Skradzione życie Sabiny Spielrein - Gelly Violaine - ebook + książka

Skradzione życie Sabiny Spielrein ebook

Gelly Violaine

5,0

Opis

W miejscowości Zmijewskaja Bałka, która stała się miejscem pamięci masakry, gdzie zginęło dwadzieścia trzy tysiące osób – w tym osiemnaście tysięcy Żydów – w sierpniu 1942 roku, ciała ofiar były wydobyte z ziemi i przeniesione o kilka metrów dalej, do wspólnego grobu w cieniu wielkich drzew.

W czerwcu 1905 roku młoda egzaltowana i błyskotliwa dziewczyna opuszczała szpital psychiatryczny Burghölzli z przyzwoleniem i podziwem tych, którzy się o nią troszczyli i ją wyleczyli. Z wyżyn swoich prawie dwudziestu lat pisała wówczas:

„[...] Niech spalą moje ciało, ale niech nikt nie będzie obecny przy kremacji. Podzielcie moje prochy na trzy kupki. Mój brat powie wam, co zrobić z pierwszą. Jedną z nich wsypiecie do urny, którą wyślecie do moich rodziców, a inną rozsypiecie na ziemi w środku naszego największego pola. Posadźcie tam dąb i napiszcie:

Byłam kiedyś człowiekiem. Nazywałam się Sabina Spielrein”.

Historia nieraz obeszła się z wybitnymi kobietami okrutnie. Niedocenione przez im współczesnych, często zapomniane, a nawet okradane z dorobku – bywało bowiem i tak, że ich odkrycia zawłaszczali inni, głównie mężczyźni.

Tak było właśnie z bohaterką niniejszej książki – tajemniczą Sabiną Spielrein, rosyjską Żydówką, lekarką, psychiatrą, psychoanalityczką, znaną bliżej pasjonatom psychoanalizy, szerzej zaś kojarzonej głównie jako „kochanka Junga”. Z tym zniekształconym obrazem Sabiny rozprawia się autorka niniejszej książki, Violaine Gelly – psychoterapeutka i była redaktorka naczelna „Psychologie magazine”. V. Gelly w poruszający sposób opisuje heroiczne zmagania Sabiny z własną chorobą, jej terapeutyczną drogę ku wyzdrowieniu oraz intelektualne pasje, dzięki którym została później psychiatrą, autorką słynnej na całym świecie rozprawy doktorskiej z 1912 r. pt. „Destrukcja jako początek istnienia”. Praca ta stała się podstawą do dalszych badań (w tym badań Freuda) nad popędem śmierci. Sabina to też zapomniana, niestety, pionierka psychoanalizy dzieci.

Ze Wstępu Jolanty Kurskiej

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 268

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
5,0 (6 ocen)
6
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Violaine Gelly

Skradzione życie Sabiny Spielrein

Przekład Anna Parzymies

WYDAWNICTWO AKADEMICKIE

WARSZAWA 2020

Tytuł oryginału:

La vie dérobée de Sabina Spielrein

Wstęp do wydania polskiego:

Jolanta Kurska

Opracowanie redakcyjne:

Bernadeta Lekacz

Skład i łamanie:

Anna Szarko

Projekt graficzny okładki:

Ewa Majewska

Konwersja do EPUB/MOBI:

http://www.gigaproject.pl/epuby

«LA VIE DEROBEE DE SABINA SPIELREIN»

de Violaine Gelly © LIBRAIRIE ARTHÈME FAYARD 2018

Copyright © for Polish translation and edition by Wydawnictwo Akademickie DIALOG, 2020

Cet ouvrage a bénéficié du soutien des Programmes d’aide à la publication de l’Institut français.

Książkę wydano dzięki dofinansowaniu Institut français w ramach programów wsparcia wydawniczego.

Cet ouvrage, publié dans le cadre du Programme d’aide à la publication Boy-Żeleński, a bénéficié du soutien de l’Institut français de Pologne.

Książkę wydano dzięki dofinansowaniu Instytutu Francuskiego w Polsce w ramach Programu Wsparcia Wydawniczego Boy-Żeleński.

Ouvrage publié avec le concours du Ministère français chargé de la culture – Centre national du livre.

Książka wydana przy wsparciu francuskiego Ministerstwa Kultury – Narodowego Centrum Książki.

ISBN: 978-83-8002-954-5

Wydawnictwo Akademickie DIALOG Sp. z o.o.

00-112 Warszawa, ul. Bagno 3/218

tel.: 22 620 87 03

e-mail: [email protected]

http://www.wydawnictwodialog.pl

Spis treści
Wstęp do wydania polskiego
Przedmowa
Tu wszystko się kończy
Tu wszystko się zaczyna
Tu wszystko próbuje się powiedzieć
Tu wszystko się tłumaczy
Tu, gdzie wszystko się potwierdza
Tu, gdzie się wszystko kształtuje
Tu, gdzie wszystko się zawiązuje (związek – zerwanie)
Tu, gdzie wszystko się wyjaśnia
Tu, gdzie wszystko się spełnia
Tu, gdzie wszystko się rozdziera
Tu, gdzie wszystko się rozpada
Tu, gdzie rozgrywa się ostatnia część
Tu, gdzie wszystko wydaje się odradzać
Tu, gdzie wszystko się zapada
Tu, gdzie wszystko się kończy
Tam, gdzie wszystko się pisze
Podziękowania
Bibliografia
Czasopisma i artykuły
Filmy
Sztuka teatralna

Wstęp do wydania polskiego

Historia nieraz obeszła się z wybitnymi kobietami okrutnie. Niedocenione przez im współczesnych, często zapomniane, a nawet okradane z dorobku – bywało bowiem tak, że ich odkrycia zawłaszczali inni, głównie mężczyźni. Przykładów intelektualistek, badaczek i artystek pozostających w cieniu wielkich mężczyzn, kobiet traktowanych mniej poważnie niż ich koledzy płci przeciwnej jest na przestrzeni dziejów wiele.

Tak było z francuską rzeźbiarką Camille Claudel, a także bohaterką niniejszej książki – Sabiną Spielrein, rosyjską Żydówką znaną bliżej pasjonatom psychoanalizy, szerzej zaś kojarzonej głównie jako „kochanka Junga”. I to kojarzonej przede wszystkim z perspektywy filmu Davida Cronenberga Niebezpieczna metoda z 2011 roku. Reżyser tego obrazu zredukował postać Sabiny Spielrein do cierpiącej na ciężką odmianę histerii pacjentki doktora Junga, z którym to później nawiązała romans.

Z tym wykrzywionym obrazem bohaterki rozprawia się autorka niniejszej książki, Violaine Gelly – psychoterapeutka i była redaktorka naczelna „Psychologie magazine”. Autorka w poruszający sposób opisuje heroiczne zmagania Sabiny z chorobą, jej terapeutyczną drogę ku wyzdrowieniu oraz intelektualne pasje, dzięki którym została później psychiatrą, autorką pierwszej pracy doktorskiej z pogranicza psychiatrii i psychoanalizy oraz pionierką psychoanalizy dzieci.

W bogatej korespondencji między Jungiem, Freudem i Spielrein, przytoczonej przez autorkę, nie brakuje fascynujących naukowych sporów, choć Sabina najprawdopodobniej nie zdawała sobie sprawy, jak w listach wymienianych przez Junga z Freudem była przez nich traktowana paternalistycznie.

W 1911 roku pisała o „instynkcie śmierci”. Ów koncept – podkreśla Violaine Gelly – Freud wpierw odrzucił, by w 1920 roku uznać go za własny.

Biografia Sabiny Spielrein to lektura, w której teksty naukowe, wykłady i korespondencja bohaterki przeplatają się z jej własną wyobraźnią i interpretacją jej dramatycznych losów w czasach tak nieprzyjaznych dla kobiet utalentowanych. I w czasach totalitaryzmów, które doprowadzą jej życie do przedwczesnego i tragicznego końca.

Matka dwóch córek, próbująca bez większego powodzenia wykonywać swój zawód w sowieckiej Rosji po powrocie z Zurychu do rodzinnego miasta – Rostowa nad Donem – w sierpniu 1942 roku zostaje wraz z dziećmi i tysiącami rostowskich Żydów zamordowana przez nazistów.

Violaine Gelly należą się ogromne podziękowania za to, że przywróciła pamięć Sabiny Spielrein, upominając się w imieniu jej i innych kobiet o spóźnione uznanie, którego nie doświadczyły za życia.

Jolanta Kurska,

wrzesień 2020

Ufamy temu, kto ma władzę. To on pisze historię.

Gdy ją więc badacie, musicie dopytywać, kim byli ci,

których losy są nieznane, czyj głos był niesłyszalny.

Następnie waszym obowiązkiem będzie poznać ich historię.

