Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Żyje się tylko raz - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
31 maja 2019
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
29,99

Żyje się tylko raz - ebook

Przyjaciel kardynałów, artystów i bezdomnych

Grzesiek nie ma prostego życia: od dzieciństwa choruje, stracił nogę, jego tata chciał go zabić. Mimo to trudno spotkać człowieka bardziej pogodnego, zawsze gotowego do rozmowy, rady i modlitwy. Człowieka, który zaraża swoim pozytywnym nastawieniem, osobiście zna papieży Benedykta XVI i Franciszka i dwa razy pomimo swojej niepełnosprawności doszedł do Santiago de Compostela.

Ta książka to opowieść o jego drodze, a także o Twojej, choć teraz wydaje Ci się to nieprawdopodobne.

Jestem wielkim szczęściarzem, że Cię znam, Grzesiu. Zadziwiaj, proszę, dalej świat sobą! Bo dzięki Tobie świat jest lepszy!

Antoni Pawlicki

Myślę, że znamy Grzegorza tylko w małym stopniu. To, że pojawia się na naszych koncertach, że jesteśmy cały czas na łączach telefonicznych, to wciąż za mało. Czekam na tę książkę z utęsknieniem i jestem ciekaw: co ten człowiek oprócz tego, co my wiemy, zdziałał, przeżywał, gdzie był, co zdobył?

Robert „Litza” Friedrich

Miałam różne momenty i lęki w swoim życiu. On był taką osobą, która choć nie najbliższa, zawsze była chętna wesprzeć i słowem, i modlitwą. Wiedziałam, że na Grześka mogę liczyć.

Małgorzata Kożuchowska

Ma ogromną umiejętność zyskiwania przyjaciół. Widać, że Pan stawia na Jego drodze odpowiednich ludzi, którzy chcą mu pomagać. Kiedy po oprotezowaniu przysłał mi filmik, jak wymiata na parkiecie na ślubie przyjaciół – oniemiałam. Człowiek o pięknym sercu.

Jolanta Kwaśniewska

Kategoria: Wiara i religia
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-240-5936-2
Rozmiar pliku: 12 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Istnieje życie pisane drogą. Opisane miejscami, spotkanymi osobami, wydarzeniami, które wyryły tak silne znamię na sercu, że już nigdy nie będzie takie jak wcześniej. Takie właśnie jest moje życie. Kim jestem? Niektórzy mówią o mnie: wędrowny ewangelizator. Inni nazywają mnie przyjacielem bezdomnych i kardynałów. Ludzi nauki, kultury i sztuki. Każde z tych określeń jest prawdziwe. Bo dla mnie życie jest głoszeniem Ewangelii. Byciem świadkiem na drogach, po których kroczę. Przyjaciel kardynałów? Jestem przyjacielem każdego, kto zechce, bym nim był, kto zaprosi mnie do swojego życia. Nie stopniuję wartości człowieka, bo każdy jest wart tyle samo, bez względu na to, jaką pozycję zajmuje czy jaki zawód wykonuje. Historia, którą chcę opowiedzieć, to historia mojego życia. Ale proszę się nie obawiać, będzie to opowieść osadzona w drodze. W moim Camino, na które wyruszyłem jako człowiek po amputacji i z wątłym zdrowiem. Co więcej, ruszyłem w tę drogę dwukrotnie. Można zapytać: po co? No cóż, Camino jest jak narkotyk, który uzależnia. Czynnikiem uzależniającym jest tam intensywność spotkania z drugim człowiekiem i jego jakże odmiennymi losami… Nie będzie to chronologiczna autobiografia. Taką może pisać królowa Elżbieta albo Diego Maradona, ale nie ja. Chcę oddać w Wasze ręce zbiór historii i wydarzeń z mojego życia, które pokażą Wam, że warto kochać, warto ufać i warto mieć nadzieję mimo wszystko. Że nigdy nie ma sytuacji bez wyjścia i że Pan Bóg z największego zła jest w stanie wyprowadzić dobro. To jest opowieść nie o świętym człowieku, ale o grzeszniku, który po każdym upadku pragnie powstać i na nowo walczyć o piękne życie. Nie musicie zgadzać się z każdym moim zdaniem, ale całym sercem zapraszam Was do wyruszenia w tę drogę razem ze mną.

Camino de Santiago to Droga Świętego Jakuba – szlak pielgrzymkowy prowadzący z różnych części Europy do grobu apostoła Jakuba w Santiago de Compostela. Choć pokrótce warto opowiedzieć, jak to wszystko się zaczęło i dlaczego ciało Jakuba znalazło się aż w odległej hiszpańskiej Galicji.

