Dwa światy. Moskwa – Nowy Jork – Waszyngton 1973–1986 - Bogdan Grzeloński - ebook

Dwa światy. Moskwa – Nowy Jork – Waszyngton 1973–1986 ebook

Bogdan Grzeloński

4,0

Opis

Książka ta jest wyborem zapisków autora powstałych z wyjazdów do Instytutu Gospodarki Narodowej im. G. Plechanowa w Moskwie w latach 1973-1985 oraz z parokrotnych i dłuższych pobytów w Nowym Jorku na Uniwersytecie Columbia i w Waszyngtonie, gdzie autor przebywał na stypendiach Fundacji Kościuszkowskiej i Fundacji Sorosa. W Moskwie autor starał się dociekliwie poznać codzienną rzeczywistość tego imperium i szukać wyjaśnienia, jak długo zachowa ono swój ustrój „dyktatury proletariatu”, kiedy dojdzie do jego końca. W Stanach Zjednoczonych autor skupiał się na badaniach polityki zagranicznej w okresie prezydentury Franklina D. Roosevelta w latach 1933-1945. Interesował się także polityką zagraniczną Białego Domu w okresie prezydentury J. Cartera i R. Regana wobec Kremla. Zapiski dokumentują życie codzienne Amerykanów oraz spotkania, rozmowy, korespondencję autora m.in. z dyplomatami, amerykańskimi profesorami oraz z polskimi emigrantami, jak Wacław Jędrzejewicz, Jan Karski, Zdzisław Bau, Halina Rodzińska, Felicja Krance, Bolesław Wierzbiański. Różnorodność zainteresowań, i kontaktów autora sprawia, że zapiski nie ograniczają się do opisu formalnej strony wyjazdów, ale również dokumentują osobiste wrażenia, przemyślenia autora. Niewątpliwie lektura książki wciąga czytelnika.

„Lektura tekstu o charakterze wspomnieniowym Bogdana Grzelońskiego, pozwala nam odtworzyć tamten świat, w którym przyszło ludziom żyć. Był to świat, w którym Zachód czerpał z wolności, a Wschód (tzn., kraje socjalistyczne, demokracji ludowej na czele ze Związkiem Socjalistycznych Republik Sowieckich), był sam dla siebie, zamknięty, ograniczony, bez szeroko rozumianej wolności”.

prof. dr hab. Witold Stankowski

Bogdan Grzeloński – historyk. Zajmuje się dyplomacją i polityką Stanów Zjednoczonych Ameryki i Polski. Pracował w Szkole Głównej Planowania i Statystyki (SGH) w Warszawie oraz na Uniwersytecie Humanistyczno-Społecznym w Warszawie.  W latach 1997-2000 Ambasador RP w Kanadzie. Członek zwyczajny Komitetu Redakcyjnego serii „Polskie Dokumenty Dyplomatyczne”. Opublikował m.in.: Niedobrani sojusznicy.  Ambasadorzy Roosevelta w ZSRR (2013), Dyplomacja i arrasy. Wokół powrotu zbiorów wawelskich do Polski 1945-1961 (2016), Winston Churchill Franklin D. Roosevelt. Alianci 1940-1942 (2019).

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 348

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (1 ocena)
0
1
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Od autora

Niniejsza książka jest ułożonym zbiorem różnego rodzaju moich wspomnień z wyjazdów do Stanów Zjednoczonych Ameryki – Nowego Jorku, Waszyngtonu; do Moskwy i w jej okolice w latach 1975–1986 oraz do Budapesztu w 1981 roku. Mają one formę dzienników, notatek, zapisków z rozmów, spotkań, konferencji, a także dokumentów pochodzących z kwerend w Narodowym Archiwum w Waszyngtonie i w Bibliotece Kongresu, a także w Bibliotece Departamentu Stanu i w Nowym Jorku na Columbia University.

Książka wiele zawdzięcza moim najbliższym: Uli i córkom – Patrycji, Annie oraz siostrzeńcowi Piotrowi Samojlikowi.

I. O sobie

Początek mojej biografii można datować od wtorku 23 grudnia 1941 roku, wtrzeci dzień srogiej zimy, przed godziną szóstą rano. Urodziłem się wpokoju na parterze jednopiętrowego domu przy ulicy Alexanderhofstrasse 190/1 wLitzmannstad. Zostało to zapisane wzachowanej Geburtskunde, którą rodzicom– Annie iRomanowi wystawiły wkilka dni później, 29 grudnia władze okupacyjne. Od listopada 1940 roku Łódź została bowiem wcielona do III Rzeszy, ajej nazwę zamienił Hitler na Litzmannstadt, by uhonorować pamięć opruskim generale Litzmannie, który wWielkiej Wojnie 1914 roku odniósł jedno ztrzech spektakularnych zwycięstw na wschodnim froncie, „wpył rozniósł carskie wojsko”.

Od najmłodszych lat przejawiałem zamiłowanie do rysunków, malarstwa, historii iliteratury. Nie miałem zdolności muzycznych. Szkołę podstawową iśrednią ukończyłem wŁodzi. Również studia rozpocząłem wŁodzi na Wydziale Prawa Uniwersytetu Łódzkiego. Zainteresowały mnie wówczas wykłady zhistorii państwa iprawa powszechnego prowadzone przez profesora Jana Adamusa. Tych dwugodzinnych wykładów chyba nikt zroku nie opuszczał. Aegzamin uprofesora miał charakter rozmowy dotyczącej postawionego problemu ikończył się formułą: „Jaką ocenę mam postawić?”. Otrzymałem dobry zplusem. Gładko także przeszła mi historia państwa iprawa polskiego uprofesora Henryka Grajewskiego. Zniechęciły mnie natomiast do kontynuowania studiów wykłady profesora Jerzego Wróblewskiego zteorii państwa iprawa prowadzone bezbarwnie ibez polotu.

II. Marzec 1968

Wiosną 1961 roku rodzice przeprowadzili się do Warszawy, kupując mieszkanie na Saskiej Kępie, co było marzeniem mamy. Wtedy porzuciłem myśl ostudiowaniu prawa izdecydowałem się zdobyć zawód iukończyć dwuletnie Studium Pedagogiczne na Stawkach. Do tego kroku przekonała mnie ucząca wStudium dr Janina Schoenbrenner. Mając dyplom pedagoga oraz wsparcie finansowe rodziców, podjąłem studia na Wydziale Historycznym Uniwersytetu Warszawskiego Zzainteresowaniem słuchałem wykładów profesorów Aleksandra Gieysztora, Henryka Samsonowicza, Tadeusza Manteuffela, Stefana Kieniewicza, Stanisława Herbsta, Rafała Gerbera. Pracę magisterską zdecydowałem się przygotowywać zhistorii Stanów Zjednoczonych Ameryki na seminarium uprofesora Andrzeja Zahorskiego, badacza epoki napoleońskiej ihistorii Warszawy. Zainteresowałem się postacią prezydenta Andrew Jacksona, kiedy wyszukałem wbibliotece uniwersyteckiej przesłaną tuż przed wybuchem wojny 1939 roku przez Fundację Carnige paczkę zwydaną kilkutomową korespondencją Jacksona. Mój promotor stwierdził, że ta edycja pozwoli przygotować interesującą pracę. Ale we wrześniu 1967 roku urzędowym pismem zostałem wezwany do MSW na Rakowiecką, gdzie przesłuchiwano mnie na okoliczność korzystania zbiblioteki ambasady USA ikontaktów zamerykańskimi dyplomatami. Ostatecznie nakazano mi milczeć otym zatrzymaniu. Oświadczyłem, że poinformuję onim rodziców, siostrę ipromotora, bo korzystając zbiblioteki, nie „godzę winteresy PRL”. Rodzice uważali, że postąpiłem właściwie.