Yaa Gyasi

Przedmowa

Blisko dziesięć lat temu wraz z przyjaciółką terapeutką obejrzałam francuską adaptację sztuki Christophera Hamptona The Talking cure o relacjach między Carlem Gustavem Jungiem i Zygmuntem Freudem. Jedną z postaci drugoplanowych była pacjentka Junga cierpiąca na psychozę histeryczną (w jej rolę wcieliła się wspaniała Barbara Schultz), na której młody doktor eksperymentował terapię słowem. „Fantastycznie, że autor stworzył tę postać” – wyznałam z zachwytem przyjaciółce po wyjściu z teatru. A ona na to, że „owa kobieta naprawdę istniała. Nazywała się Sabina Spielrein. Później została psychoanalityczką”.

Rozpoczęłam zbieranie informacji na jej temat. Najpierw wpadło mi w ręce elegancko wydane pismo psychoanalityczne „Le Coq Héron” (2009), potem jej dziennik Sabina Spielrein, między Freudem a Jungiem (Aubier 1981). Te lektury rozbudziły moją ciekawość, zrodziły też wiele pytań. Ostatnie opublikowane teksty Sabiny Spielrein pochodzą z 1923 roku. W owym czasie wróciła już do Rosji sowieckiej. Co robiła przez kolejne dwadzieścia lat? Pisała? Z czego żyła? Nie jest pewna data jej śmierci, choć wiadomo, że zginęła w czasie drugiej wojny światowej. W 2011 roku na ekranach pojawił się film Davida Cronenberga Niebezpieczna metoda poświęcony burzliwej przyjaźni ojców psychoanalizy: Zygmunta Freuda i Carla Gustava Junga. Sabina Spielrein (w jej roli Keira Knightley) ukazana jest tam jako ładna, naiwna gęś z dziwnymi upodobaniami – lubiła erotyczne klapsy. Wedle fabuły filmu ślad po niej zaginął w 1918 roku, tak jakby nie odegrała żadnej roli w świecie psychoanalizy. Mocno mnie to zirytowało! Czyż można bowiem pogodzić się z faktem, że sto lat później pamiętamy ją głównie jako „kochankę” Junga? Dlaczego postać jej formatu rozpłynęła się w ludzkiej niepamięci, dlaczego nie ma swojego miejsca w świecie nauki, pośród najznakomitszych?

Była pacjentką Junga, który po rozpoznaniu u niej psychozy histerycznej postanowił sięgnąć po nową metodę leczenia opracowaną przez wiedeńskiego doktora Zygmunta Freuda. Tak oto Sabina stała się pierwszą w historii pacjentką wyleczoną metodą psychoanalityczną. Kochanką Junga bywała. Nade wszystko zaś została psychiatrą specjalizującym się w psychoanalizie, obroniła pierwszą w historii pracę doktorską w tej nowej dziedzinie. Jako jedna z pierwszych kobiet weszła w kręgi wiedeńskiego towarzystwa psychoanalitycznego. Była ponadto pionierką psychoanalizy dzieci. Tchnęła nowego ducha w psychoanalityczne rozważania: jako pierwsza w 1911 roku ukuła pojęcie „popędu śmierci” w opozycji do freudowskiego „popędu życia”. Teorię tę Freud wpierw odrzucił, by w 1920 roku zostać jej orędownikiem.

Sabina Spielrein nie godziła się, by psychoanaliza redukowała kobiety do „pasywnej” roli, jaką narzucała im funkcja reprodukcyjna. Badała rozwój noworodka na długo przed Anną Freud i Melanie Klein.

Postanowiłam podążyć jej śladami, udając się wpierw do rodzinnej Rosji, do Rosowa nad Donem, gdzie przyszła na świat, dorastała i gdzie zginęła. Z pomocą historyka Paula Gradvohla odkrywałam kolejne etapy jej długiej wędrówki, pełnej wyrzeczeń i samotności. Wędrówki między Warszawą, Zurychem, Genewą, Wiedniem, Berlinem i Moskwą, aż po zbiorowy grób, w którym spoczywa wraz z córkami i dwoma tysiącami rostowskich Żydów rozstrzelanych przez nazistów.

Sabina Spielrein, rosyjska Żydówka, obdarzona pasją i wielką inteligencją, nigdy nie zyskała uznania. Odebrano jej wszystko. Dzieciństwo i niewinność zrujnował jej ojciec. Jung i Freud, których uważała za swoich mistrzów, wpierw kwestionowali jej idee i nowatorskie odkrycia, a później je zawłaszczyli. Rodzinę wymordowali Hitler i Stalin.

Niniejszą książką chcę przywrócić należne miejsce niesprawiedliwie zapomnianej bohaterce. Pragnąc, by historia jej życia była znana szerszemu gronu czytelników, by nie pozostała jedynie przypisem w encyklopedii psychoanalizy, celowo ją miejscami zbeletryzowałam. Niemniej wszystkie zamieszczone tu elementy jej biografii są prawdziwe. Owszem, interpretuję pewne zdarzenia i postawy, lecz ich nie zmyślam.

Książkę tę dedykuję pamięci wszystkich utalentowanych kobiet z pasją, zmagających się z szaleństwem i dominacją mężczyzn.

Violaine Gelly

17 sierpnia 2018 roku

Tu wszystko się kończy

Rostów nad Donem, 11 sierpnia 1942 roku

Dochodziło południe. Sierpniowy żar oślepiał i lepił się do munduru. Na niewiele zdawała się czapka ledwie osłaniająca oczy. Upał doskwierał młodemu blondynowi w stalowo-zielonym mundurze. Miał dość siedzenia w niewygodnej pozycji w ciężarówce opodal rostowskiego jaru. Czekał niecierpliwie, by podoficer zarządził przerwę. Pomiędzy salwami chustką ocierał twarz, potem na powrót podnosił karabin.

Seria z karabinów maszynowych. Fala gorącego powietrza. Duszący zapach prochu. Halt! Strzały umilkły, na tył ciężarówki opadła plandeka.

Dla żołnierzy ukrytych w ciężarówce czas się zatrzymał. Z oddali dochodziły kolejne strzały, wrzask oficerów, czasami płacz. Potem znów krzyki zwiastujące prowadzenie nowej grupy na egzekucję.

I nagle, znienacka, by nie wywołać paniki, plandeka na ciężarówce unosiła się gwałtownie, odsłaniając lufy karabinów. Wydawało się, że oprócz bezlitośnie palącego słońca i stojących plecami ludzkich kształtów nie istniało nic więcej. Żołnierz w stalowo-zielonym mundurze nie widział nic prócz sylwetek ludzi. Strzelał.

„Nieważne, do kogo strzelasz, na wojnie ginie albo on, albo ty” – powtarzał ojciec, ucząc syna posługiwania się bronią, strzelania bez zawahania do fajek z gliny, do drewnianych kaczek, później do zwierząt. Stracił nogę w okopach Verdun. „Dobrze, że nie jaja” – radował się dwa lata później, w 1918 roku, po przyjściu na świat pierwszego dziecka.

Po wojnie urzędnik pocztowy niskiego szczebla w rodzinnym mieście Schwarzenbek, opodal Hamburga. Cieszył się z narodzin syna, nie wiedząc, iż rok później żona i jego drugie dziecko nie przeżyją epidemii hiszpanki oraz że kryzys gospodarczy pogrąży jego kraj w nędzy. Okaleczony pod Verdun, poniżony w Wersalu, zrujnowany przez Republikę Weimarską ojciec podsycał w duszy młodego syna w stalowo-zielonym mundurze nienawiść i chęć odwetu.

W 1928 roku, gdy chłopiec ukończył dziesięć lat, posłał go do Hitlerjugend, by mógł doskonalić strzeleckie zdolności i uczyć się posłuszeństwa. Chłopca ukształtowały pragnienia ojca. Ważne jest i to, że jego skłonność do uległości wobec przełożonych i władzy nigdy nie zrównoważyła słabej inteligencji, jaką się wykazywał. Gdy ukończył osiemnaście lat, na próżno starał się o przyjęcie do SS, służył więc w policji wojskowej. Po wybuchu wojny dzięki wyćwiczonym przez ojca umiejętnościom znalazł swoje miejsce najpierw w oddziałach bezpieczeństwa Rzeszy Niemieckiej, potem w Gestapo, wreszcie w Einsatzgruppen. Cóż za radość! Nie wiedział, że szef biura otrzymał rozkaz wysłania trzech mężczyzn na mało określoną misję, pozbywając się w ten sposób najmniej potrzebnych, by nie powiedzieć najgłupszych.

Od miesięcy z towarzyszami broni przeczesywał Ukrainę i Krym wzdłuż i wszerz, oczyszczając te ziemie z komunistów, Żydów, partyzantów i wszystkich tych, którzy zagrażali przestrzeni życiowej wielkiej tysiącletniej Rzeszy. Czyż nie czytał od najmłodszych lat w „Der Stürmer”, że „Żydzi to nieszczęście”. To również w rubryce dziennika „Au Pilori” ujawniano informacje o Niemcach wymienionych z imienia i nazwiska, którzy utrzymywali bliskie relacje z Żydami, oraz hołubiono tych, którzy Żydów denuncjowali.

