Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

A co ja mam z tym wspólnego? Zbrodnia popełniona w marcu 1943 roku - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
1 sierpnia 2017
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

A co ja mam z tym wspólnego? Zbrodnia popełniona w marcu 1943 roku - ebook

Pod koniec marca 1945 roku hrabina Margit Thyssen-Batthyany urządza w pałacu w Rechnitz w Austrii przyjęcie pożegnalne dla miejscowego kierownictwa NSDAP, SS i Gestapo. W jego trakcie niektórzy goście wychodzą z pałacu, by rozstrzelać żydowskich robotników, przetrzymywanych w pobliżu.
Ponad 60 lat później informacja o tamtej zbrodni dociera do kuzyna hrabiny, młodego dziennikarza z Zurychu, Sachy Batthyany’ego. – A co ty masz z tym wspólnego? – pyta go pisarz Maxim Biller. Batthyany, szukając odpowiedzi, zagłębia się w historię swego rodu: udaje się na dawne Węgry, przemierza syberyjskie gułagi, w Buenos Aires spotyka ocalałą więźniarkę Auschwitz. Odkrywa tajemnicę, która odmieni jego poglądy.

Czy minione pokolenia mają wpływ na nasze życie? Czy wszyscy jesteśmy wojennymi wnukami? A przecież uważaliśmy się za ludzi nowoczesnych i niezależnych.

Książka Sachy Batthyany’ego to niezwykła historia rodziny, panorama Europy Środkowej, a zarazem psychogram pewnego pokolenia.

Kategoria: Powieść
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-07-03420-1
Rozmiar pliku: 916 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Prolog

Agnes stanęła w drzwiach swojej sypialni, umalowana, uczesana i elegancko ubrana w związku z moją wizytą. Córki towarzyszyły matce, wyraźnie dumne z jej wyglądu.

– To jest twój gość z Europy – wyjaśniły – ten wnuk.

– Kto taki? – zapytała trochę za głośno.

– To ten wnuk, przecież wiesz.

Nie, Agnes nic nie wiedziała, poznałem to po wyrazie jej twarzy.

Przywitaliśmy się, po czym usiedliśmy wszyscy wokół okrągłego stołu w rogu pokoju, gdzieś w Buenos Aires. Znałem już Agnes dzięki lekturze dziennika mojej babki, który miałem przy sobie w teczce. Obie spędziły młode lata w niewielkiej wiosce na zachodzie Węgier – jako dzieci widywały się niemal codziennie, chociaż warunki, w jakich wzrastały, były całkiem odmienne. Rodzice Agnes mieli mały sklepik spożywczy, zaś rodzice mojej babki byli właścicielami pałacu z wysypanym żwirem dziedzińcem, na którego środku rósł rozłożysty kasztan. „Pędziliśmy spokojne wiejskie życie – pisała moja babka o swoim dzieciństwie – którego rytm wyznaczały zmieniające się pory roku”. Tak było aż do nadejścia wojny.

Do owego wiosennego dnia roku 1944, kiedy to od wieków panujący w owej wsi porządek załamał się, a wraz z nim runął cały ówczesny świat. Najpierw przyszli Niemcy, a po nich Rosjanie. Dwór spłonął, rodzina mojej babki straciła cały majątek, społeczną pozycję, miejsce w swoim świecie.

Agnes dostała się wtedy do Auschwitz.

A ja znalazłem się tu przejazdem, jak wyjaśniono Agnes moje przybycie. Ponieważ w czyimś dzienniku trafiłem na wzmiankę o niej.

– A właściwie o twoich rodzicach – skomentował ktoś pewne wydarzenie sprzed siedemdziesięciu lat.

I teraz, korzystając z okazji, chciałbym ten fragment Agnes przeczytać.

– O, to wspaniale! – ucieszyła się.

Siedząc obok niej, dostrzegłem tatuaż, który strażnik w Auschwitz wykłuł na jej przedramieniu i który zaczynał już zanikać w fałdach pomarszczonej skóry. Poszczególne cyfry można było odczytać z trudem: 802…6? A może to było 8?

– Z jabłkiem czy z twarogiem? – padło pytanie.

– Słucham?