Święty Jakub Większy był jednym z dwunastu apostołów. Po zmartwychwstaniu Jezusa udał się w świat, głosząc Dobrą Nowinę. Wybrał Półwysep Iberyjski, być może dlatego że wziął sobie do serca słowa Jezusa: „idźcie na krańce świata”. Około roku 40 pojawił się w rzymskiej osadzie Iria, w okolicach dzisiejszego Padrón, które znajduje się w Hiszpanii dwadzieścia kilometrów na południowy zachód od Santiago. Mówi się, że założył wówczas dwie wspólnoty: jedną właśnie w Irii (później nazwanej Iria Flavia), a drugą w Muxíi, gdzie ukazała mu się, poprzez dar bilokacji, Matka Boża, aby umocnić w nim ducha apostolskiego. Po tych wydarzeniach powrócił do Palestyny. Tam z rozkazu Heroda Agryppy został ścięty, ginąc jako pierwszy z apostołów. Było to około 44 roku. Jego ciało rzucono psom na pożarcie za murami miasta, ale jego uczniowie Atanasio i Teodosio zdołali je ocalić przed zbezczeszczeniem. Z portu w Joppie, dryfując łodzią bez steru i bez żagli, prowadzeni przez anioła, po siedmiu dniach dotarli do atlantyckich brzegów Hiszpanii w pobliżu Irii, gdzie też zacumowali i udali się do rządzącej krajem królowej Lupy z prośbą o pozwolenie na pochówek. Ona postawiła jednak warunek, który „po ludzku” wydawał się nie do spełnienia: przybysze mieli ująć dwa dzikie byki i zaprząc je do wozu z ciałem świętego, a następnie dokonać pochówku w miejscu, gdzie zwierzęta się zatrzymają. Odważniejszy z uczniów, przeżegnawszy się znakiem krzyża, przystąpił do zadania. W sposób cudowny oswoił byki i wprowadził do zaprzęgu. Gdy stanęły na dziedzińcu zamku Lupy – Castro Lupario, znajdującego się na pagórku zwanym później Libredón, królowa spełniła swoją obietnicę: oddała rzymskie mauzoleum w swej siedzibie na grób apostoła, a sama przyjęła chrześcijaństwo.

Pierwszy wielki przełom w kulcie Jakuba nastąpił około roku 813, kiedy to asceta i pustelnik Pelagiusz miał widzenie: oto w towarzystwie anielskiego śpiewu deszcz gwiazd spadał w kierunku lasu Libredón, rosnącego na wzgórzu zwieńczonym ruinami pradawnego zamku. Teodomir, biskup Iria Flavia, po trzydniowym poście, modlitwie i rozeznaniu zbadał osobiście teren. W zaroślach znalazł trzy groby oraz szkielety, które przypisano apostołowi i jego dwóm uczniom. Miejsce to, początkowo znane jako Arca Marmorica, zaczęto szybko nazywać od hiszpańskiego tłumaczenia imienia Jakuba – Santiago, a od światła spadających gwiazd wskazującego miejsce, gdzie spoczywały jego szczątki doczesne – Compostela (łacińskie _Campus Stellae_ oznacza „Pole Gwiazdy”). Do grobu świętego zaczęli pielgrzymować najwięksi ówczesnej Europy, w tym król Asturii Alfons II Cnotliwy, który wędrował doń szlakiem Camino Primitivo, dzisiaj uważanym za najstarszy.

W ciągu wieków kult Jakuba rozszerzał się na cały świat. Do jego grobu pielgrzymowały koronowane głowy, papieże, sportowcy, wielcy tego świata. Dziś o Camino powstają kolejne przewodniki, książki, filmy. Na tym szlaku – w obliczu drogi, zmęczenia i potu – każdy jest równy. Idąc nim, spotykałem ludzi bez domu, ubogich, ale także znane osoby ze świata kultury i biznesmenów z milionami na koncie. Podczas tych spotkań zrozumiałem, że Camino czyni nas równymi ze względu na nasze człowieczeństwo. Ze względu na cel, do którego podążamy. Ze względu na pragnienia, jakie wypełniają nasze serca.

Różnymi szlakami co rok dociera do Santiago de Compostela kilkaset tysięcy pielgrzymów. Jednym z nich w 2017 roku stałem się także ja.

Ruszyłem tak zwanym szlakiem portugalskim, gdyż jako jedyny daje się on pokonać na jednej nodze. Najpierw powiódł mnie z Porto do Fatimy, a następnie wróciłem do Porto autobusem, by ruszyć tym razem w kierunku Santiago. Odcinek ten liczy blisko trzysta kilometrów. Wypada po dwadzieścia kilka kilometrów dziennie. Trasa wiedzie wzdłuż oceanu, pośród pięknych lasów, winnic i pól.

Znakiem szczególnym Camino jest żółta muszelka bądź strzałka wskazująca drogę. Każdy odcinek ma swoje schronisko (_albergue_), w którym pielgrzymi mogą wziąć prysznic, skorzystać z pralki, kuchni i pomieszczeń socjalnych, odpocząć po ciężkim dniu, a na drugi dzień ruszyć w dalszą drogę. To nie tylko miejsce regeneracji, ale też przestrzeń, gdzie zawiązuje się pewnego rodzaju wspólnota ludzi, których łączy jeden cel. Tam swój początek mają piękne przyjaźnie, a nawet małżeństwa. Camino to droga pełna cudów, bo każdy spotkany człowiek jest cudem, ale także ty stajesz się nim dla wielu.

————

Pamiętam piękny czwartkowy poranek podczas mojej drugiej, tegorocznej (piszę te słowa w 2018 roku) wędrówki z Porto do Santiago. Rano wstałem, wziąłem prysznic, spakowałem swoje sześć kilogramów bagażu do plecaka i opuściłem _albergue_ w Valençy. Przede mną było ostatnich sto kilometrów do Santiago de Compostela.

Za sobą zostawiłem pierwsze dwieście kilometrów: ścieżkę do Tui i przekroczenie granicy przez most międzynarodowy projektu Gustave’a Eiffla. Swoją drogą, tych mostów z pracowni Eiffla na trasie w Portugalii było więcej, a pewne jest to, że żaden nie zdołał zaskarbić sobie mojej sympatii. Można zapytać: dlaczego? Ano dlatego, że mam lęk wysokości, a te konstrukcje, monumentalne i przerdzewiałe, przyprawiały mnie o gęsią skórkę za każdym razem, gdy okazywały się jedyną drogą na drugi brzeg. To, że byliśmy na siebie skazani, nie sprawiło, że połączyło nas jakieś wyjątkowe uczucie.

