Zbuntowana. Moja ucieczka z Arabii Saudyjskiej - Rahaf Mohammed - ebook

Zbuntowana. Moja ucieczka z Arabii Saudyjskiej ebook

Mohammed Rahaf

4,3

Opis

Wstrząsająca historia dziewczyny, która uciekła z Arabii Saudyjskiej. Tweet z dnia 6 stycznia 2019 roku, Rahaf Muhammad „Nazywam się Rahaf Muhammad. Mam 18 lat. Nie mogę nic zrobić, bo zabrali mi paszport. Jutro siłą odeślą mnie z powrotem do Kuwejtu. Boję się. Pomóżcie mi. Oni mnie zabiją”. Tweet z dnia 6 stycznia 2019 roku, Rahaf Muhammad „Zgodnie z konwencją genewską z 1951 roku i protokołem nowojorskim z 1967 roku, ja, Rahaf Muhammad, oficjalnie występuję o przyznanie mi statusu uchodźcy w dowolnym kraju, który zapewni mi bezpieczeństwo i ochroni przed krzywdą i potencjalną śmiercią z rąk mojej rodziny za to, że odeszłam od swojej religii”. W 2019 roku świat obiegła informacja o Saudyjce, Rahaf Muhammad, która zdecydowała się na ucieczkę z opresyjnego kraju. Rahaf miała wówczas zaledwie 18 lat, a jej dotychczasowe życie było w pełni zależne od mężczyzn. To oni decydowali o jej prawie do życia i śmierci. To oni kontrolowali jej codzienność. Dziewczyna dokładnie zaplanowała ucieczkę. Chciała dotrzeć do Australii, niestety podczas przesiadki w Bangkoku została przechwycona przez przedstawiciela ambasady Arabii Saudyjskiej. Rahaf przewieziono do hotelu, gdzie się zabarykadowała. To stamtąd zaczęła udostępniać wołające o pomoc, pełne desperacji tweety, które ostatecznie odegrały kluczową rolę w tej historii. Dzięki internetowym zasięgom udało jej się dotrzeć do przedstawicieli Kanady, którzy zaoferowali jej azyl.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 325

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,3 (53 oceny)
27
19
5
1
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
JoannaCzekanska

Nie oderwiesz się od lektury

warto!
10
cymys1968

Nie oderwiesz się od lektury

Niesamowite, że takie rzeczy dzieją się w dzisiejszym świecie. Nikt nie skłoni mnie do odwiedzenia krajów, które w taki sposób traktują kobiety.
00
mysia110100

Dobrze spędzony czas

Polecam, uważam, że każdy powinien ją przeczytać.
00

Popularność




Rebel

© Rahaf Mohammed Enterprises Inc., 2022

By arrangement with Westwood Creative Artists Ltd.

Copyright © 2022 for the Polish edition by Wydawnictwo Sonia Draga

Copyright © 2022 for the Polish translation by Adam Olesiejuk

(under exclusive license to Wydawnictwo Sonia Draga)

Projekt graficzny okładki: Mariusz Banachowicz

Zdjęcia użyte na okładce: © Raamin Ka/Unsplash

Redakcja: Justyna Chmielewska

Korekta: Marta Chmarzyńska, Iwona Wyrwisz

Konsultacja arabistyczna: prof. Marek M. Dziekan

ISBN: 978-83-8230-315-5

Wszelkie prawa zastrzeżone. Nieautoryzowane rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci jest zabronione i wiąże się z sankcjami karnymi.

Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.

Szanujmy cudzą własność i prawo!

Polska Izba Książki

Więcej o prawie autorskim na www.legalnakultura.pl

WYDAWNICTWO SONIA DRAGA Sp. z o.o.

ul. Fitelberga 1, 40-588 Katowice

tel. 32 782 64 77, fax 32 253 77 28

e-mail:[email protected]

www.soniadraga.pl

www.facebook.com/WydawnictwoSoniaDraga

E - wydanie 2022

Rozdział pierwszyUcieczka, część I

31 grudnia 2018

Od wolności dzieliła mnie już tylko podróż samochodem. Przez ponad rok cierpliwie czekałam na odpowiedni moment, żeby uciec. Miałam osiemnaście lat i panicznie się bałam, że mój dopracowany w każdym szczególe plan może obrócić się przeciwko mnie. Moje serce przepełniał bunt wobec trwania w ciągłym strachu, wobec życia według okrutnych zasad i starodawnych zwyczajów, przez które dziewczyny takie jak ja są w Arabii Saudyjskiej tłamszone, a czasem nawet zabijane. Kiedy wyobrażałam sobie życie z dala od tego miejsca, serce niemal wyskakiwało mi z piersi.

Miałam własny telefon, ale mój paszport trzymał przy sobie najstarszy brat. Kluczem do sukcesu było zdobycie paszportu i ukrycie go tak, by był pod ręką, gdy nadejdzie pora ucieczki. Próbowałam zachowywać się całkiem normalnie i wyglądać jak posłuszna córka pakująca się na wakacje. Musiałam opanować fale strachu ogarniające mnie, gdy ze swojego pokoju obserwowałam, jak cała rodzina szykuje się do wyjazdu, a potem zbiera się na lunch przed wyruszeniem do Kuwejtu.

Jechaliśmy na tygodniowe wakacje do rodziny mieszkającej w mieście Kuwejt, dziesięć godzin drogi samochodem od naszego domu w Ha’ilu. Nareszcie dostałam szansę, żeby wprowadzić w życie swój plan. Patrząc na braci zanoszących walizki do samochodu, czułam jednocześnie smutek i ekscytację. Byłam rozdarta pomiędzy pragnieniem uściskania ich (co tak naprawdę jest zabronione jako gest o charakterze seksualnym) a nadzieją, że nic nie przeszkodzi mi w ucieczce.

Rozejrzałam się po gołych ścianach pokoju. Absolutnie nic nie wskazywało na to, że mieszkała w nim młoda kobieta. W tym restrykcyjnym społeczeństwie umieszczanie na ścianach jakichkolwiek oznak życia było haram, czyli zakazane (w przeciwieństwie do halal, co oznacza wszystko to, co dozwolone). Pamiętam pluszowego misia, którego jako mała dziewczynka trzymałam na łóżku, dopóki mi go nie zabrano, ponieważ nawet on był haram – dopuszczone są bowiem jedynie wizerunki Proroka. Moje dziecięce rysunki ludzi i zwierząt były regularnie konfiskowane, albowiem wszelkie obrazy żywych istot stanowią konkurencję dla Proroka, wobec czego są haram. Wokół mnie leżały rozrzucone podręczniki i zeszyty – przypominały mi, że pierwszy semestr na uniwersytecie w Ha’ilu dobiegł końca, a na drugi już nie wrócę. Siedziałam na łóżku i rozmyślałam nad moim życiem – życiem saudyjskiej dziewczyny, która kocha swoją rodzinę, ale nie jest w stanie dłużej znieść antykobiecej ideologii wyznawanej przez najbliższych; zbuntowanej córki i siostry, którą toksyczna mieszanka kulturowych sprzeczności napawała odrazą.