Kiedy Agnes znalazła się w Auschwitz, miała osiemnaście lat, teraz przekroczyła już dziewięćdziesiątkę. Balkonik stał tuż obok jej krzesła, w zasięgu ręki. Na wąskiej półeczce zauważyłem fotografie przedstawiające jej zmarłego męża, śluby córek, kolejne fazy życia.

– Z jabłkiem – odpowiedziałem, podając mój talerzyk.

Kiedy wszyscy zjedli już swoje porcje ciasta, zacząłem czytać: o pociągu z Budapesztu, którego zbliżanie się zapowiadała już z daleka chmura dymu – na co Agnes kiwała potakująco głową; o żurawiach przed wjazdem do wsi; o słoikach konfitur z wiśni stojących przy kasie w sklepie jej rodziców; i o jej ojcu, panu Mandlu, i jego rumianych policzkach.

– O, prawda, te jego rumiane policzki! – wtrąciła Agnes radośnie, i my cieszyliśmy się razem z nią, chociaż nie było nam zbyt wesoło na duszy. Bo przecież znaliśmy prawdę.

* * *

Czy postąpiliśmy słusznie? Zadawałem sobie pytanie nazajutrz w hali odlotów na miejscowym lotnisku. Nie licząc kierowcy pojazdu czyszczącego – który przemierzał cały terminal tam i z powrotem, pozostawiając za sobą na dywanie to jaśniejsze, to ciemniejsze smugi – nie było dokoła ani żywej duszy.

Jestem przecież tylko posłańcem, tłumaczyłem sobie, wyruszając w tę podróż. Mam w ręku coś, co jest własnością Agnes, i z tej racji znalazłem się tutaj – a jednak teraz nie byłem tego taki pewny – czy rzeczywiście odgrywałem tylko rolę kuriera?

Minęło siedem lat od chwili, kiedy wybrałem się na poszukiwanie śladów tajemnic wojennych mojej rodziny. Wiele razy jeździłem na Węgry, do Austrii, poleciałem też do Moskwy, a w końcu i do Buenos Aires – jednak, co najważniejsze, zostałem ojcem trójki dzieci, co całą sprawę ogromnie skomplikowało: uczyłem się zmieniać pieluchy i mieszać kaszki, równocześnie starając się dotrzeć do własnych korzeni; spędziłem wiele dni w miejscowości o nazwie Rechnitz, żeby dowiedzieć się jak najwięcej o masakrze dokonanej na stu osiemdziesięciu Żydach; brnąłem przez syberyjskie śniegi w poszukiwaniu resztek pewnego obozu pracy, by wreszcie wylądować w Ameryce Południowej. Wszystko to omawiałem co tydzień z moim psychoanalitykiem: rozprawialiśmy o Stalinie, holokauście i masowych grobach – podczas gdy inni spokojnie jedli sobie w południe pizzę. I dopiero teraz zadałem mu pytanie: „Proszę mi powiedzieć, czy ja nie jestem chory?”. Jego odpowiedź brzmiała: „A skąd ja to mogę wiedzieć?”.

Czułem się tak, jakbym żył w jakimś wehikule czasu, gdzie przeszłość zlewa się z teraźniejszością, a ja z góry obserwuję swoją wędrówkę po własnej biografii. Siedem lat. Tyle mniej więcej wynosi przewidywalna długość życia europejskich kretów, o których naczytałem się w dzienniku mojej babki – bo ona wciąż porównywała się z tymi stworzonkami.

Siedziałem więc sobie, wyglądając przez okno i obserwując pasy startowe lądujących samolotów, czarne smugi pozostawione przez gumowe opony i rozległe brzydkie pola, bezkresne przestrzenie Argentyny.

Na pożegnanie córki Agnes wcisnęły mi do ręki cieniutką książeczkę, wspomnienia z okresu wojny, które dołożyłem do teczki z dziennikami mojej babki. Życiorysy dwóch tak różnych kobiet, które się ze sobą splotły aż po czas teraźniejszy i do których mogłem sobie do woli zaglądać. Brakuje tylko moich wspomnień, pomyślałem, wyciągnąłem mój notatnik, wygładziłem pierwszą czystą stronę i wpisałem datę na górze, w lewym rogu: październik 2013.