Gdy doszedłem do Tui, wszedłem do gotyckiej katedry, by w kaplicy adoracji znajdującej się po lewej stronie choć na chwilę zatrzymać się na modlitwę. Każdego dnia tej drogi szukałem podobnej przestrzeni, w której mógłbym spotkać się tylko z Panem Bogiem i zaczerpnąć sił z tego spotkania. Tak było i tym razem. Ciemna kaplica i wyłaniający się z mroku blask tabernakulum. Dookoła unosił się zapach kadzidła, był dosłownie wszędzie. Po modlitwie udałem się jeszcze pod figurę świętego Piotra Gonzáleza zwanego Telmo, gdzie spoczywają jego doczesne szczątki. Poprosiłem go o dobrą pogodę na dalszą wędrówkę, gdyż jest patronem żeglarzy i orędownikiem w czasie złej aury. Następnie udałem się do kawiarenki Oscar Romero oddalonej kilkaset metrów od katedry, która skradła moje serce już rok wcześniej. Było mi wewnątrz tak dobrze, że umknęło mi jakoś przesunięcie godziny do przodu po przekroczeniu granicy. Kiedy się zorientowałem, że jest później, niż mi się wydaje, zerwałem się i ruszyłem w dalszą drogę.

Jak każdego dnia sporo spotkanych osób pozdrawiało mnie, chciało mnie uścisnąć, zrobić sobie ze mną zdjęcie. W końcu nieczęsto zdarza się spotkać faceta, który na jednej nodze idzie kilkaset kilometrów! Na chwilę dołączyłem do pary Niemców. Ina i Reiner przywitali się ze mną, po czym oczy Iny wypełniły łzy. Nie była w stanie wiele powiedzieć, za to jej wzruszenie udzieliło się także mnie. W milczeniu przytuliłem ją, życząc dobrej drogi, i poszedłem dalej. Na trasie tego dnia spotkaliśmy się jeszcze dwa razy. Dwa krótkie spotkania, podczas których wymieniliśmy się serdecznymi spojrzeniami i uśmiechem.

Droga z Tui do O Porriño wiedzie poprzez piękne zielone lasy, wzdłuż krystalicznie czystych potoków. Promienie słońca przebijające się przez gęste liście drzew oświetlały drogę, delikatnie muskając moją twarz swoim ciepłem. Było to niczym dotyk Boga mówiącego: jesteś dzielny, mój synu. Nie lękaj się. Rzadko doceniamy takie chwile. Za mało widzimy dobra, które otacza nas z każdej strony. Czasem wystarczyłoby, byśmy otworzyli szerzej oczy i dostrzegli, jak Bóg woła do nas: jestem przy Tobie, mój dzielny wojowniku! Idąc, spotykałem kolejne osoby, podejmowałem kolejne rozmowy. I tak poznałem Moisésa, który pielgrzymował do Santiago wraz ze swoimi przyjaciółmi. Moisés pochodzi z portugalskiej miejscowości Viseu. Jest ojcem dwojga wspaniałych dzieci i mężem cudownej Rosy.

– Skąd jesteś? – zapytał.

– Z Polski.

– To niesamowite! „Szła dzieweczka do laseczka…” – zaczął śpiewać.

– Skąd znasz tę piosenkę? – zdziwiłem się.

– Kiedyś byłem w Lublinie na festiwalu z moim zespołem z Portugalii. Spędziliśmy w Polsce kilka dni. Gram na gitarze.

– I świetnie śpiewasz, jak słyszę – także po polsku!

Roześmiał się w głos. Szliśmy wspólnie może z dwa kilometry. Rozmawialiśmy, ale także śpiewaliśmy.

Z Moisésem i jego rodziną spotkaliśmy się kolejny raz po ukończeniu Camino, trzynastego maja, kiedy jechałem z Porto na uroczystości związane z rocznicą objawień fatimskich. Gdy dowiedzieli się, że także będę w Fatimie, postanowili na mnie zaczekać, by się przywitać i choć chwilę porozmawiać.

Dalszą część tego odcinka drogi szedłem w spiekocie. Z każdym kilometrem byłem coraz słabszy. Dotarłem w końcu do jednego z moich ulubionych miejsc na szlaku portugalskim. Wzdłuż lasu płynie tam strumień, nad nim pną się winorośle, a pomiędzy nimi wiedzie wąska ścieżka. W pewnym momencie moja kula pośliznęła się na kamieniu i tracąc równowagę, wraz z plecakiem wpadłem do tego strumienia, który w ciągu kilku sekund przestał być moim ulubionym. Stał się wręcz znienawidzonym. A w ogóle kto wymyślił tak durną trasę nad tym najgorszym na świecie potokiem?! Chwilowo miałem już dość tej drogi. Siedząc w mokrych ciuchach, z mokrym plecakiem i jego przemoczoną zawartością, nie miałem najmniejszego zamiaru ruszać się z obezwładniającego mnie nurtu. Wtedy zza drzew wyłoniły się dwie postacie. Dwie panie w dojrzałym wieku. Nagle męska duma wpłynęła na moją niezłomną decyzję o pozostaniu w wodzie i zacząłem się podnosić. Gdy panie dostrzegły, jak gramolę się na jednej nodze, próbując się wydostać ze strumienia, jedna z nich podbiegła, by mi pomóc. W momencie gdy podała mi rękę, a ja za nią złapałem, pośliznęła się na tym samym nieszczęsnym kamieniu i błyskawicznie wraz z całym ekwipunkiem dołączyła do mojej strumykowej kąpieli. Siedzieliśmy w tej wodzie, śmiejąc się, dobrych kilka minut, po czym z pomocą drugiej z pań wyszliśmy i ruszyliśmy w dalszą drogę.