W szkole uczono mnie, że Arabia Saudyjska budzi zazdrość całego świata, ponieważ to najbogatszy i najwspanialszy kraj, posiadający największe złoża ropy naftowej. To również kraj, którego każdy mieszkaniec musi przynajmniej raz w życiu odbyć hadżdż, czyli pielgrzymkę do Mekki w celu przeżycia duchowej odnowy. Już jako dziecko zastanawiałam się, dlaczego ropa, kurorty turystyczne i święte wędrówki czynią z naszego państwa miejsce, gdzie każdy chciałby móc zamieszkać. I zawsze irytowało mnie, że jeśli ktoś odbędzie pielgrzymkę, zostanie mu automatycznie wybaczone wszystko, co zrobi przez resztę życia, nawet jeśli będzie bił żonę albo kogoś zamorduje.

Moje dziecięce serce radowały całkiem inne aspekty Arabii Saudyjskiej: góry w pobliżu naszego domu, cel niezliczonych pieszych wycieczek i rodzinnych pikników, czy też ogromne, stale zmieniające się pustynie; nic tak nie pobudzało mojej wyobraźni jak falujące wydmy, które o wschodzie i zachodzie słońca zmieniały kolor z chłodnego beżu na ognistą czerwień. Kiedy razem z rodzicami jeździliśmy wieczorem na pustynię, zwykle po to, by uciec przed letnią spiekotą, bawiliśmy się po ciemku w chowanego, z trudem stawiając kroki w miękkim piasku, albo beztrosko goniliśmy się nawzajem czy biegaliśmy za królikami i skoczkami (to takie pustynne gryzonie). Urządzaliśmy wyścigi – zwycięzca zdobywał nagrodę. Śpiewaliśmy piosenki, recytowaliśmy wiersze i pląsaliśmy tradycyjny taniec o nazwie arda, który jest przeznaczony dla mężczyzn, ale i tak tańczyłam go dla zabawy razem z braćmi. Rodzice zawsze opowiadali nam różne historie, inne niż te, które słyszeliśmy w szkole. Niektóre dotyczyły rodu Al Raszid, który rządził tym regionem, zanim Saudowie zabili jego czonków i przejęli władzę. Inne traktowały o dziejach naszego narodu i o niezwykłych zdolnościach beduińskich nomadów, którzy wiedli bardzo proste życie i potrafili przetrwać na pustyni niemal bez jedzenia. Ale najbardziej lubiliśmy słuchać o młodości naszych rodziców i o tym, jak się w sobie zakochali. Opowieści o dawnych czasach są jak klej, który spaja rodzinę w całość; nigdy nie mieliśmy ich dość. Teraz wiem, że w ten sposób gromadziliśmy cenne wspomnienia.

Mimo to już od dziecka byłam świadoma wielu sprzeczności obecnych w moim rodzinnym kraju. Chociaż krajobraz składa się głównie z pustynnych odcieni beżu i bieli, gdzieniegdzie przetykanych skałami, drzewami i plamami zieleni oznaczającymi oazy, te łagodne i stonowane barwy Arabii Saudyjskiej ostro kontrastują z widokiem czarnych worków przemierzających miejscowe drogi. Kobiety i dziewczęta powyżej dwunastego roku życia zasłaniają się od stóp do głów, by skryć swe ciała przed wzrokiem mężczyzn. Musiałam zakładać abaję – luźną i bezkształtną czarną szatę zarzucaną na ramiona i sięgającą do ziemi – odkąd skończyłam dziewięć lat, a już jako dwunastolatka zaczęłam nosić też nikab, czyli coś w rodzaju maski, która odsłania jedynie oczy. Byłam jeszcze ciągle małą dziewczynką, gdy po raz pierwszy przyszło mi do głowy, że to chyba jakaś forma kary. Jeśli mężczyzna nie potrafi się kontrolować, dlaczego to kobieta musi się chować pod długą szatą, jakby to była jej wina? A skoro już tak jest, to dlaczego mężczyźni (ci, którzy nie noszą jeansów ani zachodnich ubrań) mogą nosić białe szaty, które odbijają palące promienie słoneczne, a kobiety muszą odziewać się w pochłaniającą ciepło czerń?

Ponad połowę liczącej prawie 33,5 miliona ludzi populacji Arabii Saudyjskiej stanowią dziś osoby poniżej dwudziestego piątego roku życia, co poczytuję za zwiastun zmian. Ale choć ci, którzy rządzą królestwem i twierdzą, że działają w imię Boga, ogłosili złagodzenie części surowych muzułmańskich zasad regulujących życie Saudyjczyków, nadal torturują, krzyżują i obcinają głowy każdemu, kto sprzeciwia się władzom. Muttawa, czyli policja religijna, patroluje ulice, a nawet uczelnie wyższe, rzekomo pilnując, by obywatele „cieszyli się tym, co dobre, i wyrzekali się zła”. W praktyce oznacza to, że sklepy zamykane są pięć razy dziennie na czas modlitwy, wobec kobiet surowo egzekwuje się zasady ubioru oraz fanatycznie przestrzega się separacji płci, a także zakazu spożywania alkoholu. W rzeczywistości mnóstwo ludzi wcale się nie modli, dziewczyny potajemnie umawiają się z chłopakami, a wielu pije alkohol, unikając kary. Ponieważ 90 procent siły roboczej stanowią cudzoziemcy – Saudyjczycy nie parają się pracą fizyczną – kiedy wymykasz się na spotkanie z przyjaciółmi, zatrudniony w kawiarni Hindus czy Afgańczyk nie doniesie na ciebie, bo często nawet nie zna twojego języka. Większość aktywnych zawodowo Saudyjczyków pracuje na posadach państwowych – mogą sobie swobodnie ucinać popołudniowe drzemki, a już o siedemnastej zaczynają spotkania towarzyskie kończące się zwykle grubo po północy.

Moja rodzina należy do sunnitów z plemienia Al-Szammari, które panowało w regionie Ha’il, dopóki władzy nie przejęli Saudyjczycy. Ha’il to stolica tego północno-zachodniego obszaru, uznawanego za najbardziej konserwatywną część kraju. Mieszkający tu ludzie słyną z gościnności, dlatego nasz dom tak często stoi otworem dla innych, którzy przychodzą, żeby napić się kawy albo coś zjeść. Jesteśmy członkami miejscowej elity; mieszkamy w Salah ad-Dinie, zamożnej części miasta, gdzie nie ma żadnych sklepów, tylko prywatne domy, w wielkiej rezydencji z dziewięcioma sypialniami, dwiema kuchniami (w tej na parterze przyrządza się posiłki, a w tej na piętrze przekąski), dziesięcioma łazienkami, sześcioma salonami oraz ogródkiem. Zatrudniamy kucharkę, kierowcę i gosposię. Mamy w sumie sześć samochodów – ten, który czeka właśnie na podjeździe, żeby zawieźć nas do Kuwejtu, to czarny mercedes. Moja rodzina cieszy się także wieloma przywilejami, takimi jak możliwość wyjazdu na wakacje do innych krajów arabskich: Jordanii, Kataru, Bahrajnu czy Zjednoczonych Emiratów Arabskich, a także do Turcji.