Co to będzie? Może list. Ale do kogo? Do mnie? Jak się coś takiego rozpoczyna?

W tej samej chwili zapowiedziano mój lot.1

Wszystko zaczęło się pewnego kwietniowego czwartku, dokładnie siedem lat przed moją podróżą do Buenos Aires. Przygotowywałem wtedy niedzielne wydanie „Neue Zürcher Zeitung”. Było wcześnie rano, w redakcji jeszcze prawie pusto, cisza i spokój. Pisałem o jakimś holenderskim dawcy nasienia, kiedy jedna ze starszych koleżanek, z którą raczej rzadko miałem do czynienia, położyła mi na biurku wycinek z gazety, pytając: „A cóż ty masz za rodzinę?”.

Podniosłem głowę, uśmiechając się do niej, i dopiero wtedy spojrzałem na artykuł, który dla mnie wycięła. Spodziewałem się czegoś, co by się wiązało z dziewiętnastym wiekiem, jakichś wytwornych toalet, jakichś koni. Może też mostu nazwanego imieniem któregoś z moich przodków: Ádáma, Zsigmonda czy Ladislausa Batthyányego – bo moje nazwisko jest na Węgrzech powszechnie znane. Nosili je hrabiowie, książęta, dostojnicy Kościoła. Jeden z moich przodków był w roku 1848 premierem, inny, lekarz Ladislaus Batthyány-Strattmann za swe medyczne zasługi dla Rzymu został w roku 2003 beatyfikowany przez papieża Jana Pawła II. Historia tej rodziny sięga wypraw przeciwko Turkom w XIV stuleciu – tutaj, na Zachodzie, o tym nazwisku mało kto słyszał, bo też na dobrą sprawę nieczęsto zdarzała się ku temu okazja. Na ogół uważa się je za nazwisko tamilskie, bo liczne igreki kojarzą się widocznie ze Sri Lanką. Do mnie zwracano się w tej sprawie z prośbą o informacje tylko podczas świąt Bożego Narodzenia, kiedy telewizja nadaje trylogię o cesarzowej Sissi, zawsze o jedenastej przed południem – i cesarzowa, grana przez Romy Schneider, tańczy z hrabią Batthyánym, wytwornym arystokratą w błękitnym mundurze i z lśniącą od brylantyny fryzurą.

Podobnie niewinnych scenek spodziewałem się, rzucając okiem na podsunięty fragment gazety – tymczasem zaskoczył mnie całkiem niezrozumiały tytuł: Gospodyni piekła, chociaż kobietę na zdjęciu rozpoznałem natychmiast. Ciotka Margit. W marcu 1945 uczestniczyła ona rzekomo w masakrze dokonanej w granicznym austriackim mieście Rechnitz na stu osiemdziesięciu Żydach. Ponoć urządziła huczne przyjęcie z tańcami i dużą ilością alkoholu, po czym około północy, dla nagłego kaprysu, przyłożywszy każdemu z nagich mężczyzn i kobiet pistolet do czoła – po kolei wszystkich wystrzelała.

Powiedziałem: „Dziękuję” – odsunąłem tekst na bok i wróciłem do migoczącego ekranu komputera. Miałem tylko dwie godziny na dokończenie artykułu o holenderskim dawcy nasienia.

Ciotka Margit? Ta z językiem jaszczurki?

Kiedy byłem dzieckiem, trzy razy w roku spotykaliśmy się z ciotką Margit na obiedzie – zawsze w najdroższych restauracjach Zurychu. Mój ojciec przez całą drogę klął okropnie, paląc w naszym białym oplu jednego papierosa za drugim, a matka coraz to poprawiała mi włosy plastikowym grzebieniem. Mówiliśmy o niej zawsze „ciotka Margit”, nigdy tylko „Margit”, jakby ta ciotka była jej tytułem. Poślubiła stryja mojego ojca – ich małżeństwo było od początku do końca istną katastrofą. Margit pochodziła z rodziny Thyssenów, słynnych niemieckich miliarderów – jej mąż był zubożałym węgierskim hrabią. Margit miała potężny korpus, ale bardzo cienkie nogi. Do tej pory pamiętam jej kostium, zawsze ten sam, zapięty pod szyję, jedwabne szaliki w końskie motywy i torebki z krokodylowej skóry koloru bordo, ze złotymi zamkami; i jak opowiadając o rui jeleni czy o podróżach statkiem po Morzu Egejskim coraz to wysuwa czubek języka niczym jaszczurka. Ja zawsze siedzę jak najdalej od niej – bo ciotka Margit nie znosiła dzieci – i dziobiąc widelcem w talerzu z drobno pokrajaną cielęcą wątróbką, co chwila zerkam, byle ułowić ten jaszczurczy język.