To właśnie w tym strumieniu wylądowałem cały mokry.

Zostało mi jeszcze kilka kilometrów do miejsca noclegu. Gdy dotarłem w końcu do _albergue_, rozwiesiłem ciuchy, by choć trochę je wysuszyć, i po dwugodzinnej drzemce postanowiłem wyjść do miasteczka coś zjeść. Tak jak w poprzednim roku udałem się do baru tuż przy przejeździe kolejowym, w którym serwowane jest smaczne i niedrogie _menu pelegrino_. Kiedy kelner przyniósł moje jedzenie, z sąsiedniej sali wyszedł Duncan. Był to Francuz z Bordeaux, wędrujący z dwoma przyjaciółmi: Antoine’em i Victorem. Spotkaliśmy się już dwa dni wcześniej w Caminha. Francuzi zaprosili mnie do swojego stolika. Były też z nimi ich dwie rodaczki: Marie i Claire, również wędrujące szlakiem z Porto, oraz Kristin z Dortmundu. Spędziliśmy kilka godzin na rozmowie, śmiechu i wzruszeniach. W pewnej chwili wyciągnąłem z saszetki relikwie Jana Pawła II i księdza Jerzego Popiełuszki, opowiadając moim nowym przyjaciołom o tym, jak ważni są ci święci patronowie na drodze mojego życia.

Z tą grupą ludzi spędziłem cały następny dzień, aż do kolejnego poranka, kiedy to przyszło nam się rozstać. Odcinek z Redondeli do Pontevedry to jeden z najbardziej wymagających na szlaku portugalskim. Dwadzieścia kilometrów przez las, po śliskich kamieniach, prawie wciąż pod górę. Rano wyruszyliśmy razem, by po kilkuset metrach pożegnać się w cieniu ujścia do oceanu Ría de Vigo. Pierwszy raz na Camino popłakałem się z żalu, że z kimś się rozstaję i prawdopodobnie już się nie spotkamy. W sercu czułem pustkę podobną do tej, gdy traci się kogoś bliskiego. Rozpocząłem drogę w pojedynkę. Strome podejście, oczy wypełnione łzami. Ten dzień ofiarowałem za wszystkich kapłanów: za tych, którzy w życiu byli dla mnie cudem, dobrem, wparciem, ale także za tych, którzy na drodze do Nieba odmówili mi miłości. Różne osoby mijały mnie, pozdrawiając i obdarzając uśmiechem. Po niespełna dwóch kilometrach podszedł do mnie pewien mężczyzna i przywitał się po polsku. Staszek – tak miał na imię – od kilkudziesięciu lat mieszka w Berlinie. Miał iść na Camino razem z żoną Wandą, która jednak kilka miesięcy wcześniej odeszła w wyniku choroby nowotworowej. Szli razem, wierzyliśmy, choć w innym wymiarze. Sam mogłem doświadczyć tej metafizycznej obecności Wandy podczas naszej drogi. Staś miał dwa _credenciale_ (paszporty pielgrzyma): swój i żony. W każdym miejscu zbierał pieczątki dla niej i dla siebie. Mieliśmy przejść razem tylko fragment tego dwudziestokilometrowego odcinka, co najwyżej do Arcade de Riba, ale Staszek postanowił towarzyszyć mi do końca. Pomimo moich sugestii cały czas szedł obok.

Po kilku godzinach morderczej dla mnie drogi doszliśmy do rogatek Pontevedry. Tam zastaliśmy Inę i Reinera, poznanych dwa dni wcześniej w Tui, którzy po obiedzie zbierali się właśnie do dalszej drogi. Zaprosili nas na kawę do swojego stolika. Rozmawialiśmy, wspominając nasze pierwsze spotkanie. Ina zaczęła pytać: co się stało, że amputowano mi nogę? Jak długo tak funkcjonuję? Dlaczego nie mam protezy? Zgodnie z prawdą opowiedziałem, że nogę straciłem sześć lat wcześniej w wyniku neurogennej osteoartropatii Charcota, która charakteryzuje się niszczeniem chrząstek stawowych, kości oraz ścięgien, a w konsekwencji prowadzi do deformacji stawu i przemieszczeń kości. Że proteza, która dałaby mi szansę na lepsze funkcjonowanie, w Polsce jest ogromnie droga, a w dodatku nie jest refundowana. Po kilku minutach Ina zakomunikowała: zrobimy dla ciebie protezę. Okazało się wówczas, że jej brat ma własny warsztat protetyczny, który przejął po ojcu – Helmucie, i prowadzi go od lat. Wraz z Iną zajmują się zaopatrywaniem w sprzęt medyczny oraz protezowaniem kończyn rąk i nóg. Ciężko jest sprawić, by zabrakło mi słów, ale w tamtym momencie tak się właśnie stało. Wszyscy się popłakaliśmy. Wymieniliśmy się numerami telefonów i w atmosferze ogromnej serdeczności ruszyliśmy w dalszą drogę: Ina z Reinerem w swoją stronę, a my ze Stasiem – do centrum Pontevedry.