Młody żołnierz wiedział zatem, że Żydzi mordowali chrześcijańskie dzieci, a podczas sekretnych rytuałów wypijali ich krew, chcieli panować nad światem oraz mieli w tym ukryty cel. W pamięć zapadło mu, co ojciec często powtarzał: gdyby nie Żydzi, Niemcy nie zaznałyby nędzy. Dlatego gdy zrozumiał, że będzie uczestniczył w wielkim dziele unicestwienia tego robactwa, poczuł rozpierającą go dumę.

Przydzielono go do Einsatzgruppe D dowodzonej przez słynnego SS-gruppenführera Ottona Ohlendorfa, blisko związanego z Himmlerem. To było prawie tak jak bliska relacja z samym Hitlerem, co dodawało prestiżu jednostce i było powodem zazdrości wielu rekrutów. Ohlendorf był znany także z dbałości o morale swoich żołnierzy. Nie lubił rozstrzeliwania w atmosferze krzyków i jęków, był zwolennikiem używania specjalnych samochodów, mobilnych komór gazowych.

„Wrzaski źle wpływają na morale żołnierzy” – tłumaczył. Jak wiadomo jednak, były pośród nich sadystyczne bestie, którym sprawiało przyjemność podrzucanie niemowląt i rozstrzeliwanie ich w powietrzu…

Jednak wielu żołnierzy koiło nerwy i znieczulało się wódką, której dostarczano im w dużej ilości. Popierali konieczność oczyszczenia terenów aryjskich z robactwa, ale byli też jednocześnie braćmi, mężami, ojcami. Dlatego Ohlendorf obmyślił inną metodę mordów: zakamuflowani w ciężarówkach żołnierze na kilka metrów od miejsca zbrodni strzelali do ofiar z karabinów maszynowych, nie celowali jednak w konkretną ofiarę.

Ohlendorf dbał o to, by wszystko było gotowe, by ofiary do ostatniej chwili nie wiedziały, co je czeka, i by – w miarę możliwości – wszystko odbywało się łagodnie i bez niepotrzebnej przemocy. Tak było lepiej dla żołnierzy i ludności cywilnej, która mogłaby zapałać nienawiścią do okupanta.

SS-gruppenführer Ohlendorf pilnował, by skrupulatnie wykonywano jego rozkazy, dlatego sam często uczestniczył w egzekucjach, chwalił swoich ludzi, bratał się z nimi.

Sukcesy Ohlendorfa doceniono w Berlinie, dlatego został wezwany do innych, ważniejszych zadań. Dowództwo po nim przejął Walther Bierkamp. Nikt go nie znał, wcześniej nie miał okazji się wykazać. Członkowie Sonderkommando 10-a, które należało do Einsatzgruppe D, ślepo wykonywali rozkazy nadgorliwego porucznika obersturmbannführera Heinricha Seetzena. Likwidacje nie ustawały. Upiorny taniec opuszczanych i podnoszonych plandek trwał w najlepsze, karabiny maszynowe pracowały nieprzerwanie, ciała ludzkie opadały bezładnie.

Żołnierz w stalowo-zielonym mundurze usłyszał, że w dwa dni trzeba się rozprawić z dwudziestoma tysiącami rostowskich Żydów, a potem dalej iść na Krasnodar. Praca wymagała dobrego przygotowania. Za Wehrmachtem, który zajął Rostów, podążało Sonderkommando 10-a, zgarniając po drodze rosyjskich i ukraińskich jeńców, żołnierzy Armii Czerwonej, partyzantów pojmanych w walkach.

Miejsce kaźni wybrano z namysłem: był to wąwóz zwany Zmijewskaja Bałka, w małej osadzie Smiowska, na obrzeżach Rostowa. Miejsce było pewne i dobrze dostosowane – tak tłumaczyli lokalni kolaboranci: przedstawiciele NKWD – policji politycznej, która wymordowała miliony Rosjan podczas stalinowskiego terroru; to właśnie tam organizowali egzekucje.

Po zajęciu i wysiedleniu kilku domów w okolicy Heinrich Seetzen zarządził, by spędzić wszystkich rostowskich Żydów. Jeńcy wykopali głęboki dół (trzy metry na pięć i siedem głębokości). Układali w nim kolejne warstwy świeżych trupów, przesypując je ziemią. Potem nowa warstwa trupów, znów warstwa ziemi i kolejna, aż do ostatniej warstwy, w której – o czym dobrze wiedzieli – znajdą się ich własne, martwe, jeszcze ciepłe ciała.

Auszeit! Przerwa. Żołnierze wyskakiwali z ciężarówek, oddalając się na zesztywniałych nogach. Zastępowali ich koledzy. Żołnierz w stalowo-zielonym mundurze przechadzał się wzdłuż wąwozu, nie zważając na tych, którzy siedem metrów poniżej dobijali z rzadka ruszające się ciała. Przechodził obok domu, przy którym zgromadzono Żydów. Mieli ze sobą to, co dla nich najcenniejsze. Stos pozostawionych walizek, toreb, taczek, wózków wyglądał jak skład staroci.

Oddalił się od tłumu, który w ciszy maszerował wolnym krokiem, pospiesznie rzucając wzrokiem w jego stronę. Chciał ochłodzić się w cieniu brzóz, kilka metrów opodal.

Wyciągnął się pod drzewem, zapalił upragnionego papierosa, wyjął z kieszeni piersiówkę ze sznapsem, uniósł ją do ust, wypił łyk jeden za drugim. Obrzucił spojrzeniem przesuwającą się ogromną masę ludzką: babuszki w chustkach na głowie, zniedołężniali starcy z pejsami, dzieci na rękach albo w wózkach.

Zawiesił wzrok na sylwetce starej kobiety w czerni, niskiej i zgarbionej. Obok niej kroczyły dwie dziewczynki. Uroda najmłodszej – wysokie kości policzkowe, jasne oczy i niebieska kokarda w jasnych włosach – wyraźnie wyróżniała ją od bezkresnego horyzontu szmat i pyłu.

Z wewnętrznej kieszeni bluzy leżącej obok niego młody żołnierz wyjął dwa listy. Najpierw od ciotki Lotte, która wychowywała go po śmierci matki. Ciotka donosiła o podupadającym zdrowiu ojca, o trudach życia w Schwarzenbek. Opowiadała o sąsiadach i jego przyjaciołach z dzieciństwa, informowała, na jakim froncie walczą jedni, jak zginęli drudzy. Gdzieniegdzie widać było rękę cenzora, który skrzętnie wymazywał jakieś nazwisko lub nazwę miasta. Ciotka Lotte martwiła się o niego, od dawna nie miała od niego wieści, bała się, że coś złego mu się stało. Jakże marny byłby wówczas jej los, przecież miała już tylko jego. Nieustająco wierzyła w Führera i nie wątpiła w zwycięstwo. Tymczasem robiła na drutach dla więźniów. Nadawcą drugiego listu była Gerda, narzeczona żołnierza. Ona też pracowała na chwałę Rzeszy. Pełniła pomocnicze funkcje w wojskach lądowych. Dołączyła zdjęcie w mundurze, w czapce wciśniętej na blond włosy, z twarzą rozjaśnioną wielkim uśmiechem. Rok temu wysłano ją do Krakowa, do Generalnej Guberni, gdzie miała pełnić funkcję łączniczki. Rzadko pisała listy. Nie mogła informować, czym zajmowała się na co dzień. To było zabronione. Nie pisała także o uczuciach ani o ich wspólnej przyszłości: cenzura zabraniała, to źle działało na morale żołnierzy. Zadowalała się więc pisaniem o ogromie pracy do wykonania, o nowych przyjaźniach, o trudnościach z zaopatrzeniem. Kreśliła ogólniki albo poprawne wyznania politycznej wiary. Wierzyła w przyszłość, jaką zapewni Wielka Rzesza, gdy tylko zakończy się wojna.

Dokładnie za sześć miesięcy co do dnia młody żołnierz polegnie wzdłuż drogi ledwie zacienionej kłosami zboża, którego już żaden chłop nie zbierze. Za sześć miesięcy w błotnym rowie będzie konał od kuli rosyjskiego partyzanta w długich męczarniach i poczuciu beznadziei. Ale nie mógł jeszcze tego wiedzieć. Tymczasem było mu gorąco, był wyczerpany, rozpaczliwie potrzebował się napić, choć alkohol bardziej go otępiał, niż gasił pragnienie. Schował listy do kieszeni, wstał i dołączył do kolegów dyskutujących w podgrupach. Przerwa była jak zawsze krótka, należało wracać do ciężarówki i karabinów maszynowych. Zajął pozycję.

Na celowniku miał kobietę i jej dwie córki. Nagie, obejmowały się. Mijał je godzinę temu. Zaledwie rozpoznał jedną z nich, tę młodszą z niebieską kokardą we włosach. Strzelił. Upadły. Nie zdążyły pojąć, co się dzieje, ani wypowiedzieć ostatnich słów pocieszenia. Stara kobieta, chcąc chronić córki, przytuliła ich twarze do siebie. Pozostały jedynie martwe ciała opadające na dno dołu. Pusta powłoka, ostatni ślad życia, w którym pasje, siła i intuicje powoli umierały.

Mężczyźni odarli ją z życia, naziści z godnej śmierci.