Po jej śmierci wspominaliśmy ją rzadko i moje emocje związane ze wspólnymi obiadami coraz bardziej się zacierały aż do chwili, kiedy przeczytałem ów artykuł dotyczący jednej miejscowości w Austrii. Rechnitz. Był tam opis pewnego przyjęcia. I okrutnej masakry. Dokonanej na stu osiemdziesięciu Żydach, którzy przed rozstrzelaniem musieli rozebrać się do naga, żeby ich ciała szybciej uległy rozkładowi. A ciotka Margit? Była tam obecna.

Zadzwoniłem do ojca i zapytałem, czy on o tym wiedział. Milczał, słyszałem tylko, jak odkorkowuje butelkę wina. Wyobrażałem sobie, że siedzi na swojej ulubionej, mocno wysłużonej kanapie w swoim budapeszteńskim mieszkaniu.

– Margit zadawała się wprawdzie nieraz z nazistami, w rodzinie nie było to tajemnicą.

– W gazecie napisali, że urządziła przyjęcie, którego główną atrakcją, tak zwanym clou programu, było spędzenie stu osiemdziesięciu Żydów do jakiejś szopy, po czym wszystkim kompletnie pijanym gościom wręczono pistolety i nakazano strzelać. Wszystkim, nie wyłączając Margit. Nazwana została „gospodynią piekła”. W gazetach angielskich pisano o niej killer countess. Zaś niemiecka gazeta „Bild” zatytułowała swoją relację: Podczas libacji z nazistami hrabina z domu Thyssen kazała rozstrzelać 200 Żydów.

– To jakaś bzdura. Niewątpliwie doszło wtedy do zbrodni, ale żeby Margit miała z tym coś wspólnego, to uważam za absurd. Ta kobieta była potworem, ale do czegoś takiego nie byłaby zdolna.

– Dlaczego Margit miałaby być potworem?

* * *

Przed ukazaniem się w prasie artykułu o Rechnitz i ciotce Margit dzieje mojej rodziny mało mnie interesowały. Zresztą nie miałem właściwie okazji, żeby się z nimi zetknąć. Gdybym się urodził na Węgrzech, wyglądałoby to zupełnie inaczej – bo tam co krok trafiałbym na miejsca i gmachy upamiętniające moich przodków. Dzieciństwo spędziłem jednak nie w Budapeszcie, ale w czteropokojowym mieszkaniu na przedmieściu Zurychu. Kiedy skończyłem osiem lat, przenieśliśmy się o sto metrów dalej, do szaroburego szeregowca w kształcie kostki Rubika, którą w latach osiemdziesiątych wszyscy w tę i we tę obracali w palcach. Mieliśmy w ogrodzie stół do ping-ponga i ogromną lodówkę w amerykańskim stylu, pozostawioną przez poprzednich właścicieli. Po otwarciu zamrażalnika niezwykle apetycznie w nim pachniało – trzeba było tylko wsunąć głowę głęboko, poza zamrożony groszek. Jeszcze lepiej pamiętam zapach stacji benzynowej, gdzie zatrzymywaliśmy się czasem, wracając późno z niedzielnej wizyty u przyjaciół rodziców. Siedziałem zawsze z oboma braćmi na tylnym siedzeniu, marząc o tym, aby ojciec musiał po drodze tankować. Opuszczałem wtedy szybę i z zamkniętymi oczami głęboko wdychałem powietrze przez nos. Zapach benzyny, wieczorny chłód i my wszyscy razem w drodze powrotnej do domu – nigdy nie czułem się bardziej bezpiecznie. Kiedy dojeżdżaliśmy na miejsce, udawałem, że śpię, aby ojciec wziął mnie na ręce i zaniósł do mojego pokoju. Jego koszula pachniała winem i papierosami, i wieczornym chłodem – to było moje dzieciństwo.