To spotkanie jest dla mnie cudem. Dwa dni po tym jak się poznaliśmy, nasze drogi znów się krzyżują, choć wystarczyło, bym dotarł do Pontevedry dwie minuty później, i prawdopodobnie już nigdy byśmy się nie spotkali. Tylko Pan Bóg pisze takie scenariusze i tylko On jest w stanie wyreżyserować taką historię. Poszedłem na Camino w wielu intencjach, ale żadna nie dotyczyła mnie. Nie prosiłem o nic dla siebie, a otrzymałem po stokroć więcej, aniżeli mógłbym poprosić. Bo proteza to jedno, ale relacja przyjaźni i bliskości, która się wywiązała, to drugie i dla mnie najważniejsze. Często gubimy po drodze radość życia, bo brak nam zaufania. Wolimy błądzić w ciemności, zamiast bezgranicznie zaufać Panu Bogu. A co znaczy: zaufać bezgranicznie? To chwycić się mocno Jego dłoni w ciemności naszych życiowych doświadczeń i mówić Mu, jak najlepszemu przyjacielowi: „nic z tego nie rozumiem, nie widzę żadnej drogi i żadnego rozwiązania, ale jestem pewien Ciebie i Twojej do mnie miłości”.

Nie wiedziałem, jak to wszystko się zakończy. Czy zapowiedź Iny to nie były tylko słowa podyktowane chwilowymi emocjami. Przecież tak wiele słów w życiu wypowiadamy w emocjach. Tak wiele obietnic składamy, a nie jesteśmy w stanie ich dotrzymać. Minęło jednak kilka tygodni, a Ina wciąż pisała i dzwoniła. Powoli docierało do mnie, że to wszystko dzieje się naprawdę.

Przyszedł w końcu dzień mojego wyjazdu do Niemiec. Do samego momentu wylotu w moim sercu było wiele lęku, wiele niepokoju. Czy dam radę z językiem angielskim? Czy uda się rehabilitacja? A równocześnie nie rozumiałem tego wszystkiego, bo przecież o nic nie prosiłem. Na każdym etapie życia doświadczałem tej właśnie Bożej logiki, że im mniej się martwię o rzeczy doczesne, tym więcej otrzymuję.

————

Mój pobyt w Niemczech od pierwszych chwil był wyjątkowy. Przepełniony ogromem miłości i dobra. Nie miałem się jak odwdzięczyć moim dobroczyńcom, tylko miłością. Zrozumiałem, że jestem w tym miejscu nie tylko dla siebie, ale przede wszystkim ze względu na tych ludzi. To oni byli najważniejsi. Proteza była na ostatnim miejscu.

Przyleciałem do Dortmundu i z Iną pojechaliśmy od razu do pracowni jej brata Torstena, który zdjął miarę na protezę i zrobił odlew gipsowy kikuta. Po dwóch dniach miałem już wykonaną tymczasową protezę do rehabilitacji, którą zacząłem dokładnie tydzień od przylotu. Przez trzy tygodnie intensywnie ćwiczyłem w klinice pod Minden, której Reiner jest szefem, a w której mogłem przebywać dzięki wielkiej uprzejmości jej właścicieli państwa Neblów. Trzy tygodnie ciężkiej pracy z Doris, która jest wybitną specjalistką do spraw rehabilitacji osób po amputacjach. To osoba niezwykle stanowcza i jeszcze bardziej wymagająca: nie przejawiała wobec mnie żadnej pobłażliwości. „_Ein, zwei, drei – strecken_” – to zdanie, które kojarzyć będzie mi się z Doris do końca życia. Chociaż budziła mój respekt i chwilami zwyczajnie się jej bałem, wiem, że w dużej mierze to dzięki niej po trzech tygodniach stanąłem na dwóch nogach. Nie zapomnę dnia wyjazdu z kliniki, gdy żegnałem się z wszystkimi. Przyszła też kolej na Doris. Podszedłem do niej bez kul i powiedziałem:

– Dziękuję za wszystko. To także dzięki tobie dziś poruszam się na dwóch nogach.

– Przede wszystkim to dzięki twojej pracy – odpowiedziała z uśmiechem.

W jej oczach dostrzegłem łzy wzruszenia i nie mogłem się powstrzymać od przytulenia jej.

Drugą osobą w klinice, która poświęciła mi dużo czasu i serca, był Marcel, mój trener ćwiczeń siłowych. To na siłowni spędzałem najwięcej czasu. Odbudowywanie mięśni w kikucie oraz praca nad wadami postawy spowodowanymi chodzeniem o jednej nodze wymagały ogromu pracy. Marcel czuwał nad wszystkim, dostosowywał ćwiczenia do moich potrzeb i był zawsze gdzieś blisko, pilnując, bym nie przedobrzył ani – co zdarzało się częściej – za bardzo się nie obijał.

Dzięki Inie i jej rodzinie po raz pierwszy od lat mogłem zatańczyć na weselu.