Tu wszystko się zaczyna

Zurych, 18 sierpnia 1904 roku

Terapia pacjenta zaczyna się, rzec by można, od lekarza.

Doktor Jung przyspieszył kroku, podążając szerokimi, wyłożonymi ceramicznymi kaflami korytarzami kantonalnego azylu psychiatrycznego i uniwersyteckiej kliniki Burghölzli w Zurychu. Spod rozpiętego szpitalnego fartucha wyłaniał się czarny garnitur. Metalowe skuwki wybijały o posadzkę równy, marszowy rytm.

Stukot podbitych metalem butów rozlegał się wokoło. Jung szedł sprężystym krokiem, wyprostowany, jego sylwetka potęgowała wrażenie siły i wigoru.

Był spóźniony. Trochę po ósmej rano dyrektor placówki Eugen Bleuler i jego asystenci rozpoczynali codzienne zebranie. Spóźnień nie tolerowano. Wprawdzie owego poranka doktor Carl Gustav Jung o wiele wcześniej rozpoczął obchód pacjentów, jednak dużo czasu zeszło mu na rozmowie z nową pacjentką. Miał to w zwyczaju, gdy po raz pierwszy spotykał się z nowo przyjętym chorym.

Drobna, niskiego wzrostu kobieta siedziała skurczona na łóżku, ukrywając twarz w długich, kruczych, rozczochranych włosach. Mocno pobudzona, płakała i śmiała się na przemian, gwałtownym tikom towarzyszyło przerzucanie głowy raz w jedną, raz w drugą stronę, nadmiernie wysuwała dolną szczękę, potem podbródek, rzucając spod gęstych włosów w stronę doktora Junga zaczepne spojrzenia.

„Drogi doktorze, tutaj pacjent jest najważniejszy. Nie lekarz i jego ego. My, pacjenci, jesteśmy w dobrej formie fizycznej i mamy tutaj te same prawa” – rzuciła w jego stronę.

Idąc spiesznym krokiem, Carl Gustav Jung przypomniał sobie rady, jakie dawał mu dyrektor Bleuler, zanim złożył podanie o pracę w szpitalu w Zurychu w grudniu 1900 roku. Miał wówczas dwadzieścia pięć lat, rozsadzał go entuzjazm i pasja, dzięki którym mógł przenosić góry. Cztery lata później głód sukcesu pozostał ten sam, jednak entuzjazm wyblakł pod nawałem pracy.

W Burghölzli lekarze rozpoczynali dzień pracy obchodem pacjentów o szóstej rano, o ósmej odbywała się codzienna narada. Bleuler wymagał, by pięcioosobowy zespół psychiatrów znał historię choroby każdego pacjenta; w Burghölzli było ich średnio trzystu. Gdy doktor prowadzący danego pacjenta był nieobecny, inny lekarz przejmował obowiązki – w ten sposób unikano sytuacji kryzysowych.

Każdego poranka podczas narady medycznej dyrektora Bleulera informowano o najcięższych przypadkach i o postępie w leczeniu pacjentów. Pozostali uczestnicy spotkania wymieniali się pomysłami na terapię, formułowali diagnozy. Przeświadczony o skuteczności leczenia przez pracę, Eugen Bleuler angażował swoich pacjentów do robót w 33-hektarowym przyszpitalnym parku. Pracowali w ogrodzie lub mleczarni, sadzili rośliny i drzewa. Działo się to pod okiem szpitalnego personelu; czasami także lekarze brali udział w tej pracy. Personel medyczny i pacjenci razem spożywali posiłki; wprawdzie przy innych stołach, lecz w tej samej jadalni. Tam również obserwowano zachowanie pacjentów, potem wymieniano spostrzeżenia. Popołudniami odbywały się konferencje, koncerty, spektakle, nierzadko z pacjentami w roli aktorów. Ostatni obchód miał miejsce tuż przed kolacją, między siedemnastą a dziewiętnastą. Dzień kończył się długim wieczornym spisywaniem całodniowych badań, obserwacji i uwag. Nie wolno było niczego pominąć, dlatego dokumentację medyczną regularnie aktualizowano i udostępniano do codziennego wglądu. Trzy razy w tygodniu wieczorami zbierało się konsylium medyczne, by omówić najważniejsze sprawy.

Tak oto wyglądał niekończący się, wyczerpujący dzień w Burghölzli.

W liście do przyjaciela Andréasa Vischera1 z 1903 roku Jung wyznawał: „Od miesiąca pełnię rolę dyrektora, lekarza prowadzącego i głównego asystenta medycznego. Obecnie ich nie ma, więc muszę ich zastąpić. Każdego dnia muszę napisać blisko dwadzieścia listów, odbyć tyle samo rozmów, zajrzeć wszędzie i niczego nie zaniedbać. W tym tempie od roku schudłem prawie siedem kilogramów, co samo w sobie nie jest oczywiście złe. Nie narzekam. Czego bowiem oczekiwać od życia, jeśli nie pasjonującej pracy?”.

Lekarze na kontrakcie wraz z rodzinami otrzymywali mieszkanie w budynku szpitalnym. Nie tracili czasu na dojazdy, ale otwierało to drogę do pracy ponad miarę.

Emma, żona Carla Gustava Junga, była w ciąży z pierwszym dzieckiem, które miało przyjść na świat pod koniec roku. Młody psychiatra czuł się bezpieczne, wiedział, że żona jest tuż obok, w jednym ze skrzydeł budynku.

„O! Nareszcie pan jest, doktorze Jung. Czekamy na pana” – powitał go doktor Eugen Bleuler. Ten wyprostowany, szczupły czterdziestopięciolatek z czarną brodą wzbudzał szacunek całego zespołu w Burghölzli. Wykształcony w Paryżu pod okiem Jeana-Martina Charcota, potem w Londynie i Bernie, doktor Bleuler utrzymywał, iż do zrozumienia pacjenta, jego halucynacji, a potem ich interpretacji konieczna jest „emocjonalna więź” lekarza z pacjentem. Znany był z metod terapeutycznych opartych na szacunku do chorych. Z pewnością wynikało to z empatii, jaką miał wobec swojej siostry Pauliny cierpiącej od młodego wieku na wczesne otępienie2.

Zdaniem Bleulera lekarze i pacjenci powinni żyć pod jednym dachem, by się wzajemnie akceptować i szanować. Nie wolno było wyróżniać chorych z racji występujących między nimi różnic intelektualnych czy społecznych. Dlatego pacjenci nie tylko uczestniczyli w procesie leczenia, lecz – gdy to tylko było możliwe – także w codziennym zarządzaniu szpitalem. W sytuacjach spornych między lekarzem a pacjentem Bleuler uważnie wysłuchiwał obu stron, a dopiero potem rozstrzygał.

W Burghölzli z kaftanów bezpieczeństwa i innych klasycznych metod obezwładniania pacjentów – takich jak upuszczanie krwi, podawanie środków przeczyszczających lub uspokajających zawierających bromek potasu – korzystano wyłącznie w sytuacjach, gdy pacjent stanowił zagrożenie dla samego siebie lub innych. Wprawdzie i wówczas stosowano raczej balneoterapię lub przedłużone kąpiele, które uspokajały pacjentów. Zespół medyczny wiedział zaś, że pacjent w napadzie szału usiłuje za wszelką cenę coś powiedzieć i że trzeba się wówczas w to wsłuchać. „Wiele objawów, które obserwowaliśmy u osób chorych psychicznie i które wydawały się bezsensowne, nie było tak szalonych, jak się nam zdawało – wyznał Jung w późniejszych latach. – Dopiero na dalszym planie ukrywała się druga osoba, którą można uznać za normalną, i która – w pewnym sensie – obserwowała (…). U pacjentów, którzy wydają się nieuleczalnie chorzy, otępiali lub apatyczni, pulsuje więcej życia i sensu, niż nam się wydaje. (…) Patrząc na nich z zewnątrz, dostrzegamy jedynie tragiczną destrukcję, jakiej są ofiarą, rzadziej widzimy tę stronę duszy, która odwróciła się od nich”3.

–  Doktorze Jung, co pan nam powie o pacjentce przyjętej wczoraj wieczorem? – spytał Bleuler.

Był 18 sierpnia 1904 roku. Młody psychiatra zdjął okulary i pocierając palcem dwa odciśnięte po nich czerwone ślady na grzbiecie nosa, chwilę się namyślał. Włożył je z powrotem, rozłożył notatki:

–  To Sabina Spielrein. Osiemnastoletnia Rosjanka. Mieszka w Rostowie nad Donem. Jest w dobrej kondycji fizycznej. Jej rodzice żyją. Jest najstarszą córką. Ma trzech młodszych braci. Siostra zmarła. Przywiózł ją do nas wuj ze strony matki, doktor Moshé Lublinski. Od miesiąca leczona w klinice Heller d’Interlaken, ale rodzina zabrała ją stamtąd, bo zaczęła podrywać lekarza. Wuj zawiózł ją wpierw do kliniki Constantina von Monakova, nie przyjęto jej tam jednak z uwagi na jej stan zbyt dużego podniecenia. Potem z hotelu Baur-en-Ville po interwencji policji przyjechała z wujem tutaj. Ma zamożnych rodziców, więc umieściliśmy ją w pokoju jednoosobowym pod opieką pielęgniarki Graf.

