Kiedy miasto śpi - Elizabeth Camden - ebook
NOWOŚĆ

Kiedy miasto śpi ebook

Elizabeth Camden

4,4

16 osób interesuje się tą książką

Opis

Życie Katherine Schneider, dentystki z Nowego Jorku, zostaje wywrócone do góry nogami, gdy pacjent znajdujący się pod wpływem gazu rozweselającego przypadkiem zdradza szczegóły planowanych zbrodni. Kobieta szuka pomocy u policjanta Jonathana Bircha, którego już od dawna podziwia.

Jonathan skrywa uczucia wobec Katherine, ponieważ jest przekonany, że ta nie zaakceptowałaby jego mrocznej przeszłości. Kiedy dentystka staje w obliczu zagrożenia, wspiera ją i wspólnie próbują rozwikłać mafijny spisek. Porucznik wiele ryzykuje, także to, że jego tajemnice ujrzą światło dzienne.

Elizabeth Camden zaprasza nas do świata, gdzie dwa poranione serca muszą stawić czoła niebezpieczeństwu, podczas gdy miasto pogrążone jest we śnie.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 416

Rok wydania: 2025

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,4 (8 ocen)
5
1
2
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Ty­tuł ory­gi­nału:
While the City Sle­eps (Wo­man of Mid­town #1)
Au­tor: 
Do­ro­thy Mays
Tłu­ma­cze­nie z ję­zyka an­giel­skiego:
Mag­da­lena Pe­ter­son
Re­dak­cja i ko­rekta: 
Do­mi­nika Wilk
Skład i opra­co­wa­nie gra­ficzne:
Anna Bro­dziak
ISBN 978-83-68304-01-5
Co­ver de­sign by Dan Thorn­berg, De­sign So­urce Cre­ative Se­rvi­ces
Back­gro­und ima­ges: Shut­ter­stock
my­riam­mira / Fre­epik.com
fre­epik / Fre­epik.com
© 2024 by Do­ro­thy Mays by Be­thany Ho­use Pu­bli­shers,
a di­vi­sion of Ba­ker Pu­bli­shing Group, Grand Ra­pids, Mi­chi­gan, 49516, U.S.A.
© 2024 for the Po­lish edi­tion by Dre­ams Wy­daw­nic­two
Dre­ams Wy­daw­nic­two Li­dia Miś-No­wak
ul. Unii Lu­bel­skiej 6A, 35-016 Rze­szów
www.dre­am­swy­daw­nic­two.pl
Rze­szów 2025, wy­da­nie I
Druk: Dru­kar­nia Opol­graf
Wszel­kie prawa za­strze­żone. Żadna część tej pu­bli­ka­cji nie może być re­pro­du­ko­wana, 
prze­cho­wy­wana jako źró­dło da­nych, prze­ka­zy­wana w ja­kiej­kol­wiek me­cha­nicz­nej, 
elek­tro­nicz­nej lub in­nej for­mie za­pisu bez pi­sem­nej zgody wy­dawcy.

1

Nowy Jork

kwie­cień 1913

Lu­dzie rzadko byli w do­brym na­stroju, gdy sie­dzieli na fo­telu den­ty­stycz­nym, ale Vit­to­rio, pa­cjent dok­tor Ka­the­rine Schne­ider, podśpiewywał. Kiedy po­ja­wił się w ga­bi­ne­cie, był prze­ra­żony, po­nie­waż ni­gdy wcze­śniej nie od­wie­dzał den­ty­sty, jed­nak śro­dek uspo­ka­ja­jący w końcu za­dzia­łał. Pod­tle­nek azotu, na­zy­wany ga­zem roz­we­se­la­ją­cym, czę­sto da­wał efekt uboczny w po­staci eu­fo­rii.

– Jak się pan czuje? – spy­tała Ka­the­rine, a męż­czy­zna uśmiech­nął się do niej sze­roko.

– Ży­cie jest cu­downe – od­parł, po czym wró­cił do nu­ce­nia.

Vit­to­rio dla wspar­cia przy­pro­wa­dził ze sobą brata. Ten nie po­dzie­lał jego ra­do­snego na­stroju i prze­rwał mu śpie­wa­nie ostrym, bez­ce­re­mo­nial­nym po­to­kiem słów wy­po­wie­dzia­nych po wło­sku.

Ka­the­rine spoj­rzała na Vit­to­ria.

– Co on po­wie­dział?

– Gino nie wie­rzy, że ko­bieta może być praw­dziwą den­tystką.

– Je­stem praw­dziwą den­tystką – za­pew­niła, wska­zu­jąc na wi­szący na ścia­nie dy­plom ukoń­cze­nia Fi­la­del­fij­skiego Wy­działu Sto­ma­to­lo­gicz­nego z 1911 roku. Na­le­żała do grona czte­rech ko­biet w swoim rocz­niku, jed­nak nie było dnia, żeby ktoś nie kwe­stio­no­wał jej kwa­li­fi­ka­cji.

– Gina to nie prze­ko­nuje – od­parł Vit­to­rio. – Chce wie­dzieć, czy jest ktoś inny, kto mógłby mi usu­nąć ząb.

Dru­gim z den­ty­stów, który peł­nił dy­żur o tak póź­nej po­rze, był dok­tor Alvin Wa­shing­ton. Za­mie­rzał dzi­siaj wyjść wcze­śniej w związku z uro­czy­stą ko­la­cją z oka­zji rocz­nicy ślubu, którą miał świę­to­wać ze swoją żoną bę­dącą w za­awan­so­wa­nej ciąży. Je­śli jed­nak pa­cjent od­ma­wiał wi­zyty u ko­biety, mógł go przy­jąć w za­stęp­stwie.

Ka­the­rine otwo­rzyła drzwi swo­jego nie­wiel­kiego ga­bi­netu, żeby za­wo­łać ko­legę.