Barbara, Maurice, Anette, Angela i Hayko – także oni sprawili, że z kliniki wyszedłem na dwóch nogach. Najważniejsze jest jednak to, że dzięki nim czułem się tam „zaopiekowany” i kochany. A co ja mogłem dać im? Uśmiech i lekcję otwartości. Krąży przekonanie, że Niemcy nie są zbyt wylewni wobec nie znanych im osób. Moje doświadczenie obala jednak tę opinię. Nie bojąc się niemieckiej powściągliwości, śmiało okazywałem swoje emocje. Razem płakaliśmy, razem się śmialiśmy. Nie zamykałem przed niemieckimi przyjaciółmi swoich ramion ani serca. Tak często boimy się otworzyć przed drugim człowiekiem. Boimy się okazywać nasze uczucia w obawie przed tym, że ktoś nas zrani. Chowamy się we własnej skorupie, często niedostępności i oschłości. Zazwyczaj kryje się pod nimi kruche i bezbronne dziecko, potrzebujące właśnie tego, przed czym najzacieklej się broni. Taką postawą sprawiamy ból przede wszystkim samym sobie, bo pozbawiamy siebie tego, co najcenniejsze. Nie bójmy się wyrażać prawdy o sobie ukrytej w naszych emocjach. Nie bójmy się uśmiechać do drugiego człowieka. Kto wie, może największa miłość Twojego życia zakocha się w Twoim uśmiechu, bez którego przeszedłbyś niezauważony?

Pod koniec mojego pobytu w klinice wydarzyło się jednak coś dziwnego. Lekarzy niepokoiło moje kolano, zlecili więc specjalistyczne badania. Okazało się, że w kolanie w kikucie brak mi chrząstki. Z medycznego punktu widzenia nie powinienem być w stanie chodzić, a jednak chodziłem. Stawiając kolejne kroki, nie odczuwałem żadnego bólu ani dyskomfortu. Dla lekarzy było to niezrozumiałe, dla mnie stanowiło ewidentny znak Bożej opieki. Reiner powiedział nawet, że gdyby te badania wykonano zaraz po moim przylocie do Niemiec, lekarze nie podjęliby się protezowania, wiedząc, że w tym stanie rzeczy jest to zwyczajnie bezsensowne.

W klinice przebywałem od poniedziałku do piątku, a weekendy spędzałem z Iną i Reinerem. Raz przyjechał też z Berlina w odwiedziny Staś ze swoim kolegą. Pierwszy raz od dawna wsiadłem na rower. Po dniu jazd doszkalających udałem się w pierwszą kilkukilometrową wycieczkę wzdłuż rzeki Wezery. Tydzień później wybraliśmy się zaś w odwiedziny do Babci Hildy, która skradła moje serce tak samo skutecznie jak jej wypieki.

Hildę poznałem, kiedy pojechaliśmy do niej – jeszcze samochodem – w odwiedziny tuż po moim przyjeździe do Minden, a ona wówczas zrobiła dla nas niesamowite ciasto. Po zjedzeniu pierwszego kawałka nabrałem ochoty na następny, niestety okazało się jednak, że zapomniałem wziąć ze sobą insuliny. Od dziecka choruję na cukrzycę typu 1. Hilde obiecała mi wtedy, że następnym razem też będzie ciasto. Wróciłem więc do niej i tam poznałem brata Reinera Ulricha zwanego Ulim i jego małżonkę Angelikę, kochanych ludzi z ogromnym poczuciem humoru. Uli jest lekarzem, podobnie jak Reiner.

Czas mojego pobytu w Niemczech to także dni spędzone w Remscheid u Iny i jej syna Joela. Wspólne gotowanie i kolacje z przyjaciółmi Iny i Reinera, ale także u taty Iny Helmuta i jego żony Marleny. Któregoś z ostatnich wieczorów byłem z wizytą u Anke i Petera. Gospodarze przygotowali wyśmienitą kolację, po której bawiliśmy się, tańcząc i śpiewając. Zatańczyłem z Iną – pierwszy raz po wieloletniej przerwie – do niemieckiego przeboju Vicky Leandros _Ich liebe das Leben_, co oznacza „Kocham życie”.

Był czas, gdy myślałem, że już nigdy nie zatańczę. Nigdy nie wsiądę na rower. Nigdy nie pójdę w moje ukochane góry. Czasem przyjęcie prawdy wymaga od nas odwagi. Odwagi powiedzenia sobie, że to, co kocham, muszę pozostawić. Zawsze za odwagą musi jednak stać nadzieja, która otwiera nas na cud, mówi: teraz nie możesz, ale dla Pana Boga nie ma rzeczy niemożliwych.

Camino jest drogą pełną cudów i dlatego najlepiej odzwierciedla moje życie. Ten cud drogi, którą idę i na której dokonują się niesamowite rzeczy, zaczął się już znacznie wcześniej. Widzę to, kiedy wspominam wszystkie lata, które są już za mną.

Życie w ogóle jest pełne większych i mniejszych cudów. To od Ciebie zależy, czy zechcesz w nie uwierzyć i je dostrzec, czy zatrzymasz się na tym, co dla Ciebie trudne i bolesne. Możesz pozwolić, by różne doświadczenia determinowały Twoją codzienność, albo potraktować je jako szansę, by wyjść z nich silniejszym i lepszym.

————

Jednym z tych cudów, przez który Bóg dał mi szansę na to, bym dziś był tym, kim jestem, jest moje liceum. Tak, cud! Mogę tak powiedzieć, bo pomimo moich najmocniejszych pragnień i wysiłków scenariusz zakładający naukę w tym liceum był właściwie niemożliwy do ziszczenia.

W trzeciej klasie gimnazjum usłyszałem podczas lekcji od nauczycielki:

– Grzegorz, ty będziesz nikim. Nic w życiu nie osiągniesz, co najwyżej będziesz czyścić rynsztoki.