Wdniu 8 marca po zajęciach opuściłem budynek Instytutu Historycznego idołączyłem na dziedzińcu Uniwersytetu do demonstrujących studentów. Znalazłem się wbliskim otoczeniu profesorów S. Herbsta, Samsonowicza, Cz. Bobrowskiego. Tłum gęstniał. Protestowano wsprawieDziadów oraz wobronie relegowanych studentów Michnika iSzlajfera. Wykrzykiwano także hasła: „Nie ma chleba bez wolności”, „Nie ma nauki bez wolności”, „Prasa kłamie”. Na okoliczność zdjęcia zafiszaDziadów przypomniał mi się wtedy słyszany wRadio Wolnej Europy wiersz Hemara:

Potem mówił p. Gomułka

Do zaufanego kółka:

Ten Mickiewicz... wieszcz narodu...

Dużo zrobił nam zawodu!

Że on umarł, ja nie wiedział.

Gdyby żył, to już by siedział.

Nie ma wyjścia, nie ma rady SKONFISKOWAĆ CAŁE „DZIADY”!!1

Pozostawałem wśród manifestujących, kiedy po południu przyjechał „aktyw robotniczy zwolskich fabryk”, wrzeczywistości oddziały ORMO, które pałkami gumowymi rozpędzały manifestujących. Zebrani zaczęli szybko opuszczać dziedziniec iwychodzić na Krakowskie Przedmieście, formując pochód. Dołączyłem do nich. Ruszyliśmy wkierunku Domu Partii PZPR. Zaczynało szarzeć. Na wysokości ulicy Foksal odszedłem od manifestujących, zmęczony powróciłem do siebie. Wsobotę nie ruszyłem się zmieszkania, ale wkolejnych dniach spędzałem dużo czasu na Uniwersytecie. Wtedy widziałem się zdyplomatami amerykańskimi, Robertem F. Oberem, Davidem Fisherem, Olafem Groblem, których poznałem przy okazji różnych spotkań towarzyskich. Dla mnie marzec zakończył się raptownie 22 po południu. Tego dnia do mieszkania rodziców, które obejmowało pół segmentu na Saskiej Kępie, wtargnęło trzech osobników. Siostrze otwierającej drzwi przedstawili się jako moi znajomi zuczelni, którzy chcieliby przekazać pilną wiadomość. Kiedy wyszedłem zpokoju, już wich rękach dostrzegłem groźne legitymacje, aza nimi stała jako świadek ściągnięta zparteru sąsiadka. Nie zdążyłem zapytać, jaka ustawa zapewniała obywatelom prawo obecności świadka przy przeszukiwaniu mieszkania pod nieobecność właściciela. Nadzwyczajni goście bez ceregieli przystąpili do rewizji trwającej ponad godzinę. Zabierając parę starych kalendarzyków, notatek, oświadczyli, że mam udać się znimi izabronili siostrze powiadamiać rodziców. Przed domem stała warszawa. Zostałem zawieziony do Ministerstwa Spraw Wewnętrznych na Rakowiecką. Przesłuchiwało mnie– tak się przedstawili– trzech oficerów wywiadu. Wstęp był krótki, mocny. Twierdzili, że posiadają dowody, że przekazuję informacje owydarzeniach na Uniwersytecie iwkraju agentom CIA. Dysponowali taśmami, zdjęciami, znali poglądy rodziców imoje na ówczesną rzeczywistość. Po ponad dwóch godzinach oświadczyli, że zostałem zatrzymany na 48 godzin iprzewieziono mnie do pałacu Mostowskich, gdzie spędziłem ten czas wdużej piwnicznej celi wtowarzystwie różnej maści „specjalistów od włamań, kradzieży”, śpiąc na podłodze wyścielonej słomą. Awniedzielny poranek ponownie znalazłem się wgmachu Ministerstwa. Po długim oczekiwaniu przybył prokurator Stanisław Kaniewski iwymamrotał zarzut, powołując się na siódmy paragraf Małego Kodeksu Karnego: „kto działając na szkodę Państwa Polskiego, gromadzi lub przekazuje wiadomości, dokumenty lub inne przedmioty stanowiące tajemnicę państwową lub wojskową, podlega karze więzienia na czas nie krótszy jak 15lat lub dożywocie lub karę śmierci”. Wczesnym popołudniem zostałem lokatorem celi nowego pawilonu nazywanego przez więźniów inwestycją Różańskiego wCentralnym Zakładzie Karnym na ulicy Rakowieckiej. Wnastępnych tygodniach byłem przeniesiony do starej części aresztu zbudowanego wlatach caratu. Te zmiany cel pozwoliły mi poznać m.in. Włodka Zagórskiego, biologa molekularnego zUniwersytetu Warszawskiego, Włodka Kofmana, fizyka zPolitechniki Warszawskiej, Henryka Szlajfera. Przesłuchujący mnie podpułkownik Mieczysław Ufnal stosował różne techniki śledcze. Nie zważał na pory dnia, traciłem więc posiłki, bo przesłuchania zaczynał oróżnych porach, anawet późnym wieczorem. Zapewniał, że ma już mocne dowody mojej szkodliwej aktywności. Zostałem także dwukrotnie pozbawiony kuponu do otrzymania paczki żywnościowej zdomu. Klawisz nie uwzględniał próśb owizytę ulekarza ani ustomatologa. Korespondencja zdomem była ostro cenzurowana, zamazywana. Pozbawiany byłem spacerów, znalazłem się także wciemnicy za łamanie regulaminu. Nie wysyłałem grypsów, co niektórzy zatrzymani praktykowali.

Wtrzeci piątek maja 1968 roku po południu zostałem wywołany zceli izaprowadzony do lekarza. Tam usłyszałem klarowną diagnozę, „wyglądacie dobrze, nic wam nie dolega” iotrzymałem kartę aresztanta zpożądanym podpisem doktora. Następnie klawisz zaprowadził mnie do magazynu zdeponowanych ubrań, gdzie rozliczyłem się zpaństwowych akcesoriów: zblaszanej miski na zupę, kubka ioddano mi kożuch, wktórym zabrano mnie zdomu. Byłem przekonany, że zostanę przewieziony do innego zakładu– na Białołękę, bo eskortujący strażnik przyprowadził mnie przed bramę, gdzie stała nyska. Na moje pytanie, dokąd jedziemy, odpowiedział: „Stójcie cierpliwie, nie zadawajcie pytań”. Chyba po piętnastu minutach otworzono masywną bramę iusłyszałem „wychodźcie”. Po drugiej stronie ulicy Rakowieckiej przy budynku ASGPiS stała moja siostra Jadwiga. Kiedy podszedłem do niej, przytuliła mnie. Milcząc, ruszyliśmy wkierunku ulicy Puławskiej, by złapać taksówkę.

1 Zob. https://mediacom.com.pl/Pawlowice_gazeta_osiedlowa/Pawłowice %20nr%2079(LR).pdf.

III. W SGPiS – wrzesień 1972

Od marca 1968 roku przez niemal pięć lat nie mogłem nawet marzyć owyjazdach do krajów obozu socjalistycznego. Leżące wszufladzie komody zawiadomienia otym, że nie otrzymywałem zgody MSW na udział wwycieczkach organizowanych przez agencje turystyczne „Orbis” czy „Gromada” m.in. do Bułgarii, ZSRR przypominają jednocześnie, zjaką determinacją odwoływałem się od nich. Ale przez te pięć lat przede wszystkim pozbawiono mnie możliwości zatrudnienia. Zawsze po złożeniu papierów– jak wjednej ze szkół podstawowych na Pradze Północ– usłyszałem, że interwencja panów zstosownego urzędu przekreśliła moje nadzieje na zatrudnienie.