Objawy: wczoraj tuż po przyjęciu zachowywała się bardzo głośno. Na przemian krzyczała, płakała, śmiała się, wystąpiły tiki twarzy. Rzucała głową w jedną i drugą stronę, wyciągała język, potrząsała gwałtownie nogami. Powtarzała, że ma dwie głowy niezłączone z ciałem. Cierpiała na silną migrenę, na światłowstręt, narzekała na hałas, wykrzykiwała, że nie jest obłąkana. Noc była ciężka, dziś rano nadal jest mocno pobudzona i agresywna.

–  Biedne dziecko. – Bleuler był poruszony. – Czy ktoś w rodzinie miał podobne problemy?

–  Całe mnóstwo. Wedle wuja ojciec jest depresyjny, wybuchowy, przemocowy, matka zaś – bardzo histeryczna. Zarówno w rodzinie matki, jak i ojca było sporo przypadków wczesnego otępienia i prawdziwej neurastenii. Jeden z braci miewał napady histerycznego płaczu, drugi – gwałtowne tiki, trzeci lubił cierpieć i dlatego nieustannie swoim zachowaniem prowokował kary – streszczał pochylony nad swoimi notatkami doktor Jung.

–  Mamy tu bardzo ciekawy dziedziczny aspekt choroby. Zapamiętajcie to. A co wiemy o niej?

–  Wuj twierdzi, że była wyjątkowo uzdolnionym i wrażliwym dzieckiem. Przeszła zwykłe choroby wieku dziecięcego. Dorastała w Rostowie, w zacnej, bardzo zamożnej żydowskiej rodzinie. Zanim w wieku jedenastu lat trafiła do szkoły, uczyły ją guwernantki. Mówi biegle siedmioma językami: rosyjskim, niemieckim, francuskim, angielskim, nie zapominając o grece, łacinie i hebrajskim. W ubiegłym roku ukończyła szkołę z wyróżnieniem, uzyskując najlepsze noty z przedmiotów ścisłych. Chciała studiować medycynę, ale w Rosji w owym czasie młoda Żydówka nie mogła nawet o tym pomarzyć. Dlatego od roku jest bez zajęcia, co bez wątpienia pogłębiło neurasteniczne objawy. Ponadto wiele czasu poświęca na grę na pianinie i śpiew. Z relacji wuja wynika, iż pierwsze objawy choroby – przemoc werbalna, kompulsywna masturbacja, agresja, epizody anorektyczne – wystąpiły pięć, sześć lat temu. Po naradzie wrócę do niej, by pogłębić obserwacje.

–  Co to jest pańskim zdaniem na pierwszy rzut oka? – dopytywał Bleuler.

–  Pewnie histeria, na pewno neurastenia – odparł bez wahania Jung.

–  Na to wygląda. Co pan zaleca?

–  Na to pytanie odpowiem niebawem. Najpierw chcę jej posłuchać.

–  Oczywiście, najpierw ją wysłuchać…

Na tę subtelną grę słów, z której Bleuler słynął, zgromadzeni zareagowali uprzejmym śmiechem.

–  Doskonale, doktorze Jung, liczę na pana. Jutro chcielibyśmy dowiedzieć się czegoś więcej. I proszę tym razem się nie spóźniać.

Na twarzy doktora Junga pojawił się skrępowany uśmiech.

Niezbyt cenił doktora Bleuera, którego – zważywszy na pochodzenie i mentorską manierę nieustannego tłumaczenia i powtarzania wszystkiego – uważał za „skrzyżowanie belfra z rolnikiem”. Nie to, co on sam, który widział siebie jako „arystokratę ducha”. Jednak Jung nie dawał mu tego odczuć. Jego otwartość na nowe trendy w leczeniu psychiatrycznym sprawiła, iż klinika Burghölzli stała się bardzo szybko jednym z trzech najbardziej uznanych miejsc w Europie, które przyciągało młodych psychiatrów. W tej kuźni talentów każdy młody lekarz, który marzył o pracy w Bazylei – o wiele bardziej cywilizowanym miejscu niż ta prowincjonalna dziura – miał szansę się sprawdzić i szlifować swoje talenty. To, co działo się w Burghölzli, najbardziej postępowym szpitalu psychiatrycznym w Europie, było obserwowane z uwagą przez całą szwajcarską i europejską wspólnotę psychoanalityczną. Lektura Études sur l’hystérie i metody terapeutyczne wiedeńskiego doktora Freuda fascynowały Bleulera, który próbował stosować je w swoim szpitalu. Podobnie jak Freud, Bleuler uważał, że człowiekiem kieruje (nie)świadoma siła wewnętrzna sycąca się traumami wieku dziecięcego, istniejący w psychice ludzkiej materiał nieakceptowalny, ocenzurowany, wyparty lub przykryty kłamstwem, którego sensu i znaczenia należy poszukiwać.

Choć w Wiedniu owa koncepcja była już znana, doktor Freud postanowił przetestować ją na sobie, poddając długiej autoanalizie swoje sny, przejęzyczenia, czynności pomyłkowe, nerwicowe zachowania. Był przekonany, że ich analiza pozwoli odkryć związki znaczeniowe i odszukać nieświadomą determinację własnych zachowań. Z autoanalizy wyciągnął ogólne wnioski i koncepty mające uniwersalne zastosowanie.

W Burghölzli psychiatrzy nawzajem interpretowali swoje sny, wychwytywali własne przejęzyczenia, czynności pomyłkowe poddawali dogłębnej analizie. W terapii uczestniczyli członkowie rodzin; każdy miał możliwość interpretowania snów osób bliskich, dzieci i małżonków. Z czasem jednak Bleuler uznał, iż obecność jego żony utrudniała mu odsłanianie swego wewnętrznego świata. Na owych buzujących emocjami spotkaniach lekarze analizowali własną psyche, bo – jak powtarzał Bleuler – tylko wówczas, gdy lekarz umie poradzić sobie z sobą samym i z własnymi problemami, umie to zrobić też z pacjentem. Stąd też psychiatrzy ze szpitala w Burghölzli nie byli jedynie obserwatorami, lecz także aktorami nowej metody psychoanalitycznej, którą wdrażali w życie z pełnym entuzjazmem.

„Terapia pacjenta zaczyna się, rzec by można, od lekarza – tłumaczył później Jung. Lekarz powinien poznać swoją duszę i traktować ją poważnie. – Jeśli tego nie zrobi, tym bardziej nie zrobi tego pacjent. W ten sposób utraci on część swojej duszy, podobnie jak lekarz, który także ją utraci, nie potrafiwszy jej poznać”.

Freud, którego Bleuler regularnie w listach informował o doświadczeniach prowadzonych w szpitalu, uważał Burghölzli za źródło wielkiej nadziei. W Wiedniu czuł się osamotniony. Świat akademicki i lekarze drwili ochoczo z mało naukowego charakteru jego odkryć, uważając go za oszusta. W Zurychu zaś o jego odkryciach dyskutowano żywo, próbując je stosować w praktyce, psychoanaliza uchodziła tam za rewolucyjną metodę leczenia, która mogła zmienić naukę. Można wyobrazić sobie owych młodych psychiatrów zafascynowanych Bleulerem, którzy z pasją, w atmosferze intelektualnego wrzenia, eksperymentowali nowe metody leczenia, odkurzając tym samym starą psychiatrię.

Byli to głównie Szwajcarzy, choć przyjeżdżali tam również na wielomiesięczne, czasami wieloletnie praktyki lekarze z innych krajów. Szpital w Burghölzli miał renomę innowacyjnego ośrodka w psychiatrii europejskiej. Kilka lat później część z nich zostanie bliskimi współpracownikami Freuda, odegrają oni kluczową rolę w wykorzystaniu i rozwoju psychoanalizy. Pośród nich był Carl Gustav Jung, Niemiec Karl Abraham, Amerykanin Abraham Brill, Szwajcarzy Ludwig Binswanger i Franz Riklin, Max Eitington i inni.

Jung i Riklin wpadli na pomysł przetestowania metody opracowanej już wcześniej przez niemieckiego psychologa Wilhelma Wundta, stosowanej pierwotnie do pomiaru inteligencji. Polegała ona na wypowiadaniu przez lekarza w bardzo szybkim tempie słów, na które pacjent miał odpowiadać innymi. Ów test służył jako narzędzie do diagnozy chorób psychicznych.