Podobnie jak wieloryby, które oczekując potomstwa, szukają jak najzaciszniejszej wodnej przestrzeni, tak i moi rodzice wyłączyli się ze świata i tutaj właśnie osiedli. Jednak w przeciwieństwie do wielorybów, których głąb oceanów ciągnie uporczywie z powrotem, moi rodzice pozostali na wybranym przez siebie skraju miasta.

Być może schowali się tutaj przed własną przeszłością. Przed wspomnieniami o Węgrzech, o wojnie, o ucieczce, o ukrywaniu się.

Zamierzali pewnie w tym nieskalanym miejscu zacząć wszystko od nowa, nie wracając pamięcią do przeszłości; chcieli w tym oddalonym od świata zakątku stworzyć sobie nowy dom. I o mały włos by im się to udało.

Szwajcaria nadaje się idealnie do tego, by zacząć wszystko od początku, by strząsnąć z siebie dawne przeżycia – bo nic w tym kraju nie przypomina ani Hitlera, ani Stalina. Obydwa totalitarne systemy: narodowy socjalizm, komunizm, obozy koncentracyjne, gułagi to tytuły rozdziałów w szkolnych podręcznikach do historii. Nie ma tu żadnych pomników ku czci wojennych ofiar, nie spotyka się rodzin – nie licząc imigrantów – które przeżyły koszmary ostatniej wojny. Nikomu nie przyszłoby do głowy pytanie: „Co robiłeś podczas wojny, dziadku?”. Nikogo stąd nie deportowano ani nie zagazowano. Nie potrzeba tu niczego „przetrawiać” ani „sobie wyrzucać”, jak to opisują w gazetach, kiedy schodzi się na temat o innych krajów. Nie ma tu mowy o żadnej „zbiorowej winie”, o żadnych kryzysach, chyba że dotyczy to banków. Szwajcaria zna tylko lata dobrobytu, ogólnego bezpieczeństwa i beztroski – dotyczy to zwłaszcza czasu mojej młodości, czyli lat dziewięćdziesiątych, kiedy wszystko stawało się coraz bardziej kolorowe, a mieszkańcy dzielnic podmiejskich wyruszali podczas weekendów na swoich rowerach nad coraz to inne jeziora, nazywając to „kołowaniem”.

Tak nieograniczona idylla musiała się udzielać, zdawałoby się. A powszechna beztroska powinna była wpływać na szczęście rodzinne. Nie wszystkich to dotyczyło.

Ani mój ojciec, ani moja matka nie czuli się w Szwajcarii, tym najbardziej rozpieszczonym z krajów Europy, naprawdę jak w domu. Nauczyli się wprawdzie szwajcarskiego dialektu, jeździli na nartach, kupili sobie toster, jak wszyscy, w zimie jedli za przykładem innych raclette, polewali kartofle płynnym serem, tyle że dodawali do sosu trochę więcej papryki. Poza tym jednak brali udział w życiu tego kraju tylko wtedy, kiedy było to konieczne. Witali się uprzejmie z sąsiadami, ale najchętniej przemykali się chyłkiem do samochodu. W skrytości ducha odnosili się do Szwajcarii i Szwajcarów z lekkim politowaniem, przynajmniej ja to tak dawniej odbierałem. Zdarzającymi się od czasu do czasu ksenofobicznymi uwagami niektórych współmieszkańców na temat naszego humorystycznego nazwiska czy zdziwieniem, że jak na cudzoziemców całkiem przyzwoicie mówimy po niemiecku lub że nasze zardzewiałe auto negatywnie się tu wyróżnia – zupełnie się nie przejmowali, bo byli przekonani, że w tym kraju nigdy naprawdę nie zapuszczą korzeni. Szwajcarię uważali za państwo niepoważne, które nie znało prawdziwego życia, z dolą i niedolą, ze wszystkimi wzlotami i upadkami, z chwilami autentycznego szczęścia i autentycznego cierpienia. Bo kto nikogo z rodziny nie stracił podczas wojny, kto nigdy nie przeżył niszczycielskiego ataku obcych najeźdźców – czy to armii niemieckiej, czy rosyjskiej – ten nie ma najmniejszego pojęcia o prawdziwym życiu. Dla nich przeszłość była zawsze ważniejsza od przyszłości. To, co dawne, miało większą wartość niż to, co współczesne.