Było to w sytuacji, gdy nie potrafiłem wykonać jednego z poleconych zadań. Rozumiałem frustrację pani nauczycielki, bo nie byłem orłem w nauce. Można rzec, że byłem nielotem.

Jeszcze pani udowodnię, że będę kimś i dużo w życiu osiągnę – odpowiedziałem w sercu przepełnionym wielkim żalem.

Nadszedł rok 2003. Był to dla mojej rodziny trudny czas, ponieważ moja babcia dostała udaru i dotknięta paraliżem, leżała w łóżku. Potrzebowała tym samym całodobowej opieki. Mieszkali sami z dziadziem, dlatego na zmianę jeździły do nich moja mama i ciocia. Był to też rok, w którym postanowiłem, że wyjadę z rodzinnego Łańcuta. Zacząłem poszukiwać w internecie liceum ogólnokształcącego, które dobrze przygotowałoby mnie do podjęcia studiów. Trafiłem w końcu na stronę krakowskich dominikanów, gdzie widniała informacja o nowo powstającym liceum nawiązującym do tradycji przedwojennego Gimnazjum Świętego Jacka, którego historyczna brama do dziś znajduje się przy ulicy Siennej obok Małego Rynku w Krakowie. Pojechałem z mamą na rozmowę z ówczesną wicedyrektor. Wtedy dowiedziałem się, że szkoła będzie miała charakter prywatny, a co za tym idzie – obowiązywać będzie comiesięczne czesne. Tymczasem jedynymi środkami, jakimi dysponowałem, było czterysta kilkadziesiąt złotych renty, za które musiałbym kupić leki, opłacić mieszkanie, wyżywienie i jeszcze to czesne. Było to nierealne. Mama pocieszała mnie, że jakoś damy radę, ale ja widziałem przecież, jak nam ciężko i bez tych wydatków.

Pod oknem papieskim na Franciszkańskiej 3 w Krakowie w czasach gdy chodziłem do liceum.

Wróciłem do Łańcuta. Zakopałem swoje marzenia. Żar nadziei, który jeszcze niedawno wybuchnął ogromnym płomieniem, przestał nawet się tlić. Minęły dwa tygodnie. Wróciłem ze szkoły i siedziałem, czytając _Katedrę Maryi Panny w Paryżu_ Victora Hugo, gdy zadzwonił telefon. W słuchawce usłyszałem głos pani dyrektor, która poinformowała mnie, że fundacja prowadząca liceum ogłasza konkurs stypendialny. Moje serce znów zaczęło bić mocniej. Wyraziłem ogromny entuzjazm i gotowość uczestnictwa w konkursie. Kilka dni później przesłano mi informacje dotyczące kryteriów pracy konkursowej. Temat eseju, który miałem napisać, zainspirowany był cytatem z _Tryptyku rzymskiego_ papieża Jana Pawła II: _„Jeśli chcesz znaleźć źródło, musisz iść do góry, pod prąd. Przedzieraj się, szukaj, nie ustępuj”. Jak mądrze żyć w świecie komercji i banału. Rola literatury, filmu, teatru w młodzieńczym zmaganiu o piękne życie._

Gdy zapoznałem się z tematem i kryteriami, opadły mnie wątpliwości: jak ja napiszę taką pracę? Przecież nie mam odpowiedniego warsztatu. Zamiast zdobywać wiedzę na lekcjach języka polskiego, grałem cały czas w szkolnym kabarecie. Ale zaraz! „Jeśli chcesz znaleźć źródło, musisz iść do góry!” Do góry, pod prąd! Usiadłem do komputera, napisałem, jak potrafiłem – sam, bez niczyjej pomocy. Mama wyjechała na kilka dni do Gorlic, by opiekować się babcią. Zostawiła mi przygotowane jedzenie, więc nie musiałem się o nic martwić, tylko o to, by usiąść i pisać. Pracowałem przez trzy kolejne wieczory i noce. Wydrukowałem pracę, zapakowałem do koperty i wysłałem do Krakowa, nie mając większych nadziei, że zakwalifikuję się do kolejnego etapu, którym była obrona pracy. Podjąłem jednak tę walkę, bo inaczej żałowałbym do końca życia, że nie spróbowałem. Wiele jest w nas lęku przed nieznanym. Boimy się zmieniać w życiu to, z czym nam źle, bo ten stan przynajmniej jest nam znany. Obawiamy się wyjść z naszej strefy komfortu, choć czujemy się w niej samotnie i beznadziejnie. Pamiętajmy jednak, że dopóki podejmujemy rękawicę i jesteśmy na ringu życia, to my jesteśmy zwycięzcami. Że za wszystkim, co budzi w nas lęk, kryje się czekająca na nas nagroda.