– Dok­to­rze Wa­shing­ton? Mógłby pan przyjść? Mój pa­cjent czułby się le­piej przy męż­czyź­nie.

Alvin roz­ma­wiał z do­zorcą w lobby, ale uprzej­mie ru­szył ko­ry­ta­rzem, mi­ja­jąc sześć in­nych ga­bi­ne­tów, które były już za­mknięte, a na­stęp­nie wszedł do środka. Mu­siał ostroż­nie po­ru­szać się po ogra­ni­czo­nej prze­strzeni po­mię­dzy fo­te­lem den­ty­stycz­nym a sto­li­kiem, na któ­rym po­ły­ski­wały przy­go­to­wane do pracy na­rzę­dzia.

Vit­to­rio zer­k­nął na niego i po­bladł.

– To jest den­ty­sta?

– Tak, je­stem den­ty­stą – po­twier­dził Alvin. – Ukoń­czy­łem Wy­dział Sto­ma­to­lo­giczny na Uni­wer­sy­te­cie Ha­rvarda w ty­siąc dzie­więć­set szó­stym roku.

– Ale pan jest czar­no­skóry! – ode­zwał się Vit­to­rio, za­sko­czony i oszo­ło­miony. Gaz roz­we­se­la­jący po­zba­wiał lu­dzi za­ha­mo­wań, dla­tego też wy­ga­dy­wali, co tylko przy­cho­dziło im do głowy. Ka­the­rine i Alvin już do tego przy­wy­kli.

– Tak, je­stem czar­no­skóry – stwier­dził dok­tor Wa­shing­ton. – A pana chyba bar­dzo boli ten za­in­fe­ko­wany ząb. Je­śli chce go pan mieć dzi­siaj usu­nię­tego, mogę to zro­bić ja albo pani dok­tor Schne­ider. Chyba że za­czeka pan do ju­tra.

Od rana w przy­chodni, jed­nej z naj­więk­szych i naj­no­wo­cze­śniej­szych w kraju, można było spo­tkać cały ze­spół den­ty­stów. Wła­ści­ciel, dok­tor Ed­gar Par­ker uwa­żał, że ga­bi­nety po­winny być otwarte do późna, żeby do­pa­so­wać się do go­dzin pracy ro­bot­ni­ków, po­nadto pa­cjenci po­winni być le­czeni przez osoby, przy któ­rych czu­liby się kom­for­towo. Przyj­mo­wali więc tu­taj den­ty­ści mó­wiący bie­gle po nie­miecku, ro­syj­sku i chiń­sku. Par­ker za­trud­niał rów­nież czar­no­skó­rych sto­ma­to­lo­gów, a także ko­biety. Jego pra­cow­nicy wy­glą­dali po­dob­nie jak zróż­ni­co­wana spo­łecz­ność No­wego Jorku, dzięki czemu zli­kwi­do­wana była przy­naj­mniej jedna prze­szkoda, z po­wodu któ­rej lu­dzie mieli opór przed wi­zytą u den­ty­sty.

Vit­to­rio i jego brat na­ra­dzali się po wło­sku, a Ka­the­rine cze­kała. W końcu męż­czy­zna spo­koj­nie usiadł na fo­telu.

– Chcę, żeby zro­biła to ko­bieta – oznaj­mił. – Ma mniej­sze ręce.

– Świetne uza­sad­nie­nie – stwier­dziła den­tystka, a dok­tor Alvin uśmiech­nął się z ulgą. Żona i uro­czy­sta ko­la­cja już na niego cze­kały.

Wa­shing­ton wy­szedł, a Ka­the­rine za­częła przy­go­to­wy­wać na­rzę­dzia do eks­trak­cji. Je­dyny ból, jaki Vit­to­rio miał po­czuć, to ten w mo­men­cie wstrzy­ki­wa­nia w dzią­sło środka uśmie­rza­ją­cego wy­na­le­zio­nego przez dok­tora Par­kera. Był nie­zwy­kle sku­teczny, dzięki czemu usu­wa­nie zę­bów było za­le­d­wie tro­chę nie­kom­for­towe, a nie bo­le­sne.

Mimo że Vit­to­rio czuł się do­brze po ga­zie roz­we­se­la­ją­cym, Ka­the­rine chciała, żeby był zu­peł­nie roz­luź­niony, za­nim zro­bi­łaby mu za­strzyk. Ści­snęła gu­mową gruszkę, aby po­dać ko­lejną dawkę pod­tlenku azotu do ma­ski, pod­czas gdy pa­cjent głę­boko od­dy­chał. Uśmiech­nął się, od­su­nął ma­skę, po czym wró­cił do wy­po­wia­da­nia dzi­wacz­nego zbioru my­śli, prze­ska­ku­jąc z jed­nego te­matu na drugi w spo­sób zu­peł­nie po­zba­wiony lo­giki.

– Kle­opa­tra była bo­gi­nią Nilu – wy­du­kał. – Może się wściek­nie, kiedy zo­ba­czy, co na­ro­bi­li­śmy. Co pani są­dzi, pani dok­tor? Czy Kle­opa­tra się na mnie zde­ner­wuje, czy jest po pro­stu mar­twa i nie bę­dzie się cze­piać?

– Kle­opa­tra nie żyje – za­pew­niła go Ka­the­rine. – Pro­szę otwo­rzyć sze­roko usta. Po­czuje pan lek­kie ukłu­cie. Pro­szę się nie ru­szać.

Pa­cjent wy­ko­nał po­le­ce­nie, ale ci­cho jęk­nął, kiedy wstrzy­ki­wała mu w dzią­sło lek znie­czu­la­jący. To był za­wsze naj­gor­szy mo­ment. Cof­nął się nie­znacz­nie, ję­cząc, ale nie sta­wiał oporu.