I każde z nich – tkwiąc w owym skromnym domu na przedmieściu Zurychu, tym miejscu bez przyszłości, które mój ojciec miał niebawem opuścić – marzyło pewnie na swój sposób o zupełnie innym życiu.

Dwa lata po zniknięciu żelaznej kurtyny ojciec spakował się i wyjechał do Budapesztu. Matka również opuściła Szwajcarię, wyraźnie bez żalu, czego nie miałem jej nigdy za złe. Nagle wynieśli się więc oboje, pozostawiając mnie jednak z przekonaniem, że żyję w niewłaściwym kraju.

Ja w nim jednak pozostałem, pewnie z lenistwa, i po ukończeniu, wzorem innych, wyższych studiów zostałem dziennikarzem. Pisałem o uzbrojonych gangach dziecięcych w Liverpoolu, sypiałem w przyczepie kempingowej ważnego członka Ku Klux Klanu z Teksasu, całymi dniami biegałem po jednym z przedmieść Zurychu, zbierając materiały do reportażu o zbiorowym gwałcie dokonanym na trzynastoletniej dziewczynce, wreszcie zasiadłem na kanapie holenderskiego dawcy nasienia obok dwóch lesbijek, które pragnęły mieć wspólne dziecko. Patrzyłem, jak ów dawca wręcza kobietom małe naczynko i strzykawkę, za pomocą której jedna z nich miała sobie wstrzyknąć jego nasienie.

– Wyskoczę tylko coś kupić! – krzyknął, stojąc już w progu. – A może miałybyście na coś ochotę? Na colę czy chipsy?

Obie potrząsnęły głowami zaskoczone. One czekały przecież tylko na dziecko.

Wprawdzie z Węgier pochodzili moi rodzice, ale co ja miałem z tym krajem wspólnego? Niedawno skończyłem trzydzieści lat i właśnie się po uszy zakochałem – tak że drugą wojną światową i zbrodnią dokonaną na stu osiemdziesięciu Żydach nie musiałem się specjalnie przejmować. Uważałem, że mamy tu, na miejscu, dość własnych problemów, takich jak migracja, globalizacja, totalne zagubienie – pisałem więc o rozbuchanej konsumpcji, rozbuchanej pornografii, o nadmiarze wszystkiego.

Jednak po spotkaniu z historią własnej rodziny owego poranka, kiedy to w osobie wymienionej przez autora sensacyjnego artykułu rozpoznałem ciotkę – z miejsca przystąpiłem do szukania odpowiednich źródeł, by sprawdzić wiarygodność podanej w prasie wiadomości. Zwróciłem się do dalekich krewnych w Wiedniu, Budapeszcie i Monachium. „Cześć – pisałem – nie znamy się wprawdzie, ale jesteśmy ze sobą spokrewnieni. Czy czytaliście ostatnio opis pewnego wydarzenia? Czy wam coś o tym wiadomo?”. Zdobyłem wszelkie dane dotyczące ciotki Margit i jej męża Ivana, który był bratem mojego dziadka; przeczytałem wiele książek dotyczących rodu Thyssenów, historii Węgier, spędziłem mnóstwo czasu w archiwach Berlina i Brna, Budapesztu i Grazu, często także rozmawiałem z moim ojcem. Ciotka Margit stała się przyczyną mojej wyprawy w przeszłość, z jej powodu po raz pierwszy w życiu zostałem zmuszony do konfrontacji z własnym pochodzeniem.