Kiedy jednak pomyśleć o potrzebach duszy, wiele nam w życiu brakuje. W naszym domu nie ma na przykład balkonów – porządna kobieta nie może przecież siedzieć na zewnątrz, gdzie ktoś mógłby ją zobaczyć. Okna są zawsze pozamykane, żeby żaden mężczyzna nie mógł nawet zajrzeć do środka. Kobieta – a za taką uważa się już dziewczynkę powyżej dziewiątego roku życia – nie może wybrać się z wizytą do sąsiadów, skoczyć na bazar, choćby po to, by kupić sobie bieliznę czy kosmetyki, ani nawet pójść na spacer bez towarzystwa męża, brata albo syna, który będzie jej pilnował. Nie wolno nam chodzić do kina, ale oglądamy amerykańskie filmy na ekranach komputerów. Przechodzenie z islamu na inną religię jest zabronione. Ateiści uznawani są za terrorystów, podobnie jak feministki. Homoseksualizm karany jest śmiercią. Małżeństwo pomiędzy krewnymi to norma; tak wielu Saudyjczyków żeni się ze swoimi kuzynkami, że naukowcy apelują, aby z tym skończyć, ponieważ dramatycznie wzrasta częstotliwość występowania poważnych chorób genetycznych. Równie rozpowszechnione jest posiadanie kilku żon, a mężczyzna może wziąć rozwód w każdej chwili – wystarczy, że trzykrotnie powie do żony, że się z nią rozwodzi. Nazywa się to „potrójny talak”.

Wszystko to elementy składowe państwa plemiennego, które ustala własne prawa i odmawia dostosowywania się do zewnętrznego świata. To kraj tak pełen hipokryzji, że chociaż religia pełni tu funkcję nadrzędną wobec edukacji, sądownictwa i administracji państwowej, 95 procent historycznych budynków Mekki, w większości liczących ponad tysiąc lat, zostało zburzonych z fanatycznego strachu przed tym, że mogą odwracać uwagę od Proroka. Zniszczono nawet budowle mające bezpośredni związek z rodziną Mahometa. A chociaż większość kobiet musi nosić czarne worki, prezenterki w stacji telewizyjnej należącej do rodziny królewskiej występują przed kamerą ubrane w stylu zachodnim. Wszystko jest tylko na pokaz. W Arabii Saudyjskiej obłuda jest na porządku dziennym.

W moim kraju liczą się wyłącznie mężczyźni. Podejmują wszystkie decyzje, dzierżą pełnię władzy, kontrolują życie religijne i kulturalne. Kobiety natomiast są ignorowane, zastraszane i służą jedynie jako obiekt męskiej obsesji na punkcie czystości. Przypomina to skomplikowaną konstrukcję z kart, a każde dopuszczenie do głosu prawdy grozi jej natychmiastowym zawaleniem.

Mój ojciec, Muhammad Mutlak al-Kunun, zalicza się do najbardziej prominentnych obywateli Arabii Saudyjskiej, ponieważ piastuje stanowisko gubernatora As-Sulajmi, miasta oddalonego o 180 kilometrów od Ha’ilu, i w ramach pracy miewa kontakty z rodziną królewską. Nie mieszka z nami. Kiedy miałam czternaście lat, wziął sobie drugą żonę – co w naszym kraju jest jak najbardziej legalne – a trzy lata później trzecią. Wtedy wszystko się zmieniło dla mnie, mojej matki i sześciorga rodzeństwa. Ojciec przestał jeździć z nami na wakacje, a matka, Lulu, była zdruzgotana. Poczucie odrzucenia wpędziło ją w depresję, która zmieniła jej osobowość. Domyślała się, że mój ojciec znalazł sobie nowe żony, ponieważ ona była coraz starsza, a on chciał kogoś młodszego. I miała rację.

Dlatego właśnie w tę podróż jechałam tylko z mamą i rodzeństwem. Jestem piątym dzieckiem z siedmiorga. Jedna z moich starszych sióstr, Lamja, jest już mężatką, a druga w kolejności, Rim, tym razem nie mogła nam towarzyszyć. W samochodzie była nas więc szóstka: z przodu starsi bracia Madżid i Mutlak, który prowadził, a mama i ja ściśnięte z tyłu z młodszym bratem Fahdem i młodszą siostrą Dżud. Musiałam siedzieć pośrodku, ponieważ mimo że miałam na sobie i abaję, i nikab, nie mogłam być widoczna przez okna pojazdu. Jak się okazało, było to bardzo dobre miejsce, bo idealnie widziałam, gdzie mój brat schował paszporty i mogłam przeprowadzić ryzykowną akcję porwania swoich dokumentów w chwili jego nieuwagi.

Kiedy zeszliśmy na dół i zaczęliśmy ładować się do samochodu, zjawił się ojciec, żeby się pożegnać i dać nam wszystkim pieniądze na wakacje. Gdy przyjechał, siedziałam już w środku. Mój ojciec ma szeroki, ciepły uśmiech, który sprawia, że bez trudu zjednuje sobie ludzi. Dobrze, że moją twarz skrywał wtedy nikab, bo chociaż też się uśmiechałam, ojciec na pewno dostrzegłby mój smutek; wiedziałam bowiem, że widzę go po raz ostatni. Żywię wobec niego ambiwalentne uczucia. Traktował mnie naprawdę źle, wyrządził też wiele krzywd mojej siostrze i matce, ale z jakichś przyczyn nadal go kocham. Czułam, że tym, co oddaliło mnie od reszty rodziny, były jego oczekiwania wobec mnie, a także do pewnego stopnia oczekiwania matki i z pewnością moich braci. Żądali poświęceń, na które po prostu nie byłam w stanie się zdobyć. Kiedy obcięłam włosy, zamknęli mnie w pokoju na klucz, dopóki nie wymyślili jakiegoś wytłumaczenia dla mojego nowego wyglądu. W końcu kazali mi założyć turban i powiedzieli wszystkim, że miałam wypadek, w którym spaliłam sobie włosy i trzeba było je obciąć. Wychodzenie z domu bez nikabu na twarzy stanowiło przewinienie wymagające surowej kary, którą wymierzali mi za pomocą ciosów i kopniaków. Wiem, że gdyby odkryli, że miałam doświadczenia seksualne z mężczyzną, zabiliby mnie w imię honoru rodziny, a w najlepszym wypadku zmusiliby do małżeństwa z kimś, kogo w ogóle nie znam. Musiałam uciec, w przeciwnym razie nie miałabym żadnej kontroli nad własnym życiem, a za każdy błąd mogłabym zapłacić śmiercią. Ta podróż była dla mnie jak pierwszy dzień nowego życia – czekałam na tę chwilę, odkąd moje błagania o to, by pozwolili mi studiować w innym mieście, spotkały się z kategoryczną odmową. To była moja szansa, żeby uniknąć zamknięcia w klatce, a więc losu, jaki przypadł w udziale mojej matce i starszym siostrom.