Obaj psychiatrzy przygotowali listę blisko stu słów niemających żadnego związku logicznego. Były tam słowa o silnym zabarwieniu symbolicznym, takie jak ojciec, matka, seks, małżeństwo, pieniądze, inne odnosiły się do konkretów – woda, koło, krzesło, zioło, nóż, niebieski. Na każde z nich bez zastanawiania się pacjent odpowiadał innym słowem, które z nim się kojarzyło. I tak na przykład słowo „woda” kojarzono z: mokry, niebieski, myć, źródło, zimny…

W tym czasie jeden z psychiatrów chronometrem mierzył co do sekundy czas reakcji pacjenta, inny notował odpowiedzi. Uwaga lekarzy, wpierw skoncentrowana na średniej prędkości refleksu i jakości odpowiedzi, przenosiła się z czasem na trudności, jakie pojawiały się w reakcjach pacjentów: na przykład niezrozumienie podanego słowa, wahanie, cisza po stronie pacjenta, śmiech, jąkanie się, irytacja itd. Koncentrując się na owych emocjonalnych trudnościach, Jung i Riklin formułowali hipotezę, wedle której pacjent znał w sposób nieświadomy związek pomiędzy danym słowem i traumatycznym wydarzeniem, które wyparł. Zdaniem psychiatrów reakcje emocjonalne i wahania wokół danego słowa powodowały, iż psychiczne blokady i niewidzialne traumy, które Jung nazwał kompleksami, mogą ujrzeć światło dzienne. Dzięki temu pacjent może je rozpoznać i się od nich uwolnić.

Wpierw jednak obaj psychiatrzy przetestowali tę metodę na sobie, innych lekarzach i bliskich. Dopiero później na pacjentach. Udoskonalali ją, używając galwanometru, który umieszczony na wnętrzu dłoni i na skroniach, dokonywał pomiaru potliwości i zmiany temperatury ciała pod wpływem emocjonalnego stresu wywołanego badaniem. Riklin obliczał czas, Jung zaś analizował wyniki, porównując je z rezultatami innych pacjentów w zależności od stopnia zaawansowania choroby, pochodzenia pacjenta i jego wykształcenia. Chodziło o uzyskanie jak największej wiedzy ogólnej o kojarzeniu słów. Dzięki tej metodzie Jung sądził, iż znalazł dobitny naukowy dowód na istnienie nieświadomości oraz jej efektów fizycznych i emocjonalnych. Jednak bardziej niż zbiorowe statystyki interesował go pojedynczy badany człowiek oraz to, co jego reakcje na słowa mówią o jego życiowej historii.

Z czasem Riklin zgodził się z tezami Freuda i Bleulera opisanymi w Études sur l’hystérie, wedle których poprzez słowo, przywoływanie wspomnień i kojarzenie ich z emocjami pacjent może uwolnić się od zaburzeń wewnętrznych i psychicznych. Jungowi najbardziej chodziło o to, by w Burghölzli wykorzystywać ów test w terapii z pacjentami chorymi psychicznie, co byłoby prawdziwym trzęsieniem ziemi w metodologii i teorii leczenia.

Rozmyślając o tym, Jung wrócił po południu do pokoju Sabiny Spielrein. Wedle relacji pielęgniarki Graf Sabina odmówiła ubrania się, wyjścia z pokoju na obiad, potem rzuciła o ścianę tacą z jedzeniem. W silnym stanie lękowym spędziła dzień, chodząc po pokoju tam i z powrotem, głośno mówiła do siebie, nieskładnie obrzucając obelgami rodziców, lekarzy, którzy – w jej mniemaniu – chcieli ją skrzywdzić.

Po wejściu młodego psychiatry skryła się za parawanem oddzielającym pokój od klozetu. Nie zważając na to, doktor Jung usiadł na krześle i zaczął:

–  Panno Spielrein, jeśli pani pozwoli, od jutra będziemy spotykać się codziennie na dwugodzinnej terapii.

–  Po co? – spytała po długiej ciszy kobieta.

–  By rozmawiać o pani, pani życiowej historii, o emocjach, które pani odczuwa. I by zrozumieć, co jest powodem pani wielkiego cierpienia.

Znów nastąpiła cisza.

–  Słucham?

–  Jestem przekonany, jak zresztą cały zespół medyczny tego szpitala, że tylko pani nosi w sobie odpowiedź na wszystkie dręczące panią pytania. Trudno je dziś wyrazić, wiem, ale moim zadaniem jest w tym pani pomóc. No chyba, że wolałaby pani, by to rodzice albo wuj mówili za panią?

–  Nie! – wykrzyknęła.

Tym razem odpowiedź padła spontanicznie.

–  Czyli zgadza się pani? Zaczynamy jutro o dziesiątej.

–  Niech będzie.

–  Zaczniemy sesję w pani pokoju. Jeśli będzie trzeba, przejdziemy do mojego biura. Stawiam jeden warunek: nie chcę pani oglądać w koszuli nocnej. Proszę, by się pani ubrała. Zatem do jutra, panno Sabino.

Przypisy:

1 List cytowany przez Angelę Graf-Nold w Sabina Spielrein, pionierskie dzieło, wyjątkowy los, „Le Coq Héron” 2009, no. 197.

2 W 1911 roku Bleuler po raz pierwszy opisał jako jednostkę chorobową schizofrenię. Pojęcie to zastąpiło używany wówczas termin dementia praecox.

3 Carl Gustav Jung, Ma vie, Gallimard 1991, s. 154.

Tu wszystko próbuje się powiedzieć

Zurych, 19 sierpnia 1904 roku

W swoim obszernym i jasnym pokoju wyłożonym zielonymi i białymi płytkami krzyczy ona na cały głos. Oni wyszli, zamknęli drzwi na klucz i zostawili ją samą w strachu, że już nigdy nikt nie przyjdzie, że umrze otoczona potworami swej wyobraźni. Pielęgniarka dała jej do picia gorzki napój, a ona poczuła się tak jakby w świecie pokrytym watą pajęczyny, w którą się zaplątała. Pada na łóżko, skręca się i zwija w kłębek. W jej brzuchu coś się porusza, rośnie, gryzie. Boi się, że te bestie wejdą do jej pokoju, że położą na niej swoje ręce, że ich pazury wszczepią się w jej włosy. Głosy, które słyszy w swej głowie, szepczą jej, że będzie tu cierpieć, że tu umrze, że nikt więcej tu nie przyjdzie. Wrzeszczy głośniej, aby zagłuszyć te głosy. W końcu leki, zmęczenie, lęk znużyły ją na dobre.

Po przebudzeniu, wyczerpana jeszcze zmęczeniem i upojona emocjami, nie wie zupełnie, gdzie się znajduje. Słyszy trzaśnięcie drzwi, kroki, głosy. Jest sama w tym pokoju. Jest tam tylko to łóżko, a za nim parawan, komoda z dzbanem wody do mycia i nocnik. Powoli sprawy rozjaśniały się w jej głowie przyćmionej jeszcze snem. Nastąpił kryzys, interweniował jej wuj Mosze po tym, jak klinika Interlaken odmówiła dalszego jej leczenia. Przybycie do tego ogromnego szpitala i dyskusja z tym lekarzem. Ten czarujący doktor chce tylko, aby z nim rozmawiała, aby mu opowiedziała swoją historię.

Doktor jest raczej przystojnym mężczyzną. Włosy blond, krótko przystrzyżone, i małe, okrągłe okulary. Jego paznokcie są zadbane, ale dłonie grube, szerokie, chropowate. Nie są to dłonie doktora, są to dłonie robotnika, murarza, rzeźbiarza. Nie jest takim młodzieńcem jak ten z kliniki doktora Hellera. Jednak tak bardzo uwierzyła, że właśnie jego kocha. Ale on nie chciał jej miłości, patrzył na nią jak na jakiegoś potwora, kiedy wyznała mu swoje uczucia, a potem wybuchnął śmiechem, traktując ją jak głupią dziewczynkę. Wtedy rzuciła się na ziemię, wrzeszcząc i zrywając z siebie ubranie. Nie uczynił wobec niej najmniejszego gestu współczucia, natomiast ona próbowała walczyć z tym demonem o żółtych oczach, lodowatym oddechu, który wył w jej wnętrzu, a uspokoić się mógł tylko wtedy, gdyby zrobiła sobie krzywdę, połamała przedmioty, uderzyła ludzi.

Co powie więc temu doktorowi? Trzeba koniecznie, aby znalazła coś inteligentnego, co zwróci jego uwagę. Co udowodni mu, że nie jest głupia ani szalona. Może zainteresuje się nią. Zacznie więc od początku i powie mu, że ma dwie daty urodzenia: 7 listopada 1885 roku w Rosji, 25 października 1885 roku w Europie. Ma tylko jedno miejsce urodzenia, Rostów nad Donem w Rosji, ale ma również dwa imiona, Sabina i Szejwa, czyli po hebrajsku przyrzeczenie. Zgodnie z tradycją żydowską to właśnie to imię zamierza zachować w czasie wszystkich wypędzeń, na które skaże ją nienawiść wobec jej ludu. Ale nikt nigdy nie nazywa jej Szejwa od czasu, gdy jej dziadek rabin zapadł na demencję. Bardzo lubiła swego dziadka Mordechaja, który jako jedyny wierzył, że była wybrana, że będzie miała wyjątkowe życie. Był ojcem jej matki; po linii matki wszyscy byli rabinami. Pradziadek był rabinem w Jekaterynosławiu, a jego nazwisko Lublinski sugerowało, że pochodził z miasta Lublina w byłej Polsce. Wsławił się tym, że przepowiedział dzień i godzinę swej śmierci. Jego syn, dziadek, był znanym adwokatem, bardzo utalentowanym, i rabinem uwielbianym przez wszystkich. Był szaleńczo zakochany w dziewczynie, której ojciec ostentacyjnie demonstrował swój ateizm, będąc wyznania chrześcijańskiego. Do niczego nie mogło więc dojść między nimi i dziadek musiał się zdecydować na poślubienie poczciwej Żydówki, którą wybrała mu rodzina. Babcia Nana była bardzo miła, bardzo kochająca, ale przez całe życie narzekała na dziadka, który prowadził dom otwarty i rozdawał pieniądze najbiedniejszym. Obawiała się stale, że ich zabraknie, na co dziadek odpowiadał zawsze, że Pan Bóg w nie zaopatrzy.