To masakra dokonana na stu osiemdziesięciu Żydach zbliżyła mnie do własnej rodziny.2

Pewnej wiosennej niedzieli roku 2009 wybrałem się po raz pierwszy do Rechnitz, żeby sprawdzić, co moja ciotka miała naprawdę z tą zbrodnią wspólnego. Wcześnie rano dojechałem nocnym pociągiem z Zurychu do Wiednia, skąd wynajętym samochodem ruszyłem drogą pośród lasów i winnic. Owoce winogron były jeszcze drobne i twarde. Rechnitz nie jest miejscem szczególnie urodziwym – składa się na dobrą sprawę z jednej głównej ulicy, po której lewej i prawej stronie stoją nieduże domki o wąskich oknach z nieprzejrzystymi zasłonami. Nie ma tam żadnego centralnego placu, żadnego rynku, a po zamku, który niemiecki bogacz, potężny przedsiębiorca i kolekcjoner sztuki Heinrich Thyssen, zapisał w testamencie swojej córce, a naszej ciotce Margit, nie ma już śladu. Zbombardowali go Rosjanie, wkraczając do wsi w 1945 roku, wszystkie zaś meble, obrazy i dywany zgarnęli sąsiedni mieszkańcy.

Stowarzyszenie „Refugius” obchodzi regularnie rocznicę śmierci pomordowanych Żydów. Przy wjeździe do wsi, gdzie prawdopodobnie została dokonana zbrodnia, stoi dzisiaj pomnik, wokół którego mieszkańcy śpiewają i modlą się. O tej zbrodni nie wolno zapomnieć – powtórzono to i tym razem. Stałem na uboczu – nikogo tu nie znałem – i rozglądałem się dokoła: słońce świeciło, kwitły mlecze, sięgająca kostek trawa była jeszcze lekko wilgotna, a gdzieś pod nią znajdowało się sto osiemdziesiąt czaszek. Mimo wieloletnich poszukiwań tego masowego grobu do dziś nie udało się odnaleźć.

* * *

W nocy z 24 na 25 marca 1945 roku olśniewająco świeci księżyc. Na zamku, którego panią jest Margit Batthyány-Thyssen, w miejscowości Rechnitz, w Burgenlandzie, tuż przy granicy z Węgrami, odbywa się uroczyste przyjęcie. Członkowie gestapo i lokalni nazistowscy notable, jak SS-Hauptscharführer Franz Podezin czy Josef Muralter albo Hans-Joachim Oldenburg, zajęci ożywioną rozmową z chłopcami z Hitlerjugend i z pracownikami zamku, popijają szampana. Dla narodowych socjalistów wojna jest już przegrana: Rosjanie stoją nad Dunajem – ale goście nie zamierzają psuć sobie nastroju. Jest godzina ósma wieczorem. Równocześnie na dworcu w Rechnitz czeka około dwustu Żydów, przymusowych robotników z Węgier, zwiezionych tu do budowy wału południowo-wschodniego, gigantycznej linii obronnej prowadzącej przez Polskę, Słowację i Węgry aż po Triest – jej zadaniem jest odparcie nadciągającej Armii Czerwonej. O wpół do dziesiątej wieczorem Franz Ostermann ładuje część Żydów do swojej ciężarówki, by ich przekazać czekającym niedaleko czterem członkom SA, którzy wciskają więźniom do rąk łopaty, nakazując im wykopać podłużny rów.

Węgierscy Żydzi zabierają się do roboty, ale są osłabieni i wyczerpani, a ziemia jest zmarznięta i twarda – tymczasem na zamku ciotki Margit goście ucztują i tańczą. W pewnej chwili dowódca oddziału SS Franz Podezin zostaje wezwany do telefonu. Ponieważ w salonie jest zbyt głośno, musi przejść do sąsiedniego pokoju. Rozmowa trwa krótko. Podezin mówi: „Tak, tak!” i kończy: „Cholerne świństwo!”. Po czym zleca Hildegardzie Stadler, przewodniczącej miejscowego Bund Deutscher Mädel¹ skrzyknąć do osobnego pokoju kilkunastu spośród ucztujących w salonie. „Żydzi czekający na dworcu są chorzy na tyfus – oświadcza zebranym – i trzeba ich wszystkich rozstrzelać”. Nikt nie protestuje. Odpowiedzialny za broń Karl Muhr wręcza uczestnikom przyjęcia karabiny i amunicję. Jest tuż po dwudziestej trzeciej. Na dziedzińcu zamkowym czekają trzy samochody. Nie wszyscy się w nich mieszczą, część musi iść pieszo. Ale nie mają daleko.