Kiedy samochód oddalał się od jedynego domu, jaki znałam, nie oglądałam się za siebie. Ale gdy opuściliśmy naszą dzielnicę i zmierzaliśmy w stronę autostrady, nie mogłam nie zwrócić uwagi na widoczne na horyzoncie góry Adża i Salma, dwa symbole szczęścia i tragedii, które do dziś mam przed oczami. Ha’il ze wszystkich stron otoczony jest górami, ale te dwa szczyty na północ od miasta należą do największych i najbardziej charakterystycznych w całym regionie. Każdy u nas słyszał związaną z nimi historię miłosną. Adża, członek plemienia Amalekitów, zakochał się w Salmie, dziewczynie należącej do innego plemienia. Wyznali sobie miłość, ale ich rodzice zabronili im się pobrać. Nieszczęśliwi kochankowie uciekli więc razem, lecz zostali schwytani i zabici przez krewnych. Adżę ukrzyżowano na jednej górze, a Salmę na drugiej. Nawet jako dziecko wiedziałam, że ta opowieść ma nie tylko wzruszać, ale także służyć jako przestroga.

Refleksje na temat dawno minionych dni spędzonych na chodzeniu po górach nie trwały długo, ponieważ niemal natychmiast pochłonęły mnie myśli o tym, jak mam zdobyć swój paszport. Obserwowałam brata, gdy wsiadał do samochodu. Wiedziałam, że to on przechowuje wszystkie nasze dokumenty – wynikało to z jego roli jako najstarszego mężczyzny podczas tej podróży. Często na wyjazdach trzymał nasze paszporty w kieszeni, żeby ich nie skradziono, ale tym razem wszyscy czuli się swobodnie, bo jechaliśmy rodzinnym autem odwiedzić rodzinę w Kuwejcie. Od chwili, gdy Mutlak usiadł za kierownicą, nie spuszczałam z niego wzroku i w końcu zobaczyłam, jak wsuwa wszystkie paszporty do schowka. Abstrahując od dokumentów, bałam się, że jakimś sposobem stracę telefon, że ktoś poprosi, żebym mu go na chwilę pożyczyła, a potem nie odda. Wszystkie plany miałam zapisane w telefonie, w zaszyfrowanej formie: jak zabukować lot, jak dostać się z Kuwejtu do Tajlandii, gdzie się zatrzymać i co robić w Bangkoku, wreszcie jak zarezerwować stamtąd bilet do Australii, ponieważ to był mój ostateczny cel i tam właśnie zamierzałam prosić o azyl. Trzymałam tam ponadto listę znajomych – innych uciekinierek z całego świata. Kontaktowałam się z nimi od ponad roku, a były wśród nich kobiety mieszkające obecnie w Niemczech, Francji, Wielkiej Brytanii, Kanadzie, Szwecji i Australii. Dostałam od nich mnóstwo cennych rad: jak unikać najczęstszych pułapek, takich jak wówczas, gdy saudyjskim dziewczynom przybywającym do Australii każe się dzwonić do swoich ojców, ponieważ tamtejsi urzędnicy nie chcą napływu imigrantów. Ostrzegła mnie przed tym jedna z przyjaciółek, więc umówiłam się ze znajomym z Wielkiej Brytanii, że będę miała przy sobie jego numer, w razie gdybym musiała po wylądowaniu wykonać taki telefon. Zapisałam sobie mnóstwo podobnych wskazówek na wypadek różnych potencjalnych problemów. Miałam też pieniądze, około 10 tysięcy saudyjskich riali (w przeliczeniu 2,7 tysiąca dolarów amerykańskich), odłożone na zabezpieczonym hasłem koncie bankowym jednego z moich przyjaciół. Oszczędzałam tę sumę od siedmiu miesięcy. Plan był taki, że pojadę z rodziną do Kuwejtu i gdy tylko uda mi się zdobyć swój paszport, ucieknę, udam się na lotnisko i kupię bilet do Tajlandii, a w Bangkoku wsiądę w samolot do Australii. Miałam tam przyjaciół, którzy obiecali odebrać mnie z lotniska.

Granicę z Kuwejtem przekroczyliśmy o północy. Zanim dotarliśmy do hotelu, temperatura spadła do siedmiu czy ośmiu stopni Celsjusza. Cała się trzęsłam, ale wiedziałam, że to bardziej ze strachu niż z powodu nocnego zimna. Kiedy zameldowaliśmy się w naszym apartamencie, była druga nad ranem. Ponieważ nie nadarzyła się jeszcze okazja, wciąż nie miałam swojego paszportu. Rozejrzałam się po apartamencie: dwie sypialnie (jedna dla braci, druga dla mnie, mojej matki i siostry), łazienka i wspólny salon. Właśnie tu miała się rozpocząć moja ucieczka, ale dzielenie pokoju z matką mogło sprawić niemałe problemy – wiedziałam, że ma bardzo lekki sen i zapewne zbudzi się, jeśli będę w nocy próbowała się wymknąć. Dlatego poprosiłam, żeby położyła się w salonie, tłumacząc, że łóżko w naszym pokoju jest za małe na trzy osoby. Na szczęście zgodziła się, że w salonie będzie jej wygodniej.

Te wakacje były dla mnie niesłychanie stresujące. Musiałam udawać, że biorę czynny udział w zakupach, wspólnych posiłkach i wizytach, choć tak naprawdę cały czas monitorowałam sytuację, czekając na swoją szansę. Kilka dni spędziliśmy na chodzeniu po sklepach w centrum handlowym, gdzie potajemnie kupiłam sobie krótką spódniczkę i szybko wcisnęłam ją do swojej torby. W domu nie było nawet mowy o tym, żeby publicznie pokazywać nogi, ale planowałam założyć ją już niedługo w Australii. Świadomość, że mam ten ciuch w torbie, dawała mi dodatkowy zastrzyk energii – potrzebowałam tego, żeby zrealizować swój plan. Chodziliśmy też na plażę, co stanowiło dla mnie nowe doświadczenie i tylko utwierdziło mnie w swojej opinii na temat wyrzeczeń, na jakie musi się godzić kobieta w Arabii Saudyjskiej. Matka powtarzała, że kobiety, które opalają się i wchodzą do wody w kostiumach kąpielowych, to złe, zepsute dziwki. Wiedziałam, że to nieprawda. Dlaczego chłopcy – moi bracia – mogą się ochłodzić w morzu, pływać, ochlapywać się nawzajem i bawić do woli, ale gdybym ja zrobiła to samo, popełniłabym grzech? Tkwiłam na plaży zakryta abają od stóp do głów, pocąc się i przyrzekając sobie, że w Australii od razu kupię bikini i w ogóle nie będę wychodzić z wody. Szczerze mówiąc, nie umiem nawet pływać – tam, skąd pochodzę, dziewcząt nie uczy się takich rzeczy.