Tak więc jeszcze wlipcu 1971 roku, kiedy zawierałem związek małżeński zUrszulą Liburą, legitymowałem się statusem bezrobotnego. Ale niespodziewanie jesienią 1972 roku sytuacja moja się zmieniła. Pomógł mi wtym Ludwik Krasucki, redaktor „Trybuny Ludu”, do którego udałem się, nie znając go ani nie mając żadnej rekomendacji, zpropozycją opublikowania omówienia książki amerykańskiego socjologa ozmianach zachodzących wspołeczeństwie Stanów Zjednoczonych. Redaktor po przeczytaniu tekst ten puścił, anastępnie dwa inne. Wówczas zainteresował się moją sytuacją życiową. Kiedy więc pojawiłem się wredakcji, wygarnął mi, że nie powiedziałem oswoim statusie wroga PRL ibezrobotnego. Ale po kilku minutach chodząc po pokoju, spokojnym tonem zaznaczył, że zignoruje telefon, jaki otrzymał po ukazaniu się mojego innego tekstu. Tym razem napisałem notę oniedużej monografii Marii Turlejskiej pt. Zapis pierwszej dekady. Książka, oczym nie wiedziałem, została krytycznie oceniona wKC PZPR przez Wydział Nauki iOświaty. Krasucki słysząc, że chciałbym znaleźć się wInstytucie Historycznym Uniwersytetu Warszawskiego, powiedział, że ozatrudnieniu mnie na tej uczelni nie ma mowy. Zapytał natomiast, czy chciałbym „zaczepić się” wSzkole Głównej Planowania iStatystyki. Zaniemówiłem ipotakująco kiwnąłem głową. Krasucki sięgnął po notes izadzwonił na uczelnię. Po połączeniu zrektorem gorąco rekomendował mnie na stanowisko asystenta. Dwa tygodnie później zostałem przyjęty przez profesora Wiesława Sadowskiego, jak powiedziała Urszula, wybitnego ekonomistę istatystyka. Profesor Sadowski podczas dwóch pobytów na Yale University przebywał wStanach Zjednoczonych ponad siedem lat izostał przyjęty do ekskluzywnego towarzystwa ekonometryków. Stremowany, krótko powiedziałem oswoich zainteresowaniach naukowych iusłyszałem, że uczelnia dysponuje jedynie etatem wMiędzywydziałowym Studium Nauk Politycznych. Bez wahania przyjąłem tę propozycję. Akiedy po opuszczeniu gabinetu rektora ochłonąłem, nie dociekałem, czy była to ironia losu, czy niezwykła koincydencja wypadków. Albowiem wtej jednej znajstarszych ekonomicznych uczelni wEuropie studentką, magistrem, anastępnie doktorem była Urszula, której promotorem był profesor Aleksy Wakar. Tę uczelnię ukończyła także moja siostra Jadwiga ijej mąż Bazyli Samojlik. Cieszyło nas zUlą, że po niemal rocznym pobycie na Harvard University Bazyli tuż przed naszym ślubem powrócił do kraju. Pracował tam zekonomistą, profesorem Leonidem Hurwiczem. Wkażdym razie szara codzienność zaczęła dla mnie nabierać barw, bo mogłem zajmować się stosunkami międzynarodowymi iprzygotowywać pracę doktorską uprofesora Andrzeja Zahorskiego na Uniwersytecie Warszawskim na temat prezydentury Andrew Jacksona. Apo trzech latach, na wiosnę 1975 roku, niespodziewanie pojawiła się możliwość wyjazdu do Moskwy. Kierująca działem współpracy zzagranicą pani zaproponowała mi dziesięciodniowy wyjazd do Instytutu Ekonomicznego im. Plechanowa wMoskwie iafiliowania się przy Katedrze Budowy Komunizmu. Zpewnym zakłopotaniem wyjaśniła, że ani krótkie, ani dłuższe staże wtej instytucji, atym bardziej przy takiej jednostce naukowej nie interesowały pracowników SGPiS zlegitymacjami PZPR, bo głównie zabiegali omożliwości poznawania gospodarek nękanych poważnymi recesjami ikryzysami. Tymczasem ministerstwo przydzieliło uczelni sporo rubli inależało je wykorzystać wdanym roku akademickim. Oczywiście wyrażając zainteresowanie wyjazdem, nie poinformowałem pani kierownik, że mogą wystąpić kłopoty zotrzymaniem przeze mnie paszportu. Ale przypomniałem sobie radę udzieloną mi przez Krasuckiego, wkońcu potomka pierwszego warszawskiego rabina Szlomo Zalmana Lipszyca, który słysząc, że znalazłem pracę wSGPiS, tak mnie pouczył: „Kiedy wybuchła wojna, ojciec przywołał mnie ibraci ipowiedział, że Hitler będzie mordował Żydów. Musimy się więc rozdzielić imusimy być przytomni. Musicie mieć głowy na karku, anie dupy iklepnął każdego znas dłonią wplecy. Jak widzisz żyję, choć trafiłem do Stuthofu”.

IV. Wyjazd do Moskwy – 1975

Podróż koleją idziesięciodniowy pobyt wPlechanowie, we wrześniowej Moskwie pełnej jeszcze słońca, okazał się interesujący, zbliżył mnie do zupełnie nieznanych realiów. Nastroju ulicy, instytucji, ludzi, co dawało możliwość do skonfrontowania tego, co pisano wPolsce ina Zachodzie oZwiązku Sowieckim. Do wyrobienia sobie poglądu zinnej, nieturystycznej strony.

Przekraczanie granicy pociągiem okazało się nieprzyjemnym doświadczeniem. Zaskoczyło dość koszmarną procedurą, zktórą się nie spotkałem wcześniej, wyjeżdżając zPolski. Bo zaraz po przejechaniu Bugu, na terytorium Związku Sowieckiego do pociągu wpadali oficerowie iżołnierze ochrony pogranicza. Na krańcach każdego wagonu blokowali przejścia iwyjścia inakazywali pozostawanie pasażerom wswoich przedziałach, niechętnie pozwalali korzystać nawet ztoalet. Wraz znimi pojawił się oficer inajpierw starannie przeglądając stronę po stronie, zbierał paszporty podróżujących, by zwrócić je dopiero przed odjazdem pociągu zBrześcia. Następnie żołnierze sprawdzali wprzedziałach, czy ktoś się nie schował wkomorach bagażowych pod ławkami oraz odkręcali śrubokrętami panele sufitowe, by przejrzeć „poddasze”. Kiedy kończyli swoje czynności, nadchodzili celnicy wszarych mundurach, fizycznie lepiej wyglądający od żołnierzy. Odpytywali oposiadane środki płatnicze, przeszukiwali walizki, asłysząc pytanie, czego nie wolno wwozić, szorstko pouczali, że podróżujący mówi, kiedy będzie zapytany. Po tej wizycie pociąg wtaczał się do długiej hali, gdzie zmieniano wózki do podwozia wagonów zwąskiego rozstawu na szeroki. Ta wymiana przebiegała gładko, pracujący, ubrudzeni smarami, sprawnie wykonywali czynności, ale obserwując ich przez okno wagonu, uderzało, że nie odzywali się ani do siebie, atym bardziej do pasażerów. Przygotowany do dalszej podróży pociąg powracał na dworzec wBrześciu, na peron zdrugiej, wschodniej strony budynku. Iwówczas pojawiali się ponownie pogranicznicy, by oddać paszporty. Ta nieprzyjemna procedura kończyła się, kiedy woknie wagonu oddalał się widok peronu dworca ipociąg nabierał pełnej szybkości.

Wówczas pasażerowie znający ten swoisty system odreagowywali go strategicznym posunięciem. Czym prędzej lokowali się wwagonie restauracyjnym doczepianym wBrześciu, gdzie czekało niewiele, ponad dziesięć, schludnie nakrytych stolików iszczęśliwcy nie opuszczali ich aż do zamknięcia tej oazy. Takie zachowanie zresztą samo szybko się uzasadniało. Potrafiący wlot taksować swoich polskich gości kelnerzy, bez podawania karty serwowali to, co mogło wystawiać jak najlepsze świadectwo ich kucharzowi. Karafeczka czystej pszenicznej, jajko zkrasnym kawiorem, salat stolicznyj, apotem soljanka mięsna, befsztyk ido popijania piwo zgodnie zludową mądrością, że picie wódeczki bez piwa to wyrzucanie pieniędzy na wiatr. Naturalnie taki skromny obiadek kończyło się setką koniaku. Czasem idrugą. Po kilku godzinach snu, przed dotarciem do stolicy imperium, konduktor wagonu serwował gorący czaj wszklankach. Rosyjscy współtowarzysze podróży przed herbatą podbudowywali swoje samopoczucie pitymi zwłasnych zasobów stoma gramami iszklaneczką śmietany, nabytą od kelnera przed opuszczeniem wagonu restauracyjnego. Twierdzili, że tę recepturę rekomendowało doświadczenie życiowe.