Z tych dwóch istot tak źle dobranych urodziło się trzech chłopców, następnie w 1863 roku Ewa, oczko w głowie ojca, klejnot w jego diademie, cud jego życia. Z chwilą jej narodzin cała rodzina Lublinskich przeniosła się do Rostowa, miasta znanego z większej tolerancji wobec Żydów. Podobnie jak jej bracia, Ewa poszła do szkoły. Wbrew wściekłym opiniom wspólnoty żydowskiej Rostowa, która nie akceptowała tego, że jej rabin wysyła swoją córkę do chrześcijańskiej szkoły podstawowej, a następnie do liceum, Ewa nie przestała się uczyć. Była pierwszą Żydówką, która dostała się na uniwersytet, z czego była bardzo dumna, nawet jeśli po przyjeździe nigdy naprawdę nie wykonywała swego zawodu dentystki, gdyż zajmowała się własnymi dziećmi.

Myślenie o matce wprawia Sabinę w stan zdenerwowania i niepokoju. Zaczyna się kręcić w koło w pokoju, następnie zatrzymuje przed lustrem w toalecie. Doszukuje się rysów swojej matki w swoich. Niczego nie chce tam widzieć. Przede wszystkim jej matka jest tęgą kobietą, ogromną jak dąb. Sabina natomiast jest mała, delikatna, prawie chuda jak trzcina. Jej gęste ciemne włosy, jej czarne oczy, jej kości policzkowe, kształt jej twarzy są takie jak u ojca. Gładzi ręką swoją twarz. Nie, nie chce niczego, co przypomina jej matkę, tak jakby odziedziczenie jej rysów oznaczało przejęcie na swój rachunek całej jej gwałtowności i wszystkich jej nieszczęść.

Trudno sobie wyobrazić dwie osoby tak mało dobrane jak Nikołaj i Ewa Spielrein. Syn chłopa, córka rabina, intelektualistka i pragmatyczny człowiek interesu. On nazywał się Natful Moszkowicz Szpilrejn, zanim zmienił się w Nikołaja Spielreina po przybyciu do Rosji w wieku dwudziestu lat. Rósł w Warszawie w rodzinie wywodzącej się z bardzo biednych żydowskich chłopów. Jego wielka inteligencja spowodowała, że został zauważony i protegowany przez swoich nauczycieli. Dzięki determinacji i dorywczym pracom mógł odbyć studia w dziedzinie inżynierii rolniczej w Berlinie. Staje się bogatym człowiekiem interesu władającym biegle sześcioma językami: polskim, jidysz, oczywiście rosyjskim, ale także francuskim, niemieckim i angielskim. Zmusza swoje dzieci, by jak on uczyły się języków obcych. Do Jana i Sabiny zwraca się po francusku, do Izaaka i Emila po angielsku, zobowiązuje całą piątkę dzieci, aby rozmawiały między sobą po niemiecku.

W Rostowie Nikołaj Spielrein rozpoczął handel nawozami i żywnością dla zwierząt dzięki rozwojowi parowców wpływających na Don od strony Morza Czarnego. Staje się osobistością jako członek bardzo szanowanej gildii kupców z Rostowa. Rodzina Spielreinów ma licznych służących, a dzieci są wychowywane przez nianię. Bambuszna zatrudniona, aby zajmować się Sabiną, pozostawała w rodzinie w miarę kolejnych narodzin. Tylko ona potrafi ocierać łzy wywołane rodzicielskim gniewem, wycierać nos dziecku w połę swego szarego fartucha i wysyłać zapłakane dziecko do kuchni po słodycze. Mówi, że żadne zmartwienie nie oprze się ciastu z makiem. Słodycze były też potrzebne w kuchni, aby łagodzić ataki gniewu Nikołaja Spielreina.

Ojciec, przechodząc od stanów uniesienia do stanów depresyjnych, jest często zmęczony i zdenerwowany. Skory do bicia, a po uderzeniu dzieci pasem każe im się całować rękę. Niekiedy całe dnie spędza w łóżku, płacząc. Jeśli któreś z nich nie jest posłuszne albo mu się sprzeciwia, grozi, że popełni samobójstwo, wrzeszcząc, że nikt go dostatecznie nie kocha, aby zależało mu na życiu.

Poza tymi epizodami Nikołaj ma głowę otwartą. Studiował rolnictwo, ale pasjonuje go również filozofia i nauki biologiczne. W trosce o zwierzęta, o których zapewnia, że należą do tego samego żyjącego gatunku co człowiek, jest wegetarianinem i odmawia noszenia skór oraz futer. W Rostowie uważa się go za ekscentryka.

Rostów, gdzie Sabina się urodziła i gdzie wyrosła. Rostów, który jednocześnie kocha, jak i nienawidzi. Nienawidzi go, gdyż jest to miasto brudne, małe, biedne. Ale kocha go za atmosferę z czasów swego dzieciństwa, światło nad rzeką i to uczucie intensywnej wolności: spacery wieczorem nad Donem i w mieście; zabawy wokół statuy w brązie, która stała się symbolem miasta, z grubym wędrownym kupcem i jego kotem, którego głowa błyszczy wypolerowana rękami dzieci, które przechodząc, głaszczą go; popołudnia spędzone na ulicy Puszkinskaja – ulicy Puszkina – Champs-Élysée Rostowa, gdzie Nikołaj Spielrein kazał zbudować rodzinny dom w rodzaju pałacu w stylu rococo, różowy, pretensjonalny; latem wakacje w daczy w Taganrogu nad Morzem Azowskim, tak bardzo błękitnym, gorącym, z zapachem stepu, który miesza się z zapachem jodu, z jego jasnymi zatokami i jego piaszczystymi plażami zasłanymi muszelkami; wyprawy do Odessy; pikniki na wyspie Zielionyj; Katedra Narodzenia Najświętszej Marii Panny z jej zielonymi dachami i pozłacanymi dzwonnicami; wielki rynek, warzywa, owoce latem i śnieg zimą. Rostów liberalny. W historii rosyjskiego imperium to miasto miało unikalną sytuację ze względu na swoją swobodę kultu i swój kosmopolityzm. W Rostowie żyli razem Rosjanie, ale także Niemcy, Ormianie, Grecy. Jednoczyło ich Morze Czarne, ale każdy był wolny, niezależnie, czy nosił jarmułkę i pejsy, krzyż na szyi, czy też nie nosił niczego, wyznawał swoją wiarę i miał się dobrze.

Jednak w przypadku Sabiny Rostów wiąże się ze straszną surowością narzuconą jej przez rodziców Spielrein. Nikołaj i Ewa dbają, aby ich dzieci zawsze bardzo dużo i bardzo dobrze pracowały. Sabina została wysłana na naukę do swych dziadków w Warszawie, aby uczyć się w szkole, gdzie stosuje się metodą Fröbela, to znaczy według zasad pedagogiki ogólnej, która łączy rozwój poznawczy, intelektualny, wychowanie fizyczne i prace ręczne. W szkole w Warszawie dzieci grają w gry, które same wymyślają, a nawet tworzą, uprawiają sport, wystawiają sztuki teatralne, ćwiczą się w muzyce. Nauczyciele nie są uważani za jedynych posiadaczy wiedzy, uczniowie mogą się uczyć wzajemnie. Fröbel był przeświadczony, że rozwój istoty ludzkiej odbywa się drogą korzystania z wiedzy. Właśnie jemu Sabina Spielrein zawdzięcza swoje zainteresowanie i swoją pasję do wiedzy i nauki. Według niej działaniem naukowym jest codzienne badanie otaczającego ją świata, codzienne czynienie tego, badanie wszystkich dających się zaobserwować zjawisk w żyjącym świecie w celu odkrycia ukrytych praw i struktur. Może dlatego tak bardzo propozycja szarmanckiego doktora Junga mogła ją zafascynować i pomóc dotrzeć do głębi jej urojeń. Czy poprzez jego słowa będzie mogła w końcu zrozumieć, w jaki sposób funkcjonuje w tym świecie?