Wizyta na plaży okazała się pouczającym przeżyciem również pod innym względem. Nigdy wcześniej nie byłam nad morzem, nie widziałam fal rozbijających się o brzeg. Jak zahipnotyzowana patrzyłam na niebieską wodę, która w miarę zbliżania się do brzegu pokrywa się białymi grzebieniami. Przez cały dzień fale jedna za drugą wtaczały się na plażę i cofały znów do morza. Ten naturalny rytm miał w sobie coś odwiecznego, niemal duchowego, niczym rytuał rozgrywający się na samej krawędzi morza. Trudno chyba o większy dysonans: ja, zasłonięta od stóp do głów, obserwująca tę niewyobrażalną dzikość i potęgę sił natury.

Przedostatniego dnia naszych wakacji zwietrzyłam wreszcie szansę zdobycia paszportu. Był czwarty stycznia, druga po południu. Razem z matką i siostrą czekałyśmy na tylnym siedzeniu samochodu, aż mój najstarszy brat zarezerwuje nam prywatną salę w restauracji; pozostali chłopcy weszli do środka razem z nim. Wiedziałam, że lepszej okazji już nie będzie. Przez puste przednie siedzenie wyciągnęłam rękę do schowka, a matka natychmiast zapytała:

– Czego szukasz?

Nie widziała, co robię, bo oparcie fotela przed nią zasłaniało jej widok. Tym razem cieszyłam się z tej bezwzględnej zasady, że to ja zawsze muszę siedzieć w środku.

– Chcę naładować telefon – odpowiedziałam spokojnie. Otworzyłam schowek, prawą ręką wygrzebałam swój paszport i szybko wsunęłam go do lewego rękawa abai. Potem bardzo powoli cofnęłam rękę, unosząc lewe ramię pod takim kątem, żeby moja zdobycz nie wypadła. W końcu wciągnęłam lewą rękę do rękawa, aż udało mi się złapać paszport palcami, i schowałam go do małej torebki, którą nosiłam pod abają. Pod luźnym czarnym materiałem nikt nie widział, co robię – znienawidzony worek stał się w tej chwili moim sprzymierzeńcem. Czyn, którego właśnie się dopuściłam – jakkolwiek na to patrzeć, ukradłam coś, nad czym mój brat sprawował pieczę – wywarł na mnie jednak potężne wrażenie. Serce waliło mi jak oszalałe, a strach paraliżował mnie tak bardzo, że przez moment nie byłam w stanie się poruszyć. Nie mogłam uwierzyć w to, czego przed sekundą dokonałam. W końcu opadłam z powrotem na siedzenie i wysłałam przyjaciółce SMS-a, że mam paszport. Pisałam w kółko: „Udało się. Udało się”. Radość z triumfu niemal natychmiast ustąpiła jednak miejsca trwodze, że ktoś z mojej rodziny otworzy schowek i zorientuje się, że jeden z paszportów zniknął.

Kiedy weszłyśmy do restauracji, byłam sztywna ze strachu, praktycznie jak żywy trup, nie mogłam mówić ani śmiać się razem z innymi. To czekanie sprawiało mi wręcz fizyczny ból. Ponieważ siedzieliśmy w prywatnym pomieszczeniu, gdzie mogłyśmy zdjąć abaje i nikaby, cała rodzina widziała moją twarz, więc z całych sił starałam się wyglądać na zrelaksowaną. Zamówiliśmy nasze ulubione madżbuz, czyli kawałki przyprawionego kurczaka z ryżem basmati, oraz herbatę. Wtedy udało mi się odrobinę rozluźnić, ale potem, w trakcie jedzenia, z nosa nagle zaczęła mi lecieć krew. Wiedziałam, że to przez ten stres, ale nie chciałam się zdradzić. Kiedy zapytali, jak się czuję, powiedziałam tylko: „Nie wiem, chyba jestem trochę zmęczona”. W duchu modliłam się, żeby nikt nie dopatrywał się w tym incydencie drugiego dna. Miałam całkiem spory krwotok, a jakby tego było mało, z tych nerwów cała się spociłam. Otarłam nos i powiedziałam rodzinie, że muszę iść do łazienki, żeby się umyć. Miałam nadzieję, że to da mi chwilę, żeby się uspokoić, ale w toalecie krwotok jeszcze się wzmógł i zaczęłam wymiotować. Po chwili, kiedy czułam, że opanowałam sytuację, a przede wszystkim własne nerwy, wróciłam do stołu i starałam się zachowywać normalnie. Powiedziałam, że trochę kręci mi się w głowie, ale zmusiłam się, żeby uczestniczyć w konwersacji. Po wyjściu z restauracji i powrocie do samochodu specjalnie dalej podtrzymywałam rozmowę, żeby nikomu nie przyszło do głowy zaglądać do schowka. Cały czas zagadywałam brata, absorbując jego uwagę, aż dotarliśmy do hotelu, gdzie wzięliśmy prysznic i przygotowaliśmy się do kolacji z siostrą ojca.

Po drodze do domu ciotki w miejscowości oddalonej o godzinę od miasta zasugerowałam, że powinniśmy dzisiaj zrezygnować z kawy i nie siedzieć zbyt długo przy kolacji, bo jutro czeka nas długa podróż do domu. To była nasza ostatnia noc na wyjeździe i nie chciałam, żeby ktokolwiek miał kłopoty ze snem. Cała rodzina miała pójść spać wcześnie, żebym mogła wprowadzić w życie swój plan.

Na kolacji było dużo ludzi, głównie kuzynów i znajomych ciotki. Rozejrzałam się wkoło i stwierdziłam, że w tak licznym gronie – w domu tłoczyło się ponad dwadzieścia osób – wśród gwaru rozmów, kiedy matka i bracia byli przekonani, że dobrze się bawię w innym pokoju z pozostałymi dziewczynami, to może być szansa, na którą czekałam. Znalazłam w internecie numer i zamówiłam SMS-em taksówkę, która miała się zjawić za dwie godziny i zabrać mnie na lotnisko. Kierowca odpisał jednak, że nie może przyjechać; taksówki nie obsługiwały tego dość odludnego rejonu. Byłam rozczarowana, ale nieprzesadnie zmartwiona. W końcu nasz hotel mieścił się w obrębie stolicy, nawet jeśli nie w samym centrum, a Kuwejt to wielkie, głośne miasto, i samotna młoda kobieta mogłaby tam z łatwością wtopić się w tłum. Napisałam więc ponownie do taksówkarza, żeby czekał na mnie pod hotelem o siódmej rano. Była dwudziesta trzecia i chociaż zazwyczaj zostawaliśmy długo na przyjęciach, zaczęłam usilnie przekonywać mamę i rodzeństwo, że powinniśmy już wracać i pójść spać. W końcu mi się udało i opuściliśmy dom ciotki.