Oby­dwoje ode­tchnęli z ulgą, kiedy za­strzyk się skoń­czył. Miało po­trwać kilka mi­nut, za­nim wstrzyk­nięta sub­stan­cja za­cznie dzia­łać. Ka­the­rine przy­go­to­wy­wała wa­ciki, a Vit­to­rio od­ma­wiał zdro­waśkę, żeby Matka Boża się nad nim zli­to­wała. Do­rzu­cił jesz­cze na wszelki wy­pa­dek prośbę do Świę­tego Pa­tryka, bo „stary do­bry Pa­tryk” był z niego nie­za­do­wo­lony.

– Nie lu­bię Świę­tego Pa­tryka – stwier­dził Vit­to­rio. – Tak, wy­pę­dził węże z Ir­lan­dii, ale co w ogóle zro­bił dla Wło­chów? Nic! Nie po­wi­nie­nem się z tym źle czuć. Święty Pa­tryk za­słu­guje na to, co go spo­tka.

Nie było ni­czym nie­zwy­kłym, że pa­cjenci pod wpły­wem nar­ko­ty­ków wy­po­wia­dali się cha­otycz­nie. Cza­sem lu­dzie byli roz­ba­wieni, inni sta­wali się płacz­liwi. Vit­to­rio zna­lazł się w fi­lo­zo­ficz­nym na­stroju i spe­ku­lo­wał na te­mat róż­nych oso­bi­sto­ści z hi­sto­rii świata.

Ka­the­rine dała mu ostat­nią dawkę pod­tlenku azotu. Tym ra­zem przy­jął go z przy­jem­no­ścią i chwy­cił jej dłoń przy­trzy­mu­jącą ma­skę, żeby moc­niej za­cią­gnąć się ga­zem.

Den­tystka wzięła ma­skę, po czym przy­su­nęła bli­żej sto­lik na kół­kach, na któ­rym znaj­do­wały się na­rzę­dzia. Vit­to­rio kon­ty­nu­ował swój wy­wód.

– Lorna Do­one – ode­zwał się roz­ma­rzo­nym gło­sem. – Czy­tała pani kie­dyś taką książkę, pani dok­tor?

– Nie, ni­gdy.

– To bar­dzo smutna opo­wieść. Biedna Lorna Do­one. Przy­naj­mniej nie była star­szą pa­nią. Nudną szarą damą, która nas nie­na­wi­dzi. Nie, Lorna Do­one nie jest jak ta okropna szara dama.

– Czas prze­stać mó­wić – ode­zwała się ko­ją­cym gło­sem. – Pro­szę otwo­rzyć sze­roko usta, mo­żemy za­czy­nać.

Nie było cze­goś ta­kiego jak bez­bo­le­sna sto­ma­to­lo­gia, mimo że przy­chod­nia na­zy­wała się Par­ker Bez­bo­le­sny Den­ty­sta. To był po­mysł jej szefa, który wy­wo­łał obu­rze­nie wśród wszyst­kich sza­no­wa­nych den­ty­stów w mie­ście.

Tra­dy­cyjni sto­ma­to­lo­dzy uwa­żali dok­tora Par­kera za za­gro­że­nie wo­bec god­no­ści ich za­wodu. Twier­dzili, że jego sze­ro­kie grono pra­cow­ni­ków przyj­muje pa­cjen­tów, jakby to była ja­kaś li­nia pro­duk­cyjna. Nie po­do­bało im się, że przy­chod­nia Ed­gara jest otwarta w nie­kon­wen­cjo­nal­nych po­rach. Jego stawki były zde­cy­do­wa­nie niż­sze od tych, które na­li­czali inni den­ty­ści. Obu­rzały ich jego krzy­kliwe re­klamy, liczni za­trud­nieni, a także fakt, że czło­wiek, który za­czy­nał swoją ka­rierę jako wo­de­wi­lowy wy­ry­wacz zę­bów, był te­raz naj­bo­gat­szym den­ty­stą w kraju.

Jed­nak nic nie gor­szyło den­ty­stycz­nego światka tak bar­dzo jak na­zwa jego przy­chodni. Twier­dzono, że Par­ker Bez­bo­le­sny Den­ty­sta to kłam­liwa re­klama. Ed­gara nie było w pracy od mie­siąca, po­nie­waż zma­gał się z po­zwem wy­to­czo­nym mu przez Ame­ry­kań­skie Sto­wa­rzy­sze­nie Sto­ma­to­lo­giczne, które do­ma­gało się, żeby za­prze­stał uży­wa­nia tej na­zwy. Sieć przy­chodni Ed­gara na obu wy­brze­żach funk­cjo­no­wała pod taką firmą, dzięki czemu klienci do­bi­jali się do nich drzwiami i oknami. Więk­szość den­ty­stów sto­so­wała po­dobne leki znie­czu­la­jące, ale Ed­gar Par­ker był tym, który w prze­sadny spo­sób pod­kre­ślał to w na­zwie ga­bi­ne­tów.

Po tym, jak Ka­the­rine skoń­czyła swoją pracę, po­mo­gła Vit­to­riowi po­woli pod­nieść się z fo­tela, pod­trzy­mu­jąc mu plecy. Męż­czy­zna miał przy­ło­żony do ust ka­wa­łek lodu owi­nięty ręcz­ni­kiem, ale zdo­był się na nie­pewny uśmiech.

– Do­brze się pan czuje? – spy­tała.

– W po­rządku, pani dok­tor.

Zer­k­nęła na jego brata i ski­nęła, żeby te­raz prze­jął opiekę. Za­cze­kała, aż męż­czy­zna oto­czył go ra­mie­niem, po czym od­pro­wa­dziła ich ko­ry­ta­rzem, przez po­cze­kal­nię, a na­stęp­nie główne drzwi w cie­płą czerw­cową noc.