Dworzec Białoruski wyraźnie kontrastował zCentralnym wWarszawie urodą, masywnością peronów ibryłą budynku dworcowego. Wjego korpusie, wprzestronnej sali kłębił się tłum ludzi ipanował intensywny, ostry zapach. Dostrzegłem, że tablica informująca odocierających pociągach, przy której wypatrywałem kogoś zInstytutu, mającego mnie spotkać, właściwie nie funkcjonowała. Oczekujący, jak mi wyjaśniła zapytana młoda kobieta, zawsze mogli dowiedzieć się od bagażowych, na którym peronie zatrzymuje się wyczekiwany pociąg. Opuszczając wagon, dostrzegłem bagażowych, ale nie zwracali na mnie uwagi, widząc, że mam małą walizkę iaktówkę, wypatrywali klientów zwalizami itobołami wychodzącymi zdrugiego pociągu, który wtoczył się na ten sam peron. Zaciekawiło mnie to, że wpaństwie, które od pierwszego dnia swojego istnienia wypaliło wszelkie formy burżuazyjnej eksploatacji człowieka, instytucja nosilszczyka (bagażowego) odgrywała tak poważną rolę, dysponował tajemną wiedzą orozkładzie jazdy sowieckich pociągów.

Zdworca metrem na uczelnię dowiózł mnie przydzielony do asysty pracownik zPlechanowki. Po grzecznościowym zapytaniu, jak przebiegła moja podróż, zamilkł iwięcej się nie odzywał. Apo wyjściu zmetra, kiedy zbliżyliśmy się do celu, naszą konwersację zakończył dwoma słowami wot zdies. Architektura budynków Instytutu częściowo legitymowała się metryką zcarskiej Rosji. Uczelnia została założona wroku 1907 jako szkoła handlowa, podobnie jak poprzedniczka SGPiS. Po 1917 roku powiększona została obudynek byłego monastyru. Jej walorem m.in. była lokalizacja, do Kremla dochodziło się wpół godziny.

Atmosfera korytarzy gmachu, wktórym mieścił się gabinet kierownika katedry, zrobiła na mnie wrażenie prowincjonalności. Woczy rzucało się jakieś panujące intensywne ożywienie studentów ipodniszczony stan substancji materialnej, przykurzone ściany, niedoświetlone korytarze. Oczekujący na moje przybycie szef katedry po kilku kurtuazyjnych zdaniach poinformował, że spodziewa się ode mnie jedynie wystąpienia na zebraniu zespołu, aresztę zajęć właściwie mogę zaplanować sobie sam. Zapytany, czy będę mógł wysłuchać jakiegoś wykładu lub uczestniczyć wjakichś ćwiczeniach, wyjaśnił, że studenci głównie pierwszych roczników nie rozpoczynają jeszcze semestru. Właśnie teraz udają się do kołchozów na akcję zbierania ziemniaków, które wyjątkowo miały obrodzić, co, jak później usłyszałem, nie było ścisłą informacją. Władze partii nie chciały dopuścić do marnotrawstwa, bo urodzaj był lichy, wkołchozach brakowało szczególnie młodych rąk do pracy. Do takich kampanii angażowano więc studentów wszystkich moskiewskich uczelni, nie wyłączając nawet tych ze słynnego Konserwatorium im. Czajkowskiego, ito niezależnie od kierunku studiów, wtym klasy fortepianu iinstrumentów strunowych. Słysząc to wyjaśnienie, nie chciało mi się wierzyć, że wwielkim imperium nie ustały „kampanie”. Że po pięćdziesięciu latach budowy komunizmu nadal walczono oziemniaka, oziarno, ourodzaj, olitry mleka czy kilogramy wełny.

Profesor Szamil Magomedowicz Munczajew, kierownik katedry, okazał się być dagestańcem, średniego wzrostu, zciemnymi oczyma, szerokim nosem, wwieku na progu pięćdziesiątki. Budził sympatię pogodną twarzą, stonowanym głosem inaturalnym sposobem bycia. Po paru dniach przekonałem się, że lubił spotkania towarzyskie iautentycznie interesowało go to, co działo się wświecie. Uznałem, że szczęśliwie mi się powiodło, bo trafiłem na kogoś, kto nie zamierzał męczyć mnie rozmowami otym, jak Polacy odnoszą się do realnego komunizmu ijego perspektyw.

Niemniej merytoryczną opiekę nad moim stażem sprawował docent Aleksy Fiłonienko, typ ideowego komunisty, wzrastającego wczasach Stalina inieodżegnujący się od jego epoki. Chruszczowoska „odwilż” zwichnęła jemu ijego żonie karierę. Nie doczekał się profesury mimo pracowitości idemonstrowanej pryncypialności ideologicznej. Wyznaczenie Fiłonieniki na mojego opiekuna, oczym się szybko przekonałem, było zręcznym posunięciem Munczajewa. Formalnie wykazywał się ideologiczną odpowiedzialnością za stażystę, awgruncie rzeczy ani razu nie zapytał mnie, wjaki to sposób Fiłonieniko wypełnia swoją rolę. Dostrzegłem, że traktuje go na dystans. Wmojej obecności nie zaprosił go na herbatę do swojego gabinetu. Zpozostałymi pracownikami tej osobliwej, liczącej około 20 pracowników jednostki dydaktycznej zapoznałem się na pierwszym posiedzeniu katedry.

Lepsze wrażenie robiły kobiety, szczególnie dwie. Jedna przyjemną aparycją ielegancją, adruga swoją krótką wypowiedzią, że moja obecność pozwoli zespołowi dowiedzieć się więcej oPolsce. Obie, kiedy nawiązałem rozmowę po zakończonym zebraniu, wyraziły chęć bliższego poznania się ze mną, proponując urozmaicenie mi pobytu zaproszeniem do teatru, restauracji, anawet do ich domów. Nigdy nie miały okazji spotkać kogoś zPolski. Nie odmawiając złożonym mi propozycjom, zorientowałem się, że każda znich ma możliwości przybliżyć mi inne realia sowieckiej rzeczywistości, którą chciałem poznać.

Młodsza, wwieku około 35 lat, Maja, docent, była dzieckiem Komsomołu ikariery układanej poprzez aktywność wpartii. Związek małżeński zabezpieczył jej dostatni status materialny, astosunki zabsolwentami uczelni osiągającymi wróżnej skali kariery zawodowe otwierały jej dostęp do deficytowych dóbr iusług. Znią poszedłem na lunch do znanej restauracji Słowiański Bazar idzięki jej staraniom mogłem obejrzeć spektakl baletowy wpałacu zjazdów na Kremlu. Zaoferowała również, jeśli byłbym zainteresowany, pomoc wnabyciu jakichś atrakcyjnych prezentów dla Urszuli, myśląc głównie owyrobach jubilerskich. Przejście na stopę koleżeńską zarysowało mi jej ambicje życiowe, które sprowadzały się do wygodnej egzystencji, zaspokajania nieosiągalnych dla przeciętnych obywateli potrzeb, posiadania samochodu, drogiej biżuterii, modnych ubiorów, wyjazdów do czarnomorskich kurortów iośrodków narciarskich na Kaukazie lub koło Almaty. Zaangażowanie wżycie partii rozumiała jako wykonywanie stawianych przed nią zadań iopowiadanie się za aktualną linią przewodniej siły. Nie trapiły jej żadne ideologiczne wątpliwości. Rozmawiając ze mną onastrojach społecznych, powiedziała, że pojawiają się głosy krytyczne wstosunku do polityki ekipy kremlowskiej, żądające przestrzegania prawa, anawet takich zmian wnim, by zbliżyło się do standardów zachodnich. Ale aktywność Sacharowa ijego żony określiła jako szkodliwą, podważającą autorytet państwa, awekspulsji Sołżenicyna nie dostrzegała nic nagannego. Uznała ją za akceptowalne rozwiązanie, skoro demonstrował taką niezrozumiałą nienawiść do ojczyzny, to niech sobie grzmi tam, na zewnątrz, atutaj będzie spokój. Nie odniosłem się do tej opinii, bo przecież władze mogły go skazać na zesłanie jak Josifa Brodskiego. Zresztą oczym Maja nie wiedziała, że deportację osób określonych jako szkodników za wielce humanitarny krok uznali sami ojcowie– budowniczowie państwa bolszewików. W1922 skazali na banicję kilkuset wybitnych uczonych, pisarzy, artystów.