Liczyłam na to, że po powrocie do hotelu wszyscy od razu się położą, ale matka z braćmi siedzieli jeszcze w salonie i rozmawiali. Nie miałam odwagi do nich dołączyć i tylko czekałam, żeby wreszcie poszli do łóżka. Próbowałam przez chwilę pobawić się z młodszą siostrą, ale ona wkrótce zasnęła. Przez uchylone drzwi pokoju widziałam, co się dzieje w salonie. Reszta mojej rodziny gawędziła jeszcze przez trzy godziny, a ja z nerwów wychodziłam z siebie. To była moja ostatnia szansa. W końcu, jedno za drugim, wszyscy udali się na spoczynek – najpierw jeden brat, potem kolejny, po nim najmłodszy, i wreszcie matka zgasiła światło. Moja siostra, z którą byłam sama w pokoju, już od dawna spała, a niedługo matka również zasnęła. O czwartej nad ranem zabukowałam bilet na lot Kuwait Airways do Tajlandii. Wiedziałam, że gdy moja ucieczka wyjdzie na jaw, rodzice zaczną monitorować moje konto bankowe i namierzać mnie za pomocą aplikacji, której mężczyźni w Arabii Saudyjskiej używają do śledzenia „swoich” kobiet. Aplikację tę udostępniło saudyjskie ministerstwo spraw wewnętrznych, można ją było ściągnąć z Google Play albo Apple App Store; powiadamia ona mężczyznę, ilekroć kobieta korzysta z telefonu, paszportu czy kart kredytowych. Wiedziałam więc, że zaraz po przybyciu do Bangkoku muszę się pozbyć swojej karty SIM i przesiąść się na inne linie lotnicze, dzięki czemu rodzice nie będą w stanie mnie namierzyć. Zarezerwowałam sobie hotel w Bangkoku na trzy dni.

Samolot startował o dziewiątej, taksówka miała po mnie przyjechać o siódmej. Spakowałam trochę rzeczy do torby siostry, ponieważ była mniejsza i bardziej poręczna niż moja. Wrzuciłam do środka przybory toaletowe, moją nową krótką spódniczkę, przybory do makijażu i elegancką bieliznę. Z kolei do plecaka wcisnęłam ubrania na zmianę, dokumenty, pieniądze i legitymację studencką, a także paszport, wyciągi z konta bankowego i garść drobnych. W pokoju było bardzo cicho i niemal całkiem ciemno; za oknem wciąż panował mrok. Kiedy skończyłam się pakować, usiadłam na łóżku i spojrzałam na śpiącą siostrzyczkę. Chciałam ją przytulić na pożegnanie, ale to oczywiście by ją obudziło. Dlatego tylko patrzyłam na tę słodką dziewczynkę, starając się jak najdokładniej ją zapamiętać, zanim odejdę: jej piękne długie rzęsy, maleńki pieprzyk na nosie, miękką skórę, usta, dłonie. Wsłuchując się w jej cichutkie pochrapywanie, próbowałam namalować w głowie obraz tego, jak śpi zwinięta w kłębek, trzymając drobne rączki pod policzkiem.

Dżud miała dopiero dwanaście lat. Była taka mała, taka niewinna. Drżałam na myśl o tym, co jej zrobią – o wszystkich tych okropnych rzeczach, które robili również mnie. Chciałam wyryć w pamięci tę uroczą twarzyczkę, bo wiedziałam, że bardzo długo jej nie zobaczę. Zastanawiałam się, czy znienawidzi mnie za ucieczkę. I czy będzie miała mi za złe, że ją zostawiłam. Zaczęłam płakać i na moment się zawahałam: czy powinnam odejść i zacząć nowe życie, czy raczej zostać z siostrzyczką? Podjęcie tej ostatecznej decyzji okazało się szalenie trudne. Ale musiałam uciec, zaryzykować, zawalczyć o lepsze jutro. Skończyłam się pakować, szybko zamknęłam torbę, a resztę swoich rzeczy zostawiłam. Nadszedł czas. Wyjęłam z telefonu kartę SIM i spuściłam ją w toalecie. Zarzuciłam plecak na ramię, przycisnęłam torbę do piersi, żeby nie szurała o podłogę, i bardzo ostrożnie wyszłam na palcach z pokoju, mijając śpiącą na kanapie w salonie matkę. Dygotałam z nerwów, ale jej chrapanie dowodziło, że śpi głęboko, więc poczułam się odrobinę pewniej. Najlżej, jak to możliwe, nacisnęłam klamkę i otworzyłam drzwi na korytarz. Lekkie skrzypnięcie sprawiło, że serce podeszło mi do gardła, dlatego postanowiłam zostawić drzwi uchylone, żeby nie ryzykować, że narobią hałasu przy zamykaniu. Wyszłam boso, niosąc w rękach torbę i buty, i pobiegłam do windy. Na korytarzu słychać było głosy; bałam się, że dotrą do apartamentu i zbudzą moją matkę.

W końcu znalazłam się w windzie, o krok bliżej wolności. Włożyłam buty, a kiedy wysiadłam na parterze, zdałam sobie sprawę, że nie wiem, gdzie będzie czekać moja taksówka; nie mogłam zadzwonić, bo moja karta SIM już dawno zatonęła w kanalizacji. Powinnam była pozbyć się jej dopiero na lotnisku – teraz zostałam bez działającego telefonu i bez możliwości skontaktowania się z kierowcą. Starałam się zachowywać tak, jakbym dokładnie wiedziała, dokąd idę, żeby nie zainteresował się mną nikt z hotelowego personelu. Co by sobie pomyśleli, widząc młodą kobietę błąkającą się samą bez abai o 6:45 rano? Czy próbowaliby mnie zatrzymać? Szłam zdecydowanym krokiem w stronę tylnego wyjścia z hotelu, bo wyglądało na to, że tam jest mniej ludzi. A potem, z pewnością siebie kogoś, kto chodził tą drogą codziennie, otworzyłam drzwi i wyszłam na ulicę.

Zatrzymałam się i przez chwilę stałam w absolutnym bezruchu, czując lekki wietrzyk owiewający moją gołą szyję. To było jak smak wolności, smak, którego nie zaznałam, odkąd skończyłam dziewięć lat i po raz pierwszy kazano mi założyć hidżab. W wieku dwunastu lat po raz ostatni czułam świeże powietrze na twarzy, ponieważ od tamtej pory musiałam nosić nikab. Ten cudowny powiew sprawił, że chciałam krzyczeć z radości: czując, jak wiatr muska moją twarz i szyję, miałam wrażenie, że świat spontanicznie objął mnie na powitanie. Dodało mi to skrzydeł i pomyślałam: „To dopiero początek mojej wolności – najlepsze ciągle przede mną”. Ruszyłam drogą biegnącą na tyłach hotelu (wolałam unikać frontowego wejścia, gdzie panował znacznie większy ruch) i dotarłam do głównej ulicy. Tam zaczęłam szukać kawiarni oferującej darmowe wi-fi, żeby zastanowić się, co dalej i skontaktować z kierowcą taksówki, ale niczego takiego nie znalazłam. Na szczęście natknęłam się na ulicy na młodego mężczyznę, który zgodził się pożyczyć mi swój telefon, żebym mogła zadzwonić do taksówkarza. Zaoferował też, że poniesie moją torbę i zaczeka razem ze mną. Zapytał, dokąd jadę. Odpowiedziałam, że do Tajlandii. Zapytał, skąd jestem. Powiedziałam, że z Arabii Saudyjskiej. Zdziwił się, że nie noszę abai ani nikabu, na co odparłam: „Moi rodzice są bardzo nowocześni”.

W końcu przyjechała moja taksówka. Poprosiłam kierowcę, żeby zawiózł mnie na lotnisko, po czym podłączyłam się do Internetu przez hotspot w jego telefonie. Zaczęłam pisać do przyjaciół poprzez różne komunikatory, a nawet do nich dzwonić. Nagle w ogóle się nie bałam. Jedna z zaprzyjaźnionych uciekinierek, która mieszkała w Sydney, tłumaczyła mi, co robić, kiedy już znajdę się na lotnisku. Odbyłam nawet jedną wideorozmowę, podczas której powtarzałam w kółko: „Udało się, udało się!”. Zrobiłam sobie też selfie w taksówce i rozesłałam je po znajomych. Taksówkarze w Kuwejcie, podobnie jak w Arabii Saudyjskiej, to głównie przybysze z Indii czy Afganistanu mówiący w urdu albo dari. Wiedziałam, że kierowca nie zna arabskiego, dlatego mogłam swobodnie rozmawiać przy nim z przyjaciółkami. Czułam się, jakbym odniosła wielkie zwycięstwo.

Po przybyciu na lotnisko udałam się do okienka informacji, żeby zapytać o swój lot. Dowiedziałam się, że jestem w niewłaściwym terminalu – tu obsługiwano loty krajowe, a mój samolot startował z terminalu międzynarodowego. Ta wiadomość bardzo mnie zdziwiła i uświadomiła mi, że wcale tak dobrze wszystkiego nie zaplanowałam. Zapytałam, czy mogę rozmawiać z szefem zmiany, i wyjaśniłam mu, że nie wiem, jak się dostać do drugiego terminalu. Widział, że jestem zdenerwowana, i był bardzo pomocny. Pokierował mnie do busa kursującego po lotnisku, uspokajając, że przejazd jest darmowy i że mam jeszcze dużo czasu. Gdy wsiadałam do busa, powtarzałam sobie, że już za kilka minut wszystko będzie dobrze.

W końcu stanęłam w kolejce do odprawy, ale kiedy podałam pracownikowi lotniska swój paszport i torbę, czekałam podejrzanie długo – dłużej niż ludzie, którzy odprawili się przede mną. Serce znów zaczęło mi szybciej bić. Ze strachem zapytałam, czy jest jakiś problem, a w odpowiedzi usłyszałam: „Nie może pani lecieć”. Nie wierzyłam własnym uszom. Zrobiło mi się słabo. Od razu pomyślałam, że zostały rozesłane jakieś ostrzeżenia, które wszyscy już widzieli, i w tej właśnie chwili kończy się moje życie. Ten człowiek na pewno powiadomił odpowiednie służby, a oni zadzwonili do mojego ojca, który już po mnie jedzie. I to będzie mój koniec. Usiłowałam jednak wziąć się w garść i nie panikować.

– Dlaczego? – zapytałam najbardziej stanowczym tonem, na jaki było mnie stać.

– Nie może pani lecieć do Bangkoku – powiedział – ponieważ nie ma pani biletu powrotnego.

Próbowałam go przekonać, żeby przymknął na to oko, bo tak naprawdę zamierzam z Bangkoku ruszyć dalej do Sydney, ale on stwierdził, że nie może nic na to poradzić. Muszę podejść do innego stanowiska i kupić bilet powrotny do Kuwejtu, ponieważ, jak się okazało, według wymogów obowiązujących w Bangkoku obywatele Arabii Saudyjskiej muszą w ciągu piętnastu dni wrócić do kraju, chyba że posiadają wizę. Szybko przeszłam do wskazanego okienka i poprosiłam o bilet, a tam podano mi cenę i godziny odlotów. Byłam tak zdenerwowana, że miałam trudności z przeliczaniem saudyjskich riali na kuwejckie dinary. Człowiekowi za ladą chyba zrobiło się mnie żal, poza tym nieubłaganie zbliżał się czas odlotu.

– Dobrze już, dobrze – powiedział. – Zabukuję pani lot powrotny, a pani odbierze bilet i zapłaci po wylądowaniu w Bangkoku. – Dał mi kopię rezerwacji i powiedział, że wystarczy to pokazać, żeby dostać wizę.

Jak na razie szczęście niewątpliwie mi sprzyjało. Wszyscy byli dla mnie mili i chcieli mi pomagać. Nikt nie podejrzewał, że ma do czynienia z uciekinierką. Najbardziej bałam się, że ktoś mnie zatrzyma i zacznie przepytywać: „Gdzie pani opiekun? Dokąd się pani wybiera?”. Coś takiego przydarzyło się kilku saudyjskim kobietom na lotniskach w Dubajju, Egipcie i Jordanii. Mnie jednak nikt nie zatrzymywał. Najpiękniejszy był moment, kiedy przez głośnik rozległo się wezwanie do wchodzenia na pokład. Wtedy już wiedziałam, że mi się udało. Wydostałam się z kraju, zanim ktokolwiek zorientował się, że zniknęłam. Nawet jeśli przyjechali po mnie na lotnisko, teraz już nie mogli mi nic zrobić.

W samolocie usiadłam na środkowym miejscu pomiędzy dwiema Tajkami. Chociaż lot trwał sześć godzin, ani na moment nie zmrużyłam oka. Przez większość czasu albo obserwowałam pracę personelu pokładowego, albo patrzyłam przez okno, jak kraj, który zostawiam za sobą, staje się coraz mniejszy i mniejszy. Wprawdzie nie wyspałam się porządnie już od kilku dni, ale teraz wcale nie czułam się śpiąca. Byłam zbyt podekscytowana, chciałam delektować się tą chwilą, tą wolnością. Pragnęłam nasycić się błękitnym niebem i porannym słońcem, oglądać innych pasażerów lecących razem ze mną, sprawdzać wyświetloną na ekranie przede mną mapę, która pokazywała naszą trasę. Niemal wszystkie miejsca były zajęte, głównie przez Tajów i parę osób z Kuwejtu. Po drugiej stronie przejścia siedziało trzech młodych Kuwejtczyków, którzy zagadnęli mnie i zapytali, po co lecę do Bangkoku. Odparłam pewnym tonem:

– Lecę się trochę rozerwać.

Jeden z nich dał mi swój numer, mówiąc:

– Zadzwoń do nas, kiedy będziesz na miejscu. Spotkamy się i pójdziemy się zabawić.

Wiedziałam, że w Bangkoku będzie inna pogoda – pełnia lata – więc niedługo przed lądowaniem poszłam do łazienki, żeby do jeansów założyć letnią bluzkę. Po raz pierwszy odsłoniłam ramiona. Mimo że uciekłam, zasady dotyczące ubioru wciąż były we mnie głęboko zakorzenione i kilka razy sprawdzałam, czy mój dekolt jest w odpowiednim stopniu zakryty.

Kiedy wylądowaliśmy, aż drżałam z ekscytacji. Nie mogłam się doczekać, kiedy wysiądę z samolotu. Poszłam za pozostałymi pasażerami, nie do końca wiedząc, co dalej. Na pewno musiałam zdobyć wizę, więc gdy tylko zobaczyłam punkt wydawania wiz, skręciłam w tamtą stronę, ogromnie zadowolona z tego, jak świetnie sobie radzę. I nagle dostrzegłam mężczyznę trzymającego tabliczkę z moim nazwiskiem. W głowie od razu zapaliła mi się lampka ostrzegawcza, ale on sprawiał bardzo sympatyczne wrażenie.

– Jestem tu po to, żeby wystawić pani wizę i pomóc we wjeździe do Bangkoku.

Wydało mi się to trochę dziwne, ale cały czas byłam przekonana, że skoro przyleciałam aż tutaj, to jestem już bezpieczna, poza zasięgiem każdego, kto chciałby mnie zatrzymać. Pomimo ostrzeżeń, jakie wysyłał mi mój własny mózg, zaufałam temu człowiekowi, który obiecał mi pomóc. Uznałam, że widocznie na tym lotnisku zatrudnia się specjalny personel udzielający podróżnym podobnego wsparcia. Poprosił mnie o paszport, bilet powrotny i rezerwację hotelową – dokumenty potrzebne do wyrobienia wizy – a ja mu to wszystko wręczyłam.

– Proszę za mną – powiedział.

Zaprowadził mnie do jednego z okienek i tam przez ponad dziesięć minut rozmawiał z jakąś kobietą. W mojej głowie znowu odezwały się syreny alarmowe. Kobieta wyglądała na zakłopotaną, jakby mężczyzna przekazał jej jakieś polecenie, którego nie miała ochoty wykonywać. Rozpaczliwie chciałam wiedzieć, co się dzieje, więc najpoważniejszym tonem, na jaki umiałam się zdobyć, poprosiłam, żeby mówili po angielsku i wyjaśnili mi, o czym rozmawiają. Oni jednak mnie zignorowali, a potem oboje umilkli. Kilka minut później usłyszałam, że nie zostanę wpuszczona do Bangkoku, ponieważ nie mogą mi wydać wizy. Kiedy powtórzyłam, że przecież mam wszystkie wymagane papiery, kobieta w okienku odwróciła wzrok – nie chciała na mnie patrzeć. Zrozumiałam, że tych dwoje coś między sobą ustaliło.

I wtedy już wiedziałam, że dałam się wciągnąć w pułapkę.

Rozdział drugiŻycie dziewczynki

Noszę w pamięci wspomnienie, które ukształtowało moje najmłodsze lata. Powraca ono do mnie jak senna wizja również dziś, gdy staram się zbudować nowe życie. Dodaje mi sił, bo pozwala wierzyć, że niewinność i współczucie odegrały ważną rolę w moim rozwoju jako osoby. Chodzi o okres, jeszcze zanim poszłam do szkoły. Przed oczami staje mi, niczym nieostry obraz w przygaszonych barwach, pokój pełen roześmianych, bawiących się i przekomarzających dzieci. Dźwięki także wracają do mnie jak echo – jak odległa melodia, która niemal zapiera dech, gdy odzywa się w głowie. Jesteśmy razem: moje starsze siostry Lamja i Rim, bracia Mutlak i Madżid oraz ja, a z nami nasza niania Sara. Pielęgnuję w sobie to wspomnienie, ponieważ stanowi ono swoiste podsumowanie pierwszych sześciu lat mojego życia.

Zebraliśmy się w pokoju z telewizorem na parterze naszego domu. W tym pomieszczeniu, mierzącym jakieś dziewięć na dziewięć metrów – jak na całą naszą szóstkę nie była to wcale duża przestrzeń – były jedynie telewizor i rozłożone na podłodze poduszki. Tam właśnie spędziłam większość dzieciństwa – i uważałam się za najszczęśliwsze dziecko na świecie. Dżud jeszcze się nie urodziła, a mój młodszy brat Fahd był bardzo chorowity i zwykle przebywał z matką w jej pokoju. Nie wiedziałam wtedy, co jest z nim nie tak poza tym, że ma problemy z oddychaniem. Nie mógł biegać ani nawet szybko chodzić, zawsze brakowało mu tchu. W tych wczesnych latach ani na chwilę nie oddalał się od matki. Dopiero znacznie później dowiedziałam się, że miał astmę.

Nasza niania Sara pochodziła z Indonezji. Zawsze była przy nas jakaś opiekunka, ale z reguły spędzały z nami najwyżej dwa lata; wszystkie miały swoje rodziny w ojczyźnie i przyjeżdżały do Arabii Saudyjskiej, żeby zarobić na utrzymanie własnych dzieci. Niektóre, jak Sara, zostawały dłużej. Wydaje mi się, że pracowała u nas cztery czy pięć lat, na pewno przez większość mojego dzieciństwa. Wysoka, puszysta, zabawna Sara była dla nas jak matka. Uwielbiałam ją. Robiła śmieszne miny: zamykała jedno oko, wystawiała język i wydawała dziwaczne dźwięki. Udawała, że jest kotem, i miauczała na nas, albo ujadała jak szczeniak. Czasem nas łaskotała i goniła po całym pokoju.

Byłam żywą i ciekawską dziewczynką. Sara zachęcała mnie, żebym – jako najmłodsze dziecko w pokoju zabaw – domagała się odpowiedzi na nurtujące mnie pytania i nie dawała się zastraszyć starszemu rodzeństwu. Zawsze, kiedy się przewróciłam, skaleczyłam w kolano albo pokłóciłam z bratem czy siostrą, obejmowała mnie swoimi wielkimi ramionami. Gdy rodzice wydawali przyjęcie – a zdarzało się to często, tak bowiem wygląda życie towarzyskie saudyjskich rodzin – my spędzaliśmy czas z kuzynami i ciotkami, ale Sara zawsze była gdzieś obok, jak cień, żeby mieć nas na oku. W kieszeni trzymała czekoladki i niczym czarodziejskie nianie z telewizji dyskretnie częstowała nas smakołykami; zwykle po to, żeby odciągnąć nas od kolejnej katastrofy, którą właśnie zamierzaliśmy wywołać.

Do