Kiedy szli na sta­cję me­tra, Vit­to­rio opie­rał się o brata i gło­śno śpie­wał re­fren swo­jej pio­senki o drze­wie ro­dzą­cym sło­dy­cze. Zwy­kły prze­cho­dzień wziąłby ich za dwóch pi­jacz­ków, jed­nak efekty dzia­ła­nia leku miały nie­długo ustą­pić. Gdy wmie­szali się w tłum na Ti­mes Squ­are, Vit­to­rio szedł już sa­mo­dziel­nie.

Była już dwu­dzie­sta pierw­sza, a na Ka­the­rine cze­kała jesz­cze jedna pa­cjentka. Bir­die Ja­mi­son miała na rę­kach bli­zny i za­dra­pa­nia cha­rak­te­ry­styczne dla ko­goś, kto pra­co­wał w fa­bryce kon­serw. Ko­bieta ni­gdy nie mo­głaby so­bie po­zwo­lić na wi­zytę w ele­ganc­kiej przy­chodni den­ty­stycz­nej z za­sło­nami w oknach i ta­pi­ce­ro­wa­nymi fo­te­lami w po­cze­kalni. Ka­the­rine uśmiech­nęła się do niej i za­pro­siła ją do ga­bi­netu.

Może Par­ker Bez­bo­le­sny Den­ty­sta był nie­znacz­nie lep­szy niż li­nia pro­duk­cyjna, ale w No­wym Jorku miesz­kało nie­mal pięć mi­lio­nów osób. Jedna trze­cia z nich uro­dziła się za gra­nicą i żyła w wa­run­kach da­le­kich od kom­fortu. Całe szczę­ście ist­niały ga­bi­nety den­ty­styczne, które nio­sły po­moc tym, któ­rzy nie mo­gli so­bie na nią po­zwo­lić ni­g­dzie in­dziej. Biedni lu­dzie od­czu­wali ból tak samo jak bo­gaci i za­słu­gi­wali na do­stęp do przy­zwo­itych le­ka­rzy.

Ka­the­rine miała na­dzieję, że Ed­gar wy­gra w pro­ce­sie są­do­wym, po­nie­waż je­śli za­ka­zano by mu sto­so­wa­nia krzy­kli­wych re­klam, przy­chod­nia mu­sia­łaby zo­stać za­mknięta. Ozna­cza­łoby to, że pa­cjen­tów ta­kich jak Bir­die Ja­mi­son nie by­łoby stać na pod­sta­wową opiekę sto­ma­to­lo­giczną, a Ka­the­rine stra­ci­łaby pracę.

Ostatnią czyn­no­ścią Ka­the­rine przed za­mknię­ciem ga­bi­netu było zdję­cie bia­łej tu­niki ze stójką, którą no­siła, kiedy przyj­mo­wała pa­cjen­tów. Za­mie­niła ją na wcięty w pa­sie ża­kiet, po czym przy­gła­dziła so­bie za­cze­sane do góry ciemne włosy i uło­żyła kilka luź­nych ko­smy­ków, żeby ob­ra­mo­wały jej twarz, po­nie­waż… lu­biła ład­nie wy­glą­dać w obec­no­ści na po­rucz­nika Bir­cha.

Za­wsty­dzało ją, że tak bar­dzo przej­mo­wała się zda­niem tego uro­czego po­li­cjanta, szcze­gól­nie że ni­gdy nie oka­zał za­in­te­re­so­wa­nia jej wzglę­dami. Jed­nak dla­czego za­wsze po­ja­wiał się po za­koń­cze­niu jej pracy i od­pro­wa­dzał ją do me­tra? Ro­bił to już od dwóch lat i nie na­le­żało to do jego ofi­cjal­nych obo­wiąz­ków. Był wo­bec niej bar­dzo opie­kuń­czy.

Ka­the­rine wzięła z po­miesz­cze­nia dla pra­cow­ni­ków du­żego precla, po czym udała się do lobby. Dok­tor Frie­drich po­cho­dził z Nie­miec i czę­sto przy­no­sił świeże precle dla swo­ich współ­pra­cow­ni­ków. Ostat­nią osobą, jaka jesz­cze zo­stała w przy­chodni, był Hec­tor, do­zorca, który był za­jęty sprzą­ta­niem.

– W po­koju dla pra­cow­ni­ków są jesz­cze precle, je­śli ma pan ochotę – za­pro­po­no­wała mu Ka­the­rine.

– Już się po­czę­sto­wa­łem – od­po­wie­dział, nie pod­no­sząc wzroku i kon­ty­nu­ując my­cie pod­łogi. Oboje mieli dziś pra­co­wity dzień. – Do­bra­noc, pani dok­tor.

– Do­bra­noc, pa­nie Hec­to­rze – po­że­gnała się, po czym wy­szła przez główne drzwi. Od­wró­ciła się, żeby po­dzi­wiać im­po­nu­jący wi­dok na Ti­mes Squ­are o pół­nocy, roz­świe­tlony set­kami la­tarni ulicz­nych i neo­nów te­atral­nych. Nocna at­mos­fera była pełna eks­cy­ta­cji, żwawa mu­zyka do­cho­dziła z re­stau­ra­cji ob­słu­gu­ją­cych za­moż­nych klien­tów po za­koń­cze­niu spek­ta­kli. Na­wet o pół­nocy ta oko­lica była roz­pro­mie­niona fe­erią świa­teł.

To dla­tego dok­tor Par­ker otwo­rzył przy­chod­nię wła­śnie w tym miej­scu. Pa­cjenci nie czu­liby się bez­piecz­nie, wy­bie­ra­jąc się późną porą do den­ty­sty, gdyby nie przyj­mo­wał on w czy­stej i do­brze oświe­tlo­nej czę­ści mia­sta. Więk­szość osób od­wie­dza­jąca Ti­mes Squ­are wi­działa je­dy­nie po­ły­sku­jące świa­tła i lu­dzi uczest­ni­czą­cych w jed­nej wiel­kiej im­pre­zie. Ka­the­rine do­strze­gała jed­nak inną stronę słyn­nej dziel­nicy te­atrów w cen­trum Man­hat­tanu. Nic nie do­szłoby do skutku bez pra­cow­ni­ków noc­nej zmiany. Ku­cha­rze i kel­nerki po­da­wali je­dze­nie, a ak­to­rzy, tan­ce­rze i mu­zycy da­wali przed­sta­wie­nia. Po­li­cjanci pa­tro­lo­wali plac, a mo­tor­ni­czy tram­wa­jów wo­zili lu­dzi. Do­zorcy sprzą­tali bu­dynki, a pie­ka­rze wy­ra­biali już cia­sto na ju­trzej­sze śnia­da­nie. Znaj­du­jący się na­prze­ciwko bu­dy­nek re­dak­cji „New York Ti­mesa” przez całą noc był oświe­tlony jak cho­inka. Pra­cu­jący we­wnątrz dzien­ni­ka­rze, re­dak­to­rzy i dru­ka­rze spie­szyli się, żeby przy­go­to­wać ga­zetę do sprze­daży o po­ranku.

Ro­dzice Ka­the­rine, któ­rzy miesz­kali w Ohio, mar­twili się nie­ustan­nie o jej późne go­dziny pracy, jed­nak ona miała dwa­dzie­ścia osiem lat i swo­bod­nie po­ru­szała się po mie­ście. Sześć lat po tym, jak wy­je­chała z Ohio w na­stęp­stwie upo­ko­rze­nia i zła­ma­nego serca, speł­niła swoje nie­praw­do­po­dobne ma­rze­nie i zo­stała den­tystką. Rany z cza­sem się ule­czyły, po­nie­waż nic nie dzia­łało tak do­brze na zła­mane serce jak za­uro­cze­nie in­nym męż­czy­zną, na­wet je­śli było nie­odwza­jem­nione.

Ro­zej­rzała się i prze­szła szybko przez ulicę. Sta­cja me­tra znaj­do­wała się trzy prze­cznice da­lej. Ka­the­rine za­częła jeść precla, który był już nieco twardy, po czym strzep­nęła so­bie z brody kilka okrusz­ków.

Po­rucz­nik Birch, jak w ze­garku, wy­nu­rzył się z tłumu nieco da­lej i ru­szył w jej kie­runku. Po­dzi­wiała jego kształtną żu­chwę i ci­chą in­ten­syw­ność spoj­rze­nia, czę­ściowo skry­wa­nego pod dasz­kiem po­li­cyj­nej czapki. Za­wsze czujny, spo­kojny i nie­wzru­szony. Był praw­do­po­dob­nie w oko­li­cach trzy­dziestki i za każ­dym ra­zem, kiedy od­pro­wa­dzał Ka­the­rine do sta­cji me­tra, zwra­cał na sie­bie uwagę ko­biet.

Uchy­lił czapkę na po­wi­ta­nie.

– Do­bry wie­czór, pani dok­tor Schne­ider.

Spo­sób, w jaki wy­po­wia­dał jej na­zwi­sko, za­wsze przy­pra­wiał ją o dreszcz. Jego ton był uprzejmy i pre­cy­zyjny, a głos jakby ak­sa­mitny.

– Po­rucz­niku Birch – od­wza­jem­niła po­wi­ta­nie, pró­bu­jąc za­brzmieć rów­nie non­sza­lancko. – Jak pań­ski wie­czór?

– Do­brze.

Fakt, że nie mó­wił nic wię­cej, nie był żad­nym za­sko­cze­niem. Po­rucz­nik Birch ni­gdy nie opo­wia­dał o so­bie. Nie od­dzie­lał swo­jego ży­cia oso­bi­stego ja­kąś zwy­kłą gra­nicą. Strzegł go jak for­tecy oto­czo­nej dru­tem kol­cza­stym i re­flek­to­rami, które miały trzy­mać z dala in­tru­zów. Po dwóch la­tach wie­działa o nim je­dy­nie to, że bar­dzo ce­nił kuch­nię wło­ską.

Zer­k­nął na trzy­ma­nego przez nią precla.

– Chyba nie do końca lubi pani precle, prawda? Są ta­kie su­che i bez ży­cia. Niech pani spró­buje tego. To znacz­nie lep­sze.

Po­dał jej pa­pie­rową to­rebkę, a Ka­the­rine zer­k­nęła do środka i zo­ba­czyła zło­ci­sty pla­cek po­sy­pany zio­łami. Był jesz­cze cie­pły. Urwała ka­wa­łek mięk­kiego cia­sta i po­czuła zio­łowy za­pach, od któ­rego aż wzmógł jej się ape­tyt. Wy­rzu­ciła resztkę precla, a ten ude­rzył gło­śno o wnę­trze ko­sza.

– To fo­cac­cia – po­wie­dział po­rucz­nik Birch. Po­wtó­rzył i prze­li­te­ro­wał dla niej to słowo. Świeży wy­piek miał nie­zwy­kły aro­mat, a pod zło­ci­stą skórką skry­wała się de­li­katna tek­stura.

– Dla­czego uważa pan, że precle są bez ży­cia? – spy­tała, kiedy szli, równo sta­wia­jąc kroki.

– Precle to nic poza mąką i droż­dżami, a cia­sto soli się i go­tuje. Ale fo­cac­cia… – Gdy wy­po­wie­dział to słowo, jego ton głosu stał się cie­plej­szy. – Fo­cac­cia to wło­ski chleb na­są­czony oliwą z oli­wek, tło­czoną na zimno za­le­d­wie kilka dni wcze­śniej. Po­sy­pany roz­ma­ry­nem i ore­gano. Jest tak świeża, że w zio­łach można nie­mal wy­czuć smak słońca.

Skąd tyle wie­dział na te­mat wy­szu­ka­nego je­dze­nia? Przy­ja­ciółka Ka­the­rine, Blan­che, miała brata po­li­cjanta, który po­wie­dział, że po­rucz­nik Birch do­ra­stał w bar­dzo skrom­nym sie­ro­cińcu, gdzie Kate cza­sem ofe­ro­wała dar­mową opiekę den­ty­styczną. To nie było miej­sce, gdzie kto­kol­wiek na­uczyłby się do­ce­niać wy­kwintne je­dze­nie. Kie­dyś oglą­dała tam­ten bu­dy­nek, a w wiel­kiej kuchni znaj­do­wała się owsianka i beczki z ry­żem, a nie tło­czona na zimno oliwa czy zioła, które pach­nia­łyby słoń­cem.

Chciała się z nim po­dro­czyć, że tak po­etycko wy­po­wia­dał się o ka­wałku cia­sta, ale miała pełne usta, a spo­sób, w jaki opi­sał jego smak, spra­wiał, że nie­mal uwie­rzyła w to, że czuje aro­mat słońca. Pod­czas ich licz­nych póź­nych spa­ce­rów na­uczył ją wiele na te­mat je­dze­nia. Cza­sem przy­no­sił jej za­gra­niczne sło­dy­cze, in­nym ra­zem ka­wałki sera. Po­ka­zał jej róż­nicę mię­dzy orze­cho­wym aro­ma­tem pe­co­rino a bar­dziej wy­trawną nutą par­me­zanu. Twier­dził, że na­był tę wie­dzę, gdyż miesz­kał nad wło­ską re­stau­ra­cją, a po­siłki były wli­czone w czynsz.

Tuż przed nimi ha­ła­śliwy tłum gro­ma­dził się na ze­wnątrz ja­sno oświe­tlo­nego gma­chu opery. Lekko wsta­wiony je­go­mość za­chwiał się na kra­węż­niku i wy­lał so­bie wodę na śnież­no­białą ele­gancką ko­szulę. Ja­kiś inny pan, rów­nież w smo­kingu, po­mógł swo­jemu to­wa­rzy­szowi sta­nąć pro­sto.

Po­rucz­nik Birch wy­cią­gnął rękę nad ra­mie­niem Ka­the­rine, nie do­ty­ka­jąc jej, ale osła­nia­jąc. Jo­na­than Birch na­wet jej nie mu­snął, ale kiedy mi­jali grupę te­atro­ma­nów, była za­do­wo­lona z jego ochrony. Pa­nie praw­do­po­dob­nie na­le­żały do chóru, po­nie­waż na­dal miały sce­niczny ma­ki­jaż i błysz­czącą bi­żu­te­rię. Ktoś mógłby je uznać za damy lek­kich oby­cza­jów, ale Ka­the­rine wi­działa w nich ciężko pra­cu­jące osoby, które od­by­wały próby przez całe po­po­łu­dnia, a każ­dego wie­czora brały udział w dwóch spek­ta­klach. Za­słu­gi­wały na sza­cu­nek.

Jedna z młod­szych ko­biet wy­pro­sto­wała się, kiedy ich za­uwa­żyła.

– Po­rucz­niku! – za­wo­łała me­lo­dyj­nym gło­sem, po czym po­de­szła w pod­sko­kach w ich kie­runku i po­ca­ło­wała Bir­cha w po­li­czek, zo­sta­wia­jąc ślad czer­wo­nej szminki. Wy­tarł go chu­s­teczką, ale nie dał rady ze­trzeć so­bie ru­mień­ców. Miło było zo­ba­czyć, jak ten po­ważny i sta­ro­modny męż­czy­zna za­wsty­dza się z po­wodu śmia­łej ko­bie­cej aten­cji. – Czy on nie jest słodki? – ode­zwała się ko­bieta, obej­mu­jąc go za szyję, jed­nak Birch de­li­kat­nie się wy­co­fał.

– Nancy, zmy­kaj – rzu­cił.

Ko­bieta zro­biła kwa­śną minę.

– Jak to jest, że za­wsze mi pan mówi, że­bym zmy­kała. Dla­czego ni­gdy nie pój­dzie pan z nami na drinka?

Chwie­jący się męż­czy­zna w smo­kingu czknął.

– On jest w pracy, Nancy.

Nie wszyst­kie ko­biety były pi­jane. Kilka z nich wy­glą­dało na zmę­czone i go­towe, żeby już iść do domu, ale na­wet one przy­glą­dały się po­rucz­ni­kowi z za­in­te­re­so­wa­niem.

Był przy­stoj­nym męż­czy­zną, z krótko ob­cię­tymi brą­zo­wymi wło­sami i ja­sno­nie­bie­skimi oczami. Nie wy­da­wał się szcze­gól­nie wy­soki ani umię­śniony. Jego syl­wetka była ra­czej drobna, ale miał wy­ra­zi­sty wy­gląd, dzięki któ­remu spra­wiał wra­że­nie sil­nego. A może to nie było od­po­wied­nie okre­śle­nie. Nie­bez­piecz­nego? Groź­nego? Żadne z tych słów nie od­da­wało ener­gii, jaką w so­bie skrzęt­nie skry­wał. Jed­nak nie był tak na­prawdę w ża­den spo­sób za­gra­ża­jący. Sta­no­wił dla niej uoso­bie­nie pra­wo­ści. Przez cały czas, od­kąd się po­znali, na­wet nie tknął jej pal­cem. Cza­sem ich dło­nie spo­ty­kały się przy­pad­kiem, kiedy po­da­wał jej ka­wa­łek sera czy fo­cac­cię, tak jak dzi­siaj, jed­nak za­wsze szybko się wy­co­fy­wał, zo­sta­wia­jąc ją z po­czu­ciem nie­do­sytu.

Trosz­czył się o nią. Nie po­tra­fiła wy­tłu­ma­czyć, dla­czego tak było, po­nie­waż ni­gdy nie pró­bo­wał się z nią spo­ty­kać poza tymi noc­nymi spa­ce­rami do sta­cji me­tra. Po­rucz­nik Birch pra­co­wał na noc­nej zmia­nie, od dwu­dzie­stej do ósmej rano, i w tym cza­sie znaj­do­wał dzie­sięć mi­nut, żeby ją od­pro­wa­dzić. Trwało to już od dwóch lat i nic nie wska­zy­wało na to, że miałby kie­dy­kol­wiek na­kła­niać ją do więk­szej bli­sko­ści. To, że jej się po­do­bał, było rów­nie bez­na­dziejne jak za­czepki dziew­cząt z te­atru, które za­ga­dy­wały go, kiedy je mi­jał.

– Niech mi pani obieca, że nie na­pi­sze pani o tym w swoim ar­ty­kule – ode­zwał się po­rucz­nik, gdy już zo­sta­wili za sobą tłum.

– Oczy­wi­ście, chyba że ży­czy pan so­bie ina­czej – od­po­wie­działa za­czep­nie. Birch był jedną z nie­licz­nych osób, które wie­działy o tym, że pi­sała ano­ni­mowe fe­lie­tony za­ty­tu­ło­wane Kiedy mia­sto śpi. Każ­dego mie­siąca przy­bli­żała różne nocne za­wody, dzięki któ­rym mia­sto było bez­pieczne i przy­zwo­ite. Do tej pory opi­sała pra­cow­ni­ków szpi­tala i sor­towni poczty, kie­row­ców, ope­ra­to­rów cen­tral te­le­fo­nicz­nych i pie­ka­rzy. W ko­lej­nym mie­siącu miała przy­glą­dać się in­ży­nie­rom nad­zo­ru­ją­cym dzia­ła­nie elek­trycz­no­ści. Po­rucz­nik Birch upar­cie opie­rał się jej pró­bom prze­pro­wa­dze­nia wy­wiadu z nim. Był zbyt ma­ło­mówny, żeby po­dzie­lić się per­spek­tywą swo­jego noc­nego świata, jed­nak Ka­the­rine uwa­żała, że lu­dzie pra­cu­jący o ta­kiej po­rze po­winni być do­strze­gani i do­ce­niani.

Unio­sła dół spód­nicy, kiedy scho­dzili do sta­cji me­tra miesz­czą­cej się pod ulicą. Ode­rwała bi­let ze swo­jej ksią­żeczki i udała się na miej­sce dla ocze­ku­ją­cych, gdzie znaj­do­wał się ka­se­to­nowy su­fit pod­trzy­my­wany przez białe ko­lumny. Mnó­stwo lu­dzi koń­czyło pracę o pół­nocy, więc pa­no­wał tam tłok. Z głębi wy­ło­żo­nego płyt­kami tu­nelu za­brzmiało dud­nie­nie po­ciągu z 12.15.

Po­rucz­nik Birch za­cze­kał, aż Ka­the­rine wsią­dzie, po czym do­tknął brzegu czapki.

– Do­brej nocy, pani dok­tor.

– Na­wza­jem, po­rucz­niku.

Drzwi za­su­nęły się, a po­ciąg ru­szył do ciem­nego tu­nelu. Czy to było wszystko, co miało ją kie­dy­kol­wiek łą­czyć z tym męż­czy­zną? Przez dwa lata dbał o jej bez­pie­czeń­stwo i nie ocze­ki­wał ni­czego w za­mian, jed­nak Ka­the­rine wy­czu­wała, że za jego spo­koj­nym, nie­wzru­szo­nym wy­ra­zem twa­rzy skrywa się cały świat ta­jem­nic.

2

Po­rucz­nik Jo­na­than Birch do­tarł na swój po­ste­ru­nek, kiedy słońce po­ja­wiło się nad uli­cami mia­sta. Okręg pięt­na­sty miał swoją sie­dzibę w naj­star­szym i naj­bar­dziej znisz­czo­nym bu­dynku w ca­łym No­wym Jorku, jed­nak on go uwiel­biał. Za­pach sta­rych ce­gieł i go­rą­cej kawy był od­prę­ża­jący. Znany od­głos ob­ca­sów na wie­ko­wej drew­nia­nej pod­ło­dze, po­stu­ki­wa­nie ma­szyny do pi­sa­nia i nie­ustanne żarty ko­le­gów spra­wiały, że czuł się tam jak w domu.

Jego ostat­nim obo­wiąz­kiem było na­pi­sa­nie ra­portu z dzi­siej­szej nocy, która w więk­szej czę­ści prze­bie­gła ru­ty­nowo. Wy­śle­dził lu­dzi pa­ra­ją­cych się wy­łu­dze­niami zwią­za­nymi z ha­zar­dem w oko­licy Hell’s Kit­chen i aresz­to­wał dwóch męż­czyzn, któ­rzy pró­bo­wali wy­du­sić pie­nią­dze od ja­kie­goś klienta, zbyt pi­ja­nego, żeby za­pro­te­sto­wać. Po­nadto ze­brał ko­lejne do­wody w spra­wie to­czą­cej się prze­ciw sa­lo­nowi gier, który zaj­mo­wał się pro­sty­tu­cją. Po­rucz­nik był też od­po­wie­dzialny za mo­ni­to­ro­wa­nie dzia­łań Ri­nal­dich, ro­dziny ma­fij­nej z Bro­oklynu, dzia­ła­ją­cej w pół­światku. Dante Ri­naldi, nowy przy­wódca, za­czy­nał się­gać swo­imi mac­kami na Man­hat­tan, więc Jo­na­than nie mógł tego prze­oczyć.

Naj­lep­szą czę­ścią jego dnia za­wsze była Ka­the­rine Schne­ider. Spo­tka­nie z nią w środku zmiany było dla niego tak trwa­łym przy­zwy­cza­je­niem jak za­pi­na­nie gu­zi­ków ko­szuli czy po­pra­wia­nie po­li­cyj­nej czapki. Gdy po raz pierw­szy usły­szał o den­ty­stce koń­czą­cej pracę o pół­nocy, in­stynk­tow­nie po­ja­wił się, żeby ją chro­nić. Chu­li­gani zwy­kle za­cho­wy­wali się po­praw­nie, kiedy w po­bliżu po­ja­wiał się po­li­cjant w mun­du­rze. Z cza­sem jed­nak oka­zało się, że lo­ka­li­za­cja przy­chodni den­ty­stycz­nej zo­stała wy­brana w spo­sób nie­przy­pad­kowy. Znaj­do­wała się w po­bliżu sta­cji me­tra, a ochrona z po­bli­skich ele­ganc­kich te­atrów pil­no­wała oko­licy przed po­dej­rza­nymi ty­pami. Mimo to ten fakt nie wpły­nął na chęć Jo­na­thana, żeby chro­nić Ka­the­rine.

Usiadł przy swoim biurku na kół­kach, jed­nym z trzech przy­pi­sa­nych po­rucz­ni­kom. Za­war­tość każ­dej prze­gródki była ide­al­nie po­ukła­dana. Po cha­otycz­nym dzie­ciń­stwie, kiedy nie miał żad­nej kon­troli nad swoim ży­ciem i oto­cze­niem, utrzy­my­wał biurko w nie­zwy­kłym po­rządku. Mógłby pra­co­wać z za­mknię­tymi oczami i mimo tego wie­dzieć do­kład­nie, gdzie znaj­duje się każde pióro czy strona z kar­to­teki.

Po­stu­ki­wa­nie kla­wi­szy ma­szyny do pi­sa­nia roz­brzmie­wało te­raz z pełną gło­śno­ścią, cho­ciaż Jo­na­than wo­lał pi­sać swoje ra­porty ręcz­nie. Na­dal miał wieczne pióro Wa­ter­mana, które do­stał z oka­zji ukoń­cze­nia szkoły. Z jego po­wodu wie­lo­krot­nie na­ra­żał się na drwiny, po­nie­waż nie chciał go ni­komu po­ży­czać. Przez lata sta­lówka przy­zwy­cza­iła się do jego cha­rak­teru pi­sma, a ktoś inny mógłby do­ci­snąć ją pod nie­wła­ści­wym ką­tem i znisz­czyć.

Drew­niane krze­sło za­skrzy­piało, kiedy się od­chy­lił i przez mo­ment po­wa­chlo­wał do­piero co na­pi­sa­nym ra­por­tem, żeby atra­ment wy­sechł.

Jake Ken­dry, ofi­cer dy­żu­ru­jący przy cen­trali te­le­fo­nicz­nej, zer­k­nął na niego.

– Sły­sza­łeś, że Gal­la­gher do­stał wczo­raj wy­róż­nie­nie?

Jo­na­than za­marł, na­dal trzy­ma­jąc w ręku ra­port. W No­wo­jor­skim De­par­ta­men­cie Po­li­cji miał tylko jed­nego wroga, a był to Sean Gal­la­gher.

– Ja­kie wy­róż­nie­nie? – spy­tał ce­lowo swo­bod­nym to­nem.

– Na­grodę za szcze­gólne za­sługi – od­parł Jake. – Ja­kiś chło­pak wpadł do wody z na­brzeża i stra­cił przy­tom­ność. Gal­la­gher wsko­czył za nim. Dzie­ciak praw­do­po­dob­nie by uto­nął, gdyby ten go nie ura­to­wał.

Jo­na­than nic nie od­po­wie­dział, tylko po­now­nie za­czął wa­chlo­wać do­ku­men­tem.

– Kto był świad­kiem tego zda­rze­nia?

– To­maso Conti. Wró­cili ra­zem na po­ste­ru­nek i wy­peł­nili ra­porty. Ka­pi­tan Avery na­ci­skał na wy­róż­nie­nie, po­nie­waż Gal­la­gher z tech­nicz­nego punktu wi­dze­nia ry­zy­ko­wał ży­ciem, kiedy wsko­czył za tym chło­pa­kiem. To był głę­boki i nie­bez­pieczny skok.

– To do­brze – od­po­wie­dział spo­koj­nie Jo­na­than, po czym wstał i po­pra­wił so­bie kra­wat. Odło­żył ra­port do akt, kiedy kie­ro­wał się do drzwi. Za­sta­na­wiał się, co zro­bić w spra­wie wy­róż­nie­nia Gal­la­ghera, po­nie­waż opie­rało się na kłam­stwie.

Sean Gal­la­gher nie po­tra­fił pły­wać. Obaj do­ra­stali w Szkole Cli­ftona dla Osie­ro­co­nych Chłop­ców, gdzie kon­ku­ro­wali ze sobą we wszyst­kim, po­cząw­szy od ocen, aż do pod­ry­wa­nia dziew­czyn. W nie­mal każ­dej dzie­dzi­nie Gal­la­gher wy­gry­wał. Pły­wa­nie było je­dyną rze­czą, w któ­rej Jo­na­than był w sta­nie go po­ko­nać, po­nie­waż Gal­la­gher miał dzi­waczne lęki przed za­mo­cze­niem so­bie twa­rzy.

Dzień pracy Jo­na­thana po­wi­nien był już do­bie­gać końca, tym­cza­sem do­piero się za­czął. Miał do spraw­dze­nia fał­szywy ra­port.


„Mamy usługę, której mógłby pozazdrościć Amazon.”

Robert Drózd

Świat Czytników


Tysiące ebooków i audiobooków

Ich liczba ciągle rośnie, a Ty masz gwarancję niezmiennej ceny.