Pani profesor należała do innej klasy. Jej osobowość isytuacja osobista ulokowały ją wwyższym słoju nomenklatury sowieckiej, bo mąż był profesorem wAkademii Nauk. Wizyta wjej domu odsłoniła rzucającą się woczy zamożność, przestronne pokoje, antyczne meble, dobre malarstwo na ścianach. Przy kolacji, wktórej– jak wyjaśniła– zpoważnego powodu nie mógł uczestniczyć małżonek, rozmawialiśmy odorobku świeżo co zakończonej konferencji wHelsinkach, wtym powierzchownie otak zwanym trzecim koszyku, respektowaniu praw człowieka. Naturalnie ani słowem nie dotknęliśmy sprawy aresztowania iwydalenia zeZwiązku Sowieckiego rok wcześniej Aleksandra Isajewicza Sołżenicyna. Zapytała natomiast omożliwości wyjazdów turystycznych Polaków na Zachód, outrzymywanie kontaktów zcudzoziemcami. Bodaj wkilku zdaniach wspomniała, że niektórzy obywatele pochodzenia żydowskiego starają się owyjazd do Izraela, ale nie jest to kwestia prosta. Szczególnie jeśli chodziło ospecjalistów zatrudnionych wtajnych iwojskowych laboratoriach czy owysokiej klasy profesjonalistów iuczonych. Zobustronną powściągliwością zauważyliśmy, że wnaszych krajach występują pewne trudności na rynkach wewnętrznych, głównie wzaopatrzeniu ludności wprodukty mięsne. Raczej bez przekonania tłumaczyła to modernizacją sektora przemysłowego inieudolnym zarządzaniem wsowchozach na terenie Azji. Zaznaczyła, że dużo kosztują jej kraj zobowiązania polityczno-gospodarcze wobec pewnych państw, jak np. Kuby, oraz wyścig wkosmosie, iże społeczeństwo jest tego świadome. Żywa, blisko trzygodzinna rozmowa zgospodynią wżadnym momencie nie pozwalała powątpiewać, iż głęboko wierzyła wten układ społeczno-polityczny, októrym uczyła studentów. Ale także orientowała się, że przed ekipą breżniewowską zaczynały piętrzyć się groźne dla systemu problemy. Opuszczając jej dom, jedynie pomyślałem otym, jak też będzie wypowiadała się wInstytucie na zebraniu.

Wystąpieniu na forum katedry nadałem charakter informacyjny onaszej uczelni, otym, czego uczymy, nazywając to politologią ioosobistych zainteresowaniach historią ipolityką Stanów Zjednoczonych Ameryki oraz losami Polaków na kontynencie północnoamerykańskim. Wspomniałem oświeżo wydanej przeze mnie książce pt. Ameryka wpamiętnikach Polaków. Moje badawcze zainteresowania, co mnie bardzo zaskoczyło, nie wywołały, bodaj poza jednym, pytań merytorycznych, anatomiast skupiono się na kwestiach funkcjonowania uczelni iwarunkach bytowych pracowników. Jakie jest obciążenie godzinowe pracowników, czy za przekroczenie pensum jesteśmy dodatkowo gratyfikowani itp. Po tym blisko dwugodzinnym spotkaniu pozostałe dni miałem już tylko dla siebie. Wkatedrze pojawiałem się na herbatki zMunczajewem, aprzy okazji izinnymi pracownikami. Jedynie raz Munczajew zabrał mnie na spotkanie ze studentami. Dla uwiarygodnienia swojej aktywności naukowej podjąłem próbę uzyskania dostępu do wydawnictw zagranicznych wbibliotece im. Lenina, pieszczotliwie nazywanej „leninką”, znanej ze swoich bogatych zasobów. Głównie zamierzałem przejrzeć katalogi. Wsparty przez docenta Fiłonienkę zaświadczeniem oodbywaniu stażu wPlechanowie, złożyłem wniosek we wskazanym dziale biblioteki, gdzie zadano mi tylko jedno niewinne pytanie, do kiedy będę przebywał wMoskwie. Właściwy sens tego pytania zrozumiałem na dzień przed wyjazdem do Polski. Udając się po odpowiedź, usłyszałem od niepatrzącej mi woczy pracownicy, że właśnie od następnego dnia mogę już korzystać zinteresującego mnie zbioru. Ito wszystko.

Niemal równie rozbrajająco brzmiała odpowiedź siedzącej na piętrze pokojówki whotelu Uniwersyteckim, gdzie zostałem zakwaterowany. Do jej obowiązków, oczym mnie poinformowano, należało pilnowanie porządku idbanie ogości. Wracając już drugiego dnia pobytu wieczorem zcentrum miasta, na pytanie, czy mogę liczyć na kipiatok (wrzątek), wodpowiedzi usłyszałem, że oczywiście tak, tylko że jest już chołodny, bo dawno wyłączyła samowar. Kiedy powróciłem zpokoju ze szklanką, ale itabliczką czekolady, samowar się włączył izostałem zachęcany do wypicia idrugiej szklanki czaja.

Spacerując po mieście, przekonałem się, że niezwykle trudno było dostać się do jakiegoś przyzwoitszego lokalu, albowiem wrestauracjach, nawet hotelowych, wgodzinach od 12–13 do 15–16 na drzwiach wejściowych umieszczano wywieszkę znapisem „sanitarna przerwa”. Natomiast zaraz po otwarciu lokalu zawsze stojący wdrzwiach cerber, taksując wzrokiem potencjalnego klienta, udzielał mu stanowczej odpowiedzi, że już wszystkie stoliki są zarezerwowane, albo dyskretnie sugerując datek, już wżyczliwej tonacji zapraszał do wejścia. Poza wciśnięciem wprzywykłą do tego procederu łapę odźwiernego zwitka znapisem In God We Trust1, dobrą walutą była paczka Marlboro. To ona otworzyła mi drzwi do restauracji starego Nacjonalu, rozsiadłego na rogu ulicy Gorkiego (Twerska) iMochowej, nieopodal placu Czerwonego, zwidokiem na Kreml iOgrody Aleksandryjskie. Był to prestiżowy adres. Wwestybulu marmurowa tablica informowała, że tu Lenin urzędował w1918 roku, nim usadowił się na Kremlu. Posadzony przy czteroosobowym stoliku usłyszałem od kelnerki, że jest przyjęte dosadzanie osób, bo „bardzo wielu gości ceni nasz lokal ichce się wnim znaleźć”. Przyjmując do wiadomości to wyjaśnienie, zapytałem, czy mogę liczyć na rosyjskie towarzystwo, co zaskoczyło obsługującą, która zracji mojego akcentu nie mogła mieć wątpliwości, że jestem cudzoziemcem ipowinienem raczej oczekiwać zagranicznych turystów. Wtedy stolik zukrytym mikrofonem– tę wiedzę zdobyłem zlektur– mógłby wspomóc rutynową pracę organu zplacu Dzierżyńskiego. Po pół godzinie dołączyło jednak dwóch osobników, którzy nie przejawiali ochoty do nawiązania konwersacji, akonsumpcję ograniczał im ewidentnie limit „firmy”, mogli sobie pozwolić na śledzika ikarafeczkę zdwustu gramami. Golicyna, ztakim nazwiskiem dostrzegłem plakietkę na bluzce kelnerki, zwyraźnie wykalkulowaną uprzejmością odnosiła się do mnie, jakby nie zauważając dwóch pozostałych osobników. Wtej sytuacji nie mogłem pozostać obojętny na jej profesjonalizm przy uregulowaniu rachunku. Za to na koniec zostałem obdarzony wdzięcznym uśmiechem.

To, że dotarłem na plac Października [(Oktyabrskaya płoszczad), obecnie plac Kałużski], pozbawiony jakiejkolwiek urody, zdeformowany wkształcie ibez żadnej stylowej budowli, wynikało zchęci zlustrowania znajdującego się tam jedynego wMoskwie sklepu komisowego zantykami, októrego istnieniu poinformowała mnie Maja. Wizyta wnim wypadła intrygująco. Obszerny lokal, wktórym wyodrębnione działy sztuki zmalarstwem, rzeźbą, porcelaną iszkłem oraz variami2 były oddzielone od klientów ladami. Siłą rzeczy więc należało nawiązać kontakt zlicznym personelem, który składał się zkilku pań ozadbanej aparycji ijedynego bodaj drobnej postury młodzieńca. Panie od zamienionego znimi pierwszego słowa robiły wrażenie stylem konwersacji. Jakby niedbale uprzedzały, że poza językiem rosyjskim żadnym innym się nie posługują, ainformacje opytany obiekt wyrażały wtonacji stanowczej ilakonicznej, co najwyżej kusząc do nabycia określeniem, chorosza wieszcz. Ale moja trzecia wizyta wsalonie zaowocowała tym, że dla dwóch pań stałem się już rozpoznawalny izaproponowały mi nabycie wiaderka do schładzania szampana, na którym punca świadczyła, że wyprodukowano je wwarszawskiej fabryce platerów uHennenberga. Obiekt rzadko pojawiający się wwarszawskich Desach bez wahania zdecydowałem się rewindykować zSowietów dla siebie, ale zostrożności zapytałem, czy mogę mieć kłopot zjego wywiezieniem. Udzielona odpowiedź zdecydowanie mnie uspokoiła, że wobec tego typu zakupów celnicy są pobłażliwi, bardziej rygorystycznie traktują wywóz samowarów, nie mówiąc już oikonach. Kilka minut później wdziale ze starymi lampami mogłem usłyszeć innej natury wyjaśnienie, awłaściwie zdumiewającą poradę udzieloną przez owego jedynego męskiego pracownika komisu. Kiedy dwie panie, matka icórka, prezentujące się jako dobrze sytuowane, wahały się, czy nabyć secesyjną lampę zpewnym defektem, wspomniany niepozorny ekspedient skierował do nich, jakby mimochodem, słowa, że jeśli wdomu jest inteligentny mężczyzna, to naprawa nie powinna mu sprawić kłopotu. Czyli obiekt był wart zakupu. Tak to odebrałem, wdomniemaniu sprzedawcy element męski wdomu pań mógł być jedynie jakimś tępym aparatczykiem. Co uprawniało go do takiego sformułowania opinii, zaniechałem dociekania. Nie oczekując na reakcję klientek– kupią, nie kupią – opuściłem antic shop3. Ale przy następnych pobytach znieustanną ochotą go wizytowałem. Odwdzięczał się. Nierzadko oferował perełki sztuki. Zawsze koi moje oczy jedna zfiliżanek opółkolistym kształcie, pokryta naszkliwną farbą wkolorze głębokiej maliny, zdobiona barwnym motywem bukietowym na czaszy ispodku, zfarfurni4 Fabrik Garnier. Zawsze dotykam ją znajwiększą delikatnością.

Okrążając plac, doszedłem do łączącej się znim jednej ztrzech ulic– Żytniej iwjej perspektywie dostrzegłem stojącą cerkiew. Nie była zaznaczona na posiadanym planie miasta. Ale podchodząc do niej, zobaczyłem, że jedna połowa drzwi była lekko uchylona. Zaintrygowało mnie wypełnione półmrokiem wnętrze, wktórym dojrzałem tylko modlącą się staruszkę. Wkrótce pojawił się wysoki, oascetycznej sylwetce, wznoszonej sutannie pop, aniedługo po nim trójka młodych ludzi zzawiniątkiem na ręku. Stanęli przed ołtarzem przy chrzcielnicy. Okazało się, że przyszli ochrzcić dziecko. Ceremonia odbywała się cicho, wuproszczonej formie, maleństwu oszczędzono trzykrotnego zanurzenia wwodzie, jedynie polano główkę, aspowodowany tym jego płacz wniósł jakąś delikatną radość do tej zaniedbanej, wypalonej zżycia świątyni. Przypadkowo świadkując tej bardzo skromnej uroczystości zjednoczenia małej istoty zKościołem, nie odważyłem się, aby podejść do popa izapytać opatrona cerkwi, atym bardziej ojej sytuację wlatach Nikity Siergiejewicza Chruszczowa (1953–1964), kiedy to wmieście zburzono około 500 świątyń orazklasztorów iwcałym kraju Cerkiew pozbawiono jakiejkolwiek możliwości oddziaływania na społeczeństwo. Ta polityka była kontynuacją przewrotu bolszewickiego w1917 roku, kiedy wstyczniu 1918roku podjęto szeroko zakrojoną akcję łupienia mienia cerkiewnego, nacjonalizacji dóbr iprześladowania duchownych. Lenin uzasadniał tę politykę pozyskaniem środków na pomoc dla głodującego społeczeństwa.

Wprzeddzień powrotu do Warszawy Szamil Magomedowicz zaprosił mnie do restauracji whotelu, gdzie przebywałem. Towarzyszył mu Witali, pracownik Instytutu, zktórym już się poznałem. Silnej postury izuchwałych oczach czterdziestolatek, wkatedrze pod opieką Szamila przygotowywał pracę kandydacką. Później powiedział, że ma za sobą wieloletnią służbę wroli politruka na statku wbazie rybackiej na Morzu Ochockim iże otarł się oMagadan, ale nie wspomniał wjakim charakterze. Elokwentny, starający się wzbudzić sympatię, przy szefie spełniał rolę człowieka do wszystkiego. Dla Szamila Munczajewa pochodzącego zKaukazu takie traktowanie Witalego było zupełnie czymś naturalnym. Podobnie jak to, że od razu przy stole objął funkcję tamady5. Zaproponował dania gruzińskie, mówiąc, że zapewne nie usatysfakcjonują całkowicie jego oczekiwań kulinarnych, ale rekompensować to miał przyniesiony przez niego koniak dagestański, który wybrał pod zamówione menu. Obmyślony przez Munczajewa scenariusz kolacji stworzył przyjemną atmosferę do poznania się ido porozmawiania owspółpracy między naszymi jednostkami. Atoasty jego– przyzwoitej próby, poświęcone urokom życia, naturze ludzkiej czy materii politycznej– spowalniały spożycie przedestylowanych owoców zwinnic Kaukazu. Mówić do siebie po imieniu, postanowiliśmy już przy drugim toaście poświęconym istocie przyjaźni.

Określając swoją pozycję wInstytucie, Szamil zaznaczył, że jest zpokolenia, które opuszczało aule Łomonosowa już po śmierci Stalina iwierzyło wzbudowanie komunizmu do 1980 roku. Te roczniki wypustników napisały nawet „kodeks budowniczego komunizmu” itak jak on sam widziały potrzebę powoływania katedr naukowego komunizmu. Ale się okazało, że jedenaście lat rządów Chruszczowa nie zbliżyło społeczeństwa sowieckiego do obiecywanego standardu życia, do tego, by dogonić Stany Zjednoczone, atym bardziej – by je przegonić.

Szamil osobiście nie miał powodu, by narzekać na rzeczywistość, na swój status materialny. Wiodło mu się przyzwoicie. Posiadał mieszkanie wcentrum miasta, położone niedaleko od Instytutu, przy cichej ulicy wpięciopiętrowym budynku. Ścisłe więzy zMachaczkałą, gdzie żyła jego matka, syn, siostra, koledzy zmłodości, jeszcze podbudowywały podstawy jego statusu materialnego. Tam zaopatrywał się obficie watrakcyjne produkty, owoce, koniaki, przetwory, anawet jagnięcinę itam najczęściej wypoczywał, choć także raz wroku trafiał do porządnego, zastrzeżonego dla nomenklatury kurortu. Przybliżając osobistą sytuację, dał do zrozumienia, że chciałby pojawiać się wWarszawie. To podniosłoby jego prestiż wInstytucie, apoza tym mógłby wzbogacić garderobę drugiej żony irodziny wDagestanie. Proponując nawiązanie współpracy zkierowaną przez niego katedrą, widział ją jako wymianę doświadczeń wzakresie problemów budowy państwa socjalistycznego wzmieniających się uwarunkowaniach międzynarodowych. Istotę tej tematyki badawczej– brzmiącej sprytnie– irealizowanie jej sprowadzał do formuły roboczych seminariów iindywidualnych konsultacji. Żegnając się, już bez asysty Witalego, uściślił, że chodzi mu oto, by wten projekt wprowadzić „normalnych pracowników” zobu stron, takich jak Maja, anie Fiłonienko. Czyli pracowników, którzy chcieliby poznać Polskę, parę dni wniej odpocząć, obkupić się, pobiesiadować wciekawych restauracjach. Podobnie ze strony polskiej mogliby przyjeżdżać ci, których Moskwa ijej okolice interesują. Ta propozycja była elementem jego filozofii życiowej. Nosząc od ponad dwudziestu lat legitymację KPZR, zabiegał oto, by utrzymać osiągniętą wysoką pozycję wInstytucie iby mieć wmiarę wygodne życie osobiste. Akceptował system, jaki światli przywódcy Związku Sowieckiego próbowali na swój sposób budować. Dlatego do głowy mu nie przychodziło, aby wpisywać się wtę część społeczeństwa, która sądziła, że system da się jeszcze zreformować, ani też wtą, która zaczęła organizować się wruch dysydencki. Wjego myśleniu było coś zkonstatacji Osipa Mandelsztama, że wRosji „[...] jeśli złoty wiek wogóle kiedykolwiek był, to wdziewiętnastym stuleciu– tyle że myśmy otym nie wiedzieli”.

Eksplorowanie stolicy imperium, kiedy wrzesień stroił ją bogatymi kolorami, aprzede wszystkim poznani wPlechanowie ludzie, niepozwalający się zbyt łatwo zdefiniować, to rozbudziło moje zainteresowanie głębszym poznaniem sytuacji wZwiązku Sowieckim.

1In God we trust (ang.)– „Bogu ufamy”, oficjalna dewiza Stanów Zjednoczonych, napis znajdujący się na amerykańskiej walucie [przyp. red.].

2 Varia– zbiór różnorodnych tekstów, myśli lub notatek zebranych wjakiejś publikacji, varius (łac. rozmaity), Słownik wyrazów wbcych, PWN, Warszawa 2004, s. 980 [przyp. red].

3Antic shop (ang.)–sklep zantykami [przyp. red.].

4 Farfurnia– nazwa polskich wytwórni fajansu, pojawiła się wPolsce wmomencie powstania manufaktur pod koniec XVII wieku ibyła używana do początku XIX wieku. Zczasem została zastąpiona przez określenie fajansarnia lub fabryka fajansu [przyp. red.].

5 Tamada (gruz. თამადა) − gruziński mistrz ceremonii podczas tradycyjnej uczty (supry).Tamada jest osobą powszechnie znaną, lubianą iszanowaną przez daną społeczność (często wybiera się go spośród biesiadników) [przyp. red].

V. Moskwa 1976. W Instytucie Historii Akademii Nauk

Okazja pojawiła się szybciej, niż się tego spodziewałem. Bo zaraz po powrocie docent Marek M. Drozdowski zInstytutu Historii PAN zaproponował, abym dołączył do delegacji polskich amerykanistów mających udać się na zaproszenie Akademii Nauk ZSRR na organizowaną przez nich konferencję zokazji 200. rocznicy wybuchu wojny oniepodległość 13 kolonii wAmeryce Północnej. Propozycję przyjąłem bez wahania. Stwarzała możliwość spotkania się zniezwykłą częścią sowieckiego establishmentu, ludźmi wznaczącym stopniu kształtującymi wswojej ojczyźnie obraz wielkiego antagonisty Stanów Zjednoczonych Ameryki.

Konferencję zorganizowano wmarcu, kiedy zima jeszcze nie wycofała się imiasto nie robiło korzystnego wrażenia. Po zaśnieżonych trotuarach posypywanych solą chodziło się ciężko, miasto więc nie kusiło. Konferencji, jak się okazało, nadano jedynie propagandowy charakter. Waszyngtonowi chciano zasygnalizować, że wobozie socjalistycznym są prowadzone badania nad historią iteraźniejszością Stanów Zjednoczonych Ameryki. Albowiem poza najliczniejszą polską delegacją składającą się zpięciu osób zaproszono jeszcze troje amerykanistów zPragi ihistoryka zNRD. Polskę, co zwróciło uwagę organizatorów, reprezentowały różne ośrodki. Profesor Zofia Libiszowska, elegancka pani, badająca opinię polską na temat rewolucji amerykańskiej, była związana zUniwersytetem Łódzkim, docent Longin Pastusiak, amerykanista po studiach wStanach Zjednoczonych, pracował wPolskim Instytucie Spraw Międzynarodowych, dr Robert Mroziewicz, historyk, podobnie jak Drozdowski był zatrudniony wInstytucie Historii PAN. Ale Rosjanie, oczym wcześniej nic nie wspomnieli, dla nas zaplanowali przedstawienie tylko jednego referatu ostanie badań nad historią USA. Czechów zupełnie zignorowano, podobnie Niemca, inie poproszono ich oreferaty merytoryczne, tylko okrótkie kurtuazyjne wystąpienia.

Wypełniający dużą salę ludzie nie sprawiali wrażenia, że profesjonalnie zajmują się Stanami Zjednoczonymi, czego dowiodła już pierwsza przerwa wsesji. Wówczas szybko wymknęli się zaudytorium, nie zamieniając znikim ani jednego słowa, wyraźnie mając przypisaną rolę niemych statystów. Natomiast wpierwszych trzech rzędach znaleźli się pracownicy zInstytutu Historii Powszechnej Akademii Nauk oraz eksperci zInstytutu USA iKanady. Wczasie przerwy niektórych znich mogliśmy poznać. Instytutowi szefował Gieorgij Arbatow, postrzegany za Oceanem jako „światły aparatczyk”, który wówczas odgrywał ważną rolę wkształtowaniu polityki Kremla wobec Białego Domu. Pod kryszą1 jego Instytutu obok starannie dobieranej kadry analityków lokowano potomków politycznej elity Kremla, m.in. syna Andrieja Gromyki, Anatolija, autora biografii Johna F. Kennedy’ego, wnuczkę Anastasa Mikojana idzieci wielu prominentnych dyplomatów. Wypowiedzi Arbatowa, ale iakademika Żukowa, formalnie organizatora tego wydarzenia, słuchano zuwagą, wnich to bowiem określono temperaturę bieżących stosunków amerykańsko-radzieckich. Arbatow informacyjnie odniósł się do Aktu Końcowego KBWE podpisanego wHelsinkach, nie wyjaśnił, dlaczego Kreml przystał na niego wsytuacji, kiedy USA forsowały prawa człowieka. Zostrożnością wspomniał, że wGenewie zostały wznowione wkońcu stycznia radziecko-amerykańskie rozmowy wsprawie ograniczenia zbrojeń strategicznych SALT, ale nie dodał, że na początku marca prezydent Gerald Ford zakomunikował ousunięciu zamerykańskiego słownictwa politycznego słowa détente2. To była reakcja na użycie wojsk kubańskich przez Moskwę wAngoli irozszerzanie wpływów wZimbabwe iMozambiku. Odejście od linii odprężenia zapowiadało niewątpliwe zachwianie równowagi militarnej.

Moją uwagę przykuło wystąpienie Nikołaja N. Bołchowitinowa zInstytutu Historii Powszechnej Akademii. Skromnie się prezentujący, głosem pozbawionym oratorstwa, Bołchowitinow zgrabnie nakreślił swoje spojrzenie na wojnę 13 kolonii przeciwko brytyjskiej Koronie. Podkreślił, że to splot elementów działających, społecznych, gospodarczych, politycznych poderwał do walki wyrosłych już na wybranym lądzie osadników zEuropy. Pokusił się także oprecyzyjne przedstawienie stosunku Katarzyny II wobec tego ważnego konfliktu. Skonstatował, że zachowana neutralność Petersburga obiektywnie wsparła twórców Deklaracji Niepodległości ipodcięła pozycję Londynu. Wieczorem, wczasie wydanego bankietu wAkademii podjąłem rozmowę zBołchowitinowem, którą kontynuowaliśmy następnego dnia wjego skromnym biurze. Obdarował mnie wtedy dwiema publikacjami, które przygotował po przeprowadzonych badaniach wStanach. Jedną oRosji ijej stanowisku wobec wojny oniepodległość 13 kolonii, aobszerniejszą ostosunkach rosyjsko-amerykańskich wlatach 1815–1832. Obie te prace, oczym przekonałem się po ich lekturze wWarszawie, odznaczały się solidnym warsztatem historyka inie raziło wnich to, że zgodnie zprzestrzeganym rytuałem wZwiązku Sowieckim zaczynały się one od przywołania opinii Marksa iLenina onarodzinach Stanów Zjednoczonych. Fragmenty rozmowy zBołchowitinowem wformie krótkiego wywiadu opublikowałem wwarszawskiej „Kulturze”.

Bankiet zokazji konferencji urządzono wgmachu Akademii przy Leninskim Prospekcie. Stoły nęciły bogatymi półmiskami wędlin, ryb iserwowanymi napitkami, szampanem, gruzińskimi winami, koniakami iStoliczną. Wraz zRobertem posadzono nas przy dwóch młodych, atrakcyjnie prezentujących się kobietach, które niezbyt jasno wytłumaczyły nam swój związek zkonferencją. Zwdziękiem natomiast zachęcały do spełniania toastów, najpierw tych oficjalnych, anastępnie osobistych, za spotkanie ipomyślne perspektywy zawodowe. Słysząc, że nie przebywaliśmy jeszcze wStanach, konwersację oplatały wokół pytań, jak się żyje wPolsce, wktórej nigdy nie były. Zdumiało je, że Polacy bez specjalnych trudności mogli podróżować nie tylko do socstran, socjalistycznych krajów, ale ido zachodnich. Próbując od rozmówczyń dowiedzieć się paru rzeczy omoskiewskiej codzienności, ozakupach, onabywaniu mieszkania czy ich pracy, byliśmy zbywani ogólnikowymi odpowiedziami, co tłumaczyły tym, że dopiero niedawno zmieniły status osobisty izaczynały życie „na swoim”. Odnosiłem jednak wrażenie, że panie zostały sprowadzone na wieczór wramach specjalnych obowiązków. Podzielałem bowiem pogląd tych, którzy zajmowali się sowietologią, że KGB wmyśleniu ozachowaniu systemu komunistycznego nie rezygnowało zglobalnej inwigilacji, akonkretnie zzałożenia, iż suma wiedzy składa się zokruszków, anawet ułamek informacji to więcej niż nic.

Interesującą rozmowę mieliśmy natomiast następnego dnia ze znajomym Roberta, Andriejem, który pracował wInstytucie Arbatowa, zajmując się Ameryką Łacińską. Nie uczestniczył wkonferencji, bo, jak się okazało, zaledwie parę dni przed jej rozpoczęciem opuścił szpital. Przeszedł operację resekcji bodaj woreczka żółciowego, niemniej słysząc, że Robert jest wMoskwie, wyraził ochotę spotkania się. Zaprosiliśmy go do restauracji whotelu Akademii, wktórym organizatorzy nas ulokowali. Robert powiedział mi, że znajomy należał do tej części pracowników Instytutu, którzy trafiali tam dzięki swoim głowom, anie plecom. Tego rodzaju ludzie jako wyjątkowo zdolni byli ściągani po studiach, by rzeczywiście pracować dla mocarstwa. Badać historię świata, śledzić aktualia, mieć wiedzę opaństwach kontynentu rozciągającego się od Meksyku po przylądek Horn.

Znajomy Roberta był trzydziestolatkiem średniego wzrostu, szczupłym, wsposobie bycia wyciszonym, ooczach dziwnie bladych, ale badawczych, zdradzających żywą inteligencję. Kiedy przystępując do wyboru menu, Robert wyraził żal, że nie będziemy mogli zamówić buteleczki czystej, bo nie wypada, abyśmy my dwaj tylko pili, Andriej zaprotestował. Sześć dni temu przeszedł zabieg, ale to wcale– jak spokojnym głosem oświadczył– nie znaczyło, aby dwustu gram nie mógł spróbować. Takie spotkania, komplementował nas, nie zdarzają mu się co tydzień. Wznieśliśmy chyba trochę więcej niż dwa toasty, bo iza spotkanie, za nasze zdrowie, za pokój. Zresztą po toaście za pokój zaczęliśmy żywiej rozmawiać opolityce Moskwy wAmeryce Łacińskiej. Mnie iRoberta interesowała głównie kwestia, jak wyglądały stosunki radziecko-kubańskie, bo to one od przejęcia władzy przez Castro rzutowały na relacje Waszyngtonu zKremlem. Ale po 1962 roku, kiedy to Moskwa „zdradziła” Hawanę, Chruszczow ustąpił Kennedy’emu inie zainstalował rakiet na wyspie, stosunki radziecko-kubańskie pozostawały napięte. Dopiero zaangażowanie się Moskwy wsprawy Angoli w1974roku przyczyniło się do rozkwitającej współpracy Castro zBreżniewem, bo Fidel ijego brat Raul oraz wcześniej zmarły Che Guevara wspierali rewolucyjne ruchy partyzanckie wAfryce iAmeryce Południowej. Zapytaliśmy więc Andrieja, co ta polityka jego przywódców ma na celu isłuchaliśmy odpowiedzi znapiętą uwagą. Spokojnym głosem rozwinął myślenie imperialne. Związek Radziecki jest mocarstwem imusi brać pod swoje skrzydła inne narody, to „moralny internacjonalistyczny obowiązek”, apoza tym– tak uważano wInstytucie– otworzyła się kolejna historyczna szansa wpływania na procesy dekolonizacji imodernizacji kontynentu afrykańskiego. Przyznał, że to zaangażowanie nie miało tylko charakteru ideologicznego, chodziło także orealizację globalnych celów Kremla, czyli poszerzanie dotychczasowej sfery wpływów. Ztego powodu od połowy lat sześćdziesiątych Moskwa zaczęła budowę strategicznej marynarki ifloty samolotów transportowych. Wojskowi radzieccy chcieli baz wAfryce. Eksperci wInstytucie prognozują– kontynuował– że wprzyszłości rywalizacja Moskwy zWaszyngtonem będzie toczyć się nie wEuropie, ale wAfryce iAmeryce Łacińskiej. Zatem zaangażowanie militarne Kuby wAngoli wpisuje się wpolitykę Związku Radzieckiego. To, że pomoc taka kosztuje inawet niesie ryzyko porażki, było brane pod uwagę. Amerykanie też pchają się do Afryki– mówił nam– iwspierają wrogów Ludowego Ruchu Wyzwolenia Angoli, aprzecież jeszcze nie doszli do siebie po Wietnamie. Poruszając temat nadchodzących jesienią wyborów prezydenckich wStanach Zjednoczonych, jak słyszeliśmy już wczasie rozmów prowadzonych na konferencji, Andriej wyrażał opinię, że Gerlad Ford pokona Jimmy’ego Cartera ijednak powróci do polityki partnerstwa iodprężenia zKremlem. Kiedy Andriej umilkł, zaproponowałem spotkanie zakończyć armeńskim Araratem. Myślałem, że po nim mogą przytrafić się słodkie sny inie chce się pamiętać ostatnich słów zbajki Kryłowa Kwartet: awy, druzja kak nie sadities, wsio wmuzykanty nie godities3.