Po pewnym czasie otrzymałem z sekretariatu szkoły informację o dacie obrony mojej pracy przed komisją, a tym samym wiadomość, że zakwalifikowałem się do kolejnego etapu. Nadszedł ten niezwykle ważny dzień w moim życiu, piątek trzynastego czerwca 2003 roku. Obrona prac odbywała się w siedzibie sekretariatu szkoły przy ulicy Dominikańskiej. Przyszła kolej i na mnie. Odpowiadałem na pytania z serca, szczerze. Nie siliłem się na elokwencję ani żadne sztuczki, zresztą i tak ich nie znałem. Byłem sobą: zwykłym, prostym chłopakiem. Po obronie prac nadszedł czas na obrady komisji konkursowej, a uczestnicy tymczasem mogli coś zjeść. Obiad podano w restauracji nieopodal miejsca, gdzie rozstrzygano o moim być albo nie być. Zrezygnowałem z jedzenia, udając się w zamian do bazyliki Ojców Dominikanów. Wszedłem do ogromnej gotyckiej świątyni. Po lewej stronie znajdują się tam wysokie kamienne schody prowadzące do grobu świętego Jacka Odrowąża. Chodziło o Liceum Świętego Jacka, do kogo miałem więc iść, jak nie do niego właśnie? Uklęknąłem przed sarkofagiem znajdującym się za kratą i zacząłem z nim rozmawiać – jak z przyjacielem, jak z bratem:

– Święty Jacku, nie znamy się za dobrze. Prawie w ogóle się nie znamy. Ale proszę Cię, byś pomógł mi dostać się do tej szkoły. Wiem, że nie zasługuję na to, by wygrać ten konkurs. Każda z dziewięciu pozostałych osób jest na pewno lepsza ode mnie. Proszę Cię jedynie o to, byś pomógł mi rozpocząć tu naukę. Daję Ci słowo, że jeśli mi pomożesz, nigdy Cię nie zawiodę i nie zmarnuję tej szansy.

Po ponadgodzinnej modlitwie powróciłem do tymczasowej siedziby szkoły. Komisja podjęła już decyzję, kto otrzyma stypendium. Patrząc realistycznie, nie miałem żadnych szans na wygraną. Wszyscy zebraliśmy się w sali: uczestnicy, jury, dyrekcja, sponsor stypendium. Stanąłem gdzieś pod oknem, z dala od konkurencji, przy której nie miałem szans. Przewodnicząca komisji zaczęła wyczytywać laureatów, począwszy od trzeciego miejsca. Dość zniecierpliwiony, spoglądałem na zegarek. Chciałem, by wszystko się już skończyło, niebawem miałem pociąg do domu. Zacząłem myśleć, że to bezsensowne, iż w ogóle w tym gronie się znalazłem. Gdy doszło do ogłoszenia nazwiska zwycięzcy, myślami byłem już kilka miesięcy do przodu. Widziałem siebie, jak siedzę w ławce nędznego liceum, wśród ludzi, dla których nieustannie jestem pośmiewiskiem. Nagle usłyszałem urwane zdanie: „… wygrywa Grzegorz Polakiewicz”.

Nie zapomnę tego uczucia do końca życia. Czułem się jak Tomasz Apostoł, który nie był w stanie uwierzyć w zmartwychwstanie swojego Pana. Ja też nie byłem w stanie uwierzyć, dopóki nie otrzymałem dokumentów przyznających mi stypendium. Nie chodziło tylko o „jakieś tam” stypendium. Ta data, ta chwila oznaczały dla mnie narodziny do nowego życia. Początek nowej drogi pielgrzyma do świtu. Wielkiej walki, setek stoczonych bitew, godzin wylanych łez, niejednokrotnego składania broni i wydarzeń, które na zawsze odmieniły moje życie.

Pierwsze dni były trudne. Ubogi chłopak z niewielkiej miejscowości pośród osób z całkiem innej bajki. Byłem dla nich marnym kandydatem na partnera, przyjaciela, kompana. Przeżywałem niesamowitą samotność, opuszczenie, rozdarcie pomiędzy otaczającym mnie światem a jakąś transcendentalną rzeczywistością, której małą cząstką się czułem.

W historii mojego życia rozpoczął się wtedy rozdział walki o marzenia. Nie były one specjalnie wielkie. Byłem świadom, jak długa i ciężka droga mnie czeka, jak wiele przede mną potu i łez. Życie każdego człowieka to pielgrzymka. Różne są drogi, ale jeden cel. Każdemu na tej drodze towarzyszy cierpienie, ale ono jest wszędzie tam gdzie miłość – a nie ma człowieka, który nie pragnąłby kochać i być kochanym. Nigdy nie wolno nam rezygnować z marzeń. Jesteśmy tu po to, byśmy byli szczęśliwi. Ale nawet Bóg nie uczyni nas szczęśliwymi, jeśli nie pozwolimy Mu działać. Potrzeba naszej decyzji. Naszego działania. Postaw pierwszy krok. Zaryzykuj. Siedząc i użalając się nad swoim losem, niczego nie zmienimy, ale kiedy podejmujemy walkę, jesteśmy jej zwycięzcami. Każda bitwa stoczona z własnym smutkiem, żalem, lenistwem jest dla nas zwycięstwem. Od nas samych zależy, czy chcemy wygrać tę wojnę o nasze życie. Nikt za nas tego nie zrobi.

Przyszedł w końcu trzeci września 2003 roku. W bazylice Świętej Trójcy Ojców Dominikanów na ulicy Stolarskiej w Krakowie rozpoczęliśmy rok szkolny uroczystą mszą świętą pod przewodnictwem kardynała Franciszka Macharskiego. Spotkałem go wcześniej dwukrotnie: raz podczas mojego pobytu w sanatorium w Rabce, a drugi raz – podczas mszy na Wawelu. Teraz jednak pierwszy raz mogłem z nim porozmawiać.

– Jak masz na imię? – zapytał.

– Grzegorz, księże kardynale.

– A skąd pochodzisz?

– Z Łańcuta. Ale dzięki konkursowi stypendialnemu mogę zacząć naukę w tym liceum.

– Gdzie będziesz mieszkał? Masz tu rodzinę?

_Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej_
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: