym jest miłosierdzie, czym jest szacunek. Zawsze i wszędzie powtarzam, że relacji uczy dom. Pamiętam cmentarze niemieckie. Przed uroczystością Wszystkich Świętych mama brała mnie za rękę i szłyśmy porządkować znajdujące się tam groby. Nie rozumiałam, dlaczego mama tam chodzi, przecież tam leżeli Niemcy, przez których tyle wycierpiała. Kiedy jej to mówiłam, mama tłumaczyła mi, że to ludzie, którzy często sami byli ofiarami, cierpieli tak jak my, bardzo często płakali. Nie powinniśmy ich osądzać. Wszystko rozstrzygnie Pan Bóg, bo On widzi więcej. To proste powiedzenie mamy: „Bóg widzi więcej” zostało na zawsze w moim sercu. Pamiętam wzruszenie, kiedy mama pokazała mi miejsce, w którym się urodziłam. Zawsze mówię, że jestem siostra Michaela Rak ze ścierniska. Urodziłam się w lipcu, w czasie żniw. Tata kosił zboża kosą, mama wiązała je w snopki. I na tym polu zaczęłam się rodzić. Tata pobiegł po pomoc, a mama leżała i mnie rodziła. To ściernisko to takie szczególne miejsce dziękowania rodzicom za życie. Kiedy było mi ciężko i kiedy płynęły łzy, których nie umiałam powstrzymać, szłam w to miejsce, klękałam albo się kładłam i, patrząc w niebo, wołałam: „Boże, mam taki problem, pomóż mi. Boże, daj mi siłę”. To miejsce zostało do dziś. Nawet teraz, kiedy jestem na Litwie i jest mi dane chociaż na chwilę być w rodzinnych stronach, zawsze idę na to moje ściernisko i mówię: „Boże, dziękuję Ci”.

Takie prywatne sanktuarium?

Nie chcę tu przekazywać jakiegoś przesłania, ale powinniśmy mieć takie miejsce, miejsce cierpienia, z którego wyprowadza się jakieś bogactwo. Tam był ból, tam był krzyk, tam były łzy, kiedy się rodziłam, a moje życie dało mamie radość i tę radość daje także mi. To miejsce cierpienia powinno stać się miejscem sacrum, miejscem miłości Pana Boga.

Jak mama, osoba bardzo wierząca, ufająca Bogu, traktowała tę trudną sytuację odrzucenia przez teściów, przemocy i alkoholizmu męża? To był jej krzyż?

Ona nie nazywała tego krzyżem; mówiła: „Stało się, Boże, Ty wiesz dlaczego”. Pamiętam jej słowa: „stało się”, składanie rąk, spojrzenie w górę: „Boże, Ty wiesz dlaczego”. Skoro Ty, Boże, wiesz, a ja jestem Twoim dzieckiem, niech się stanie według tego, co Ty wiesz. Ja Ciebie, Boże, mam słuchać. Elementarz życia. Dla niej nie było dnia bez modlitwy, bez różańca. Rano klękała przy łóżku, patrzyła na krzyż, na obraz Matki Bożej. Kiedy miała osiemdziesiąt cztery lata, poszła na pieszą pielgrzymkę ze Szczecina do Częstochowy. W drodze modliła się za osoby poświęcone Bogu, za kapłanów, za siostry zakonne, za swoją rodzinę. Pamiętam nabożeństwa majowe czy czerwcowe w mojej wsi, spotykaliśmy się pod krzyżem i razem się modliliśmy. Moja mama umiała połączyć to, co ziemskie, z tym, co niebieskie. Mimo że była prostą, niewykształconą kobietą, to dla nas była niezastąpioną nauczycielką życia, wychowawczynią i opiekunką.

Kiedyś była taka praktyka, że z rodziny wielodzietnej ktoś szedł do zakonu czy do seminarium. Czy mama jakoś sugerowała, że może któreś z was powinno tę drogę wybrać, czy dawała wam wolność?

Mama nigdy nam niczego nie narzucała, zawsze szanowała naszą wolność, i tego uczyła swoje dzieci. Pamiętam siebie jako kilkunastoletnią dziewczynkę szykującą się na pochód pierwszomajowy. Byłam już ubrana w białą koszulę, na szyi miałam zawiązany czerwony krawat. Jeden z moich braci tak na mnie wtedy spojrzał i powiedział: „A gdzie ty idziesz?”. Zgodnie z prawdą powiedziałam, że na pochód pierwszomajowy. On się zezłościł, kazał mi ściągnąć krawat i zostać w domu. Oczywiście nie posłuchałam go i postawiłam na swoim. Umieliśmy to w sobie jednak skrystalizować. Brat wyjaśniał mi wiele rzeczy. Tłumaczył, jak powinna zachowywać się dziewczyna: „Ty się zastanów, czy chcesz się tak zachowywać i się cieszyć przez moment, a przez następne dwa tygodnie płakać?”. I znowu lekcja: sama zdecyduj, sama wybierz i zachowaj się tak, żebyś się cieszyła, a nie płakała.

Brat zajął miejsce ojca? Wychowywał cię?

Moich czterech braci uczyło mnie kopać piłkę, wchodzić na drzewa, pracować w polu, tańczyć na dyskotekach i wiejskich zabawach, kibicować. Jestem wychowana w męskim harcie ducha. Prawdą jest, że to bracia przygotowali mnie do dorosłego życia. Na pewno starali się zastąpić mi ojca. Ale zawsze też byli moimi przyjaciółmi. I tak zostało do dziś.

Bracia jeszcze żyją?

Jeden już nie. Zmarł podczas zawodów wędkarskich. Lubiliśmy razem łowić ryby. Jako siostra zakonna w habicie jeździłam z nim wędkować nad Bałtyk.

Rywalizowaliście ze sobą?

Zawsze graliśmy do jednej bramki, w jednej drużynie, nigdy nie byliśmy dla siebie rywalami, jeden drugiemu zawsze pomagał. To jest to wychowanie, które wynieśliśmy z domu: kiedy dasz, uszczęśliwisz nie tylko innych, ale i samego siebie. I tak jest do dziś.

Skoro bracia tak cię wyszkolili, to pewnie mało cię interesowały typowo dziewczyńskie zabawy?

To prawda, chodziłam po drzewach, ganiałam z chłopakami. Ale też od zawsze miałam w sobie instynkt opiekuńczo-macierzyński. Nie tak dawno spotkałam się z moją najstarszą siostrą. Ona przypomniała mi pewne zdarzenie. To było w czasie, kiedy jeszcze nie chodziłam do szkoły. Mama kupiła mi na zimę nowe buty i nową kurtkę. Rodzeństwo nie było zadowolone, bo tylko ja dostałam nowe rzeczy. Tego dnia mama mnie poprosiła, żebym poszła do sąsiadki, zaniosła jej ser, mleko i śmietanę, a przy okazji popilnowała jej dzieci, bo ona na chwilę musiała wyjść. Zrobiłam tak, jak mama prosiła. Zaniosłam produkty, zostałam z dziećmi. Te maluchy bardzo płakały, nie mogłam ich w żaden sposób uspokoić. Na dodatek w ich domu było strasznie zimno. Rozejrzałam się i zobaczyłam piec, zresztą zimny; od dawna nikt w nim nie palił, bo nie było czym. Nie znalazłam węgla, więc niewiele myśląc, zdjęłam buty, sweter, kurtkę i to wszystko spaliłam w piecu, żeby dzieciom było ciepło. Kiedy ta pani wróciła, uciekłam do domu na bosaka, zmarznięta, po śniegu, na mrozie. Moja siostra to zobaczyła i wtedy dała mi porządnego klapsa. Ja to zdarzenie całkowicie wyparłam z pamięci, ale ona mi je przypomniała.

Ta mała Prakseda Marzena rośnie i w pewnym momencie zaczyna interesować się sportem. A może to sport zainteresował się tą dziewczynką?

Moi bracia zaszczepili we mnie zainteresowanie sportem. A że mała Marzena była mocna hartem i ciałem, to grała w piłkę ręczną, biegała, skakała…

Rzucała dyskiem, a nawet została wicemistrzynią Europy juniorów w tej dyscyplinie.

I w szkole podstawowej, i w szkole zawodowej sporo trenowałam. Startowałam w kategorii juniorów młodszych, więc to nic wielkiego, ale dziś mogę powiedzieć, że sport dał mi wiele. W domu najstarszej siostry do tej pory wiszą moje trofea. Sport przede wszystkim nauczył mnie szukać motywacji. Najgorsze, co możemy zrobić, to usiąść i płakać, że nic nie ma sensu. I po co? Chyba tylko po to, żeby lekarze mieli więcej pracy, a my żebyśmy łykali jeszcze więcej tabletek. Zawsze lubiłam sport i do dzisiaj mi to zostało. On był dla mnie takim deserem w codzienności. Zresztą sportowe emocje cały czas mi towarzyszą. W czasie ostatnich mistrzostw Europy w piłce nożnej z wielkim zainteresowaniem oglądałam mecze. Powiem szczerze, że ucieszyłam się z wygranej Włochów. Szkoda, że Polacy odpadli. Oj, ciężko mi było na sercu, kiedy patrzyłam na tę porażkę.

W wielu wywiadach mówiłaś, że na drugą stronę przeprowadziłaś tysiące ludzi, trzymałaś ich za rękę, składałaś pocałunek na ich czole. Czy również mamę przeprowadzałaś do wieczności?

Byłam przy mamie na kilka godzin przed jej odejściem, już jako siostra we wspólnocie sióstr Jezusa Miłosiernego. Powiedziałyśmy sobie „kocham”, przytuliłyśmy się do siebie. Mama przechodziła do wieczności w otuleniu rąk wszystkich swoich dzieci, moi bracia i pozostałe siostry byli przy jej łóżku. W tej ostatniej chwili mamie towarzyszyła modlitwa. Jak zresztą przez całe życie.