Jeśli szkoła Fröbela w Warszawie była bez wątpienia najpiękniejszą szansą dla dziecka, jakim była Sabina, to powrót do Rostowa był bolesny. W wieku jedenastu lat trafia do liceum imienia imperatorki Katarzyny II. Tam musiała poznać, czym jest władza, czym jest koncentracja przy drewnianych ławkach, wierzyć na słowo w to, czego ją uczą. W domu także trzeba podporządkować się ukazom. Po tym, jak kazano jej prowadzić pamiętnik-który-czytają-rodzice, czynią z niego okazję do karania: grożą jego spaleniem, jeśli Sabina nie będzie się uczyć gry na pianinie. A później są bez przerwy krzyki. W tej rodzinie wszyscy się gniewają, wszyscy się kłócą, wszyscy bez przerwy wrzeszczą: rodzice, dzieci, służące, wszyscy jedni na drugich i między sobą. Pierwsze symptomy fizyczne i psychiczne tego zrujnowanego dzieciństwa ujawniły się szybko. Mając około trzech– czterech lat, widząc Jana bitego na gołą pupę, Sabina zaczyna się bać, że spotka ją to samo i wypróżni się na ręce ojca, bojąc się reakcji swoich jelit i próbując je kontrolować: siada w kucki na jednej nodze z drugą podwiniętą w kierunku odbytu, stara się zatrzymać chęć wypróżnienia i mu przeszkodzić. Następnie przychodzą wszelkiego rodzaju fobie i lęki, które ją przerażają. Pewnego dnia, kiedy matka ją srogo ukarała, schowała się w lodowatej piwnicy w koszuli nocnej zmoczonej uprzednio w zimnej wodzie, pewna, że dostanie zapalenia płuc i z tego powodu umrze.

Co mogłaby ona jeszcze opowiedzieć doktorowi o pięknych błękitnych oczach? Na przykład o miłości, o mężczyznach, w których się zakochała. Pierwszym był profesor historii w liceum. Miała dwanaście lat, zdobył ją swoją inteligencją, zainteresowaniem, którym ją obdarzał, i smutnym wyrazem swoich wielkich czarnych oczu. Jej zachwyt tym młodym smutnym mężczyzną, który widział w niej wyjątkową istotę, pobudzał dumę i chęć do pracy u młodej dziewczyny, która tak bardzo potrzebowała, by ją podziwiano, aby poczuć się kochaną. Ale uczennica przewyższyła nauczyciela, którego szybko uznała za nudziarza. Wizyty profesora w domu na Puszkinskiej miały tymczasem inny efekt: zakochał się w Ewie Spielrein. Kiedy matka Sabiny w sposób zdecydowany nie akceptuje awansów, ten rzucił się przez okno i został internowany z powodu demencji. W orbicie młodej dziewczyny poszukującej miłości znalazł się następnie wuj ze strony ojca, Adolf, uroczy substytut jej własnego ojca. Mniej inteligentny niż profesor, ale z dużym zmysłem artystycznym i podobnie jak ona z szaloną miłością do muzyki. Ostatecznie wuj również zakochał się w Ewie Spielrein, co doprowadziło do nieporozumienia między braćmi i zniknięcie wuja z życia Sabiny.

Powie również szarmanckiemu doktorowi, że długo, aż do wieku sześciu lub siedmiu lat, miała odwagę stawić czoła wszelkim demonom. Będąc małą dziewczynką, nie bała się niczego, przekonana, że posiada nadnaturalną siłę, o którą nikt jej nie podejrzewa, którą obdarzył ją Bóg, którego bezsprzecznie była wybranką. Zresztą jej dziadek Mordechaj sam był o tym przekonany i zapewniał ją o tym ciągle. Stawiała i sama sobie bez przerwy pytania. Skąd biorą się ludzie? Gdzie jest początek i koniec? Czy Amerykanie, którzy żyją z drugiej strony ziemi, chodzą ze spuszczoną głową? Długo próbowała wiercić dziury w ogrodzie przy ulicy Puszkinskaja, aby sprawdzić, czy może dotrzeć do Ameryki. Rozumiała, widząc swą matkę w ciąży, że dziecko wychodzi z brzucha matki, który trzeba otworzyć, a następnie zaszyć. Ale jeśli dzieci rodzą się w ten sposób, to dlaczego Bóg sięgnął po ziemię, aby z niej stworzyć Człowieka, jak opowiadał o tym jej dziadek? Po tym, jak dziadek opowiedział jej historię Golema z Pragi, próbowała stworzyć ludzi z gliny, ale z jej prób nadania życia tym statuetkom nic nie wyszło. Dlaczego taka niemoc w przypadku wybranki Boga? Jej wuj Adolf, chemik, pokazał jej kiedyś doświadczenie, które ją zbulwersowało: pręcik cynkowy zanurzony w roztworze soli ołowiu przekształca się, rozgałęzia jak drzewo. Rozwiązanie leży w chemii. Sabina staje się więc „alchemistką” i zaczyna kolekcjonować magiczne kamienie i całą serię fiolek pełnych tajemniczych płynów.

Ale nieuchwytny rozwój jej dziecięcej wyobraźni miał też ciemne strony. Jej wuj Mosze, który był młodzieńcem, kiedy ona była dzieckiem, miał zwyczaj zamykania ich, Jana i jej, w ciemnych pokojach, aby im opowiadać straszliwe historie, powodując ich krzyki ze strachu. Kiedyś, gdy Sabina miała siedem lat, wymyśliła, że zrobi to samo ze swoim młodszym bratem Izaakiem, za co ojciec ją ukarał: „Poczekaj trochę, przeznaczenie cię kiedyś dopadnie: dowiesz się, co znaczy bać się, i zrozumiesz, jakie cierpienie zadałaś swemu bratu”. Chwilowo odważna dziewczynka nie potraktowała poważnie tej groźby. A niedługo potem, kiedy włóczyła się bez celu po korytarzach domu na Puszkinskiej, próbując uciec przed krzykami dobiegającymi z kuchni, gdzie jej bracia obrzucali się mąką przygotowaną na macę sabatową, pchnęła drzwi do małego czerwonego salonu, gdzie dzieci nie miały prawa wchodzić. To tam Nikołaj drzemał w półmroku, kiedy cierpiał na swoje przygnębiające migreny, a Ewa częstowała herbatą tych, na których chciała zrobić wrażenie luksusem swego domu. Ledwie przekroczywszy próg, Sabina spostrzegła na mahoniowej komodzie sylwetki siedzących tam dwóch czarnych kotów, które wpatrywały się w nią swymi krwiożerczymi żółtymi oczami. Przestraszona dziewczynka zamknęła drzwi, uciekała do swojego pokoju i skuliła się w kącie. W domu nie było kota, a już na pewno nie było kotów czarnych. Bambuszna mówiła, że przynoszą nieszczęście. Była pewna, że jej zagrażają, że czeka ją śmierć. Przekleństwo Papuszki było prawdziwe; kiedyś umrze. Wówczas mała siedmioletnia Sabina zaczęła wyobrażać sobie wszelkiego rodzaju budzące grozę zwierzęta, które przybywają, aby wyrwać ją od rodziców: wilki, niedźwiedzie, skrzydlate węże; ciągle szuka na swoim ciele śladów chorób, które ją zabiorą, pewna, że nabawi się dżumy. Wyrastała w tej absolutnej i cichej obawie przed śmiercią.

Śmierć ją dopadła, potwierdzając słuszność jej lęków.

Emilia była jej najmłodszą siostrą, jej małą duszyczką-siostrą. Sabina miała dziewięć lat, kiedy urodziło się to dziecko lalka. W jej walizce znajduje się zdjęcie, na którym pozują one obok swej mamy. Stojąc, otaczają one Ewę, która siedzi. Sabina mająca trzynaście lat stoi po prawej stronie i czteroletnia Emilia po lewej. Wszystkie trzy noszą płaszcze i kapelusze. Mała zachowuje powagę, mimo że zazwyczaj była wesoła, zabawna, płocha i beztroska. Uwielbiała święta żydowskie Kippur i Paschę. Je pierogi, czulent, macę z chrzanem, orzechy, ciasto z jabłkiem. Pod nieobecność Ewy, co zdarzało się dość często, Sabina zajmowała się najmłodszą Miłoczką z Bambuszną, nadzorowała jej zadania domowe, pomagała jej w jedzeniu. Nie pozwala służącym fryzować jej długich blond włosów, natomiast swoje włosy, bardzo ciemne, zaplatała sama w warkocz, dodając kolorową wstążkę.

Miłoczka zmarła na tyfus 10 października 1901 roku. Wcześniej Ewa Spielrein wyjechała z córkami do wód w Karlsbadzie, zapewniając, że potrzebowała tego dla swoich nerwów, aby uspokoić przemienność melancholii i wielkiego gniewu. U wód Sabina nie bardzo wiedziała, co ze sobą zrobić, miała szesnaście lat i opiekowała się swoją młodszą siostrą. Być może niedostatecznie wcześnie zaniepokoiła się, widząc Emilię gorączkującą? Czy rzeczywiście nie umiała sprzeciwić się swojej matce, która uważała, że szpitale niemieckie są zbyt brudne, aby mogła powierzyć im swoją córkę? Bez wątpienia uległa argumentom Ewy, która zapewniała, że Emilia będzie lepiej leczona w Rostowie. Wróciły więc, a czas trzydniowej podróży wykorzystały na ostateczną obronę dziewczynki, która po powrocie zmarła.