* * *

Zadzwoniłem do ojca.

– Wiedziałeś – zacząłem – że owej nocy ciotka Margit była tam przez cały czas obecna. I wiedziałeś o tej masakrze.

– Tak, wiedziałem.

– I nie przyszło ci do głowy, że ona mogła być w to zamieszana?

– Czy to ma być przesłuchanie?

– Pytam tylko.

– Do głowy by mi nie przyszło, że między tamtym przyjęciem i ową masakrą istniał jakiś związek, co sugerują ostatnio gazety. Zaczekaj chwilę…

Usłyszałem, jak się rozkaszlał i jak wyjmuje papierosa.

– Za dużo palisz.

– Co porabia malutka?

– Rośnie jej trzeci ząb i zaczyna raczkować. Dlaczego nigdy nie rozmawiałeś z Margit o wojnie?

– O co miałbym ją pytać? Słuchaj, ciociu Margit, może jeszcze łyczek wina? A poza tym, czy ty, ciociu, strzelałaś do Żydów?

– No właśnie.

– Nie bądź naiwny. Te wizyty miały charakter czysto kurtuazyjny. Rozmawialiśmy przeważnie o pogodzie, a ona psy wieszała na wszystkich członkach naszych rodzin. Banda matołów, tak określała zarówno Thyssenów, jak i Batthyánych, uważając ich wszystkich za mocno ograniczonych umysłowo. „Banda matołów”, to było jej ulubione określenie. Pamiętasz chyba ten jej niewyparzony język?

* * *

Między północą i godziną trzecią nad ranem właściciel wypożyczalni samochodów ciężarowych Franz Ostermann odbywa siedem razy tę samą drogę od dworca kolejowego do Kreuzstadl, za każdym razem wioząc od dwudziestu do trzydziestu Żydów, których przekazuje czekającym tam czterem członkom SA. Żydzi muszą się rozebrać, złożyć swoje ubrania przed wykopanym rowem, po czym nadzy klękają na brzegu swego grobu w kształcie litery L. Podezin stoi w pogotowiu, podobnie jak Oldenburg – obaj są fanatycznymi narodowymi socjalistami. Strzelają Żydom w kark. Josef Muralter, członek NSDAP, krzyczy, naciskając spust: „Wy świnie, won do piekła! Zdrajcy ojczyzny!”. Żydzi osuwają się do wykopanego dołu i pozostają tam, spiętrzeni jedni na drugich. Tymczasem w zamku otwiera się coraz to nowe butelki szampana, ktoś gra na harmonii. Margit jest młoda i lubi wesoły nastrój, jest najpiękniej ubrana ze wszystkich. Jeden z kelnerów o imieniu Viktor zauważa, że goście, którzy o trzeciej nad ranem zjawili się znów na sali, szczególnie żywo gestykulują i mają dziwnie zaczerwienione twarze. SS-Hauptscharführer Podezin, domniemany przywódca, który przed chwilą strzelał w głowy kobietom i mężczyznom, tańczy teraz z wielkim ożywieniem.

Nie wszystkich Żydów rozstrzelano owej nocy. Osiemnastu pozostawiono jeszcze przy życiu. Polecono im zasypać dół ziemią. Mieli spełnić obowiązek grabarzy. Dwanaście godzin później, wieczorem 25 marca, na rozkaz Hansa-Joachima Oldenburga, kochanka Margit, zostali również zastrzeleni i pogrzebani w pobliżu rzeźni.

Po wojnie siedem osób oskarżono o wielokrotne morderstwo dokonane ze szczególnym okrucieństwem lub o ludobójstwo. Byli to: Joseph Muralter, Ludwig Groll, Stefan Beigelbeck, Eduard Nicka, Franz Podezin, Hildegard Stadler i Hans-Joachim Oldenburg. Jednakże w roku 1946 proces trzeba było przerwać, ponieważ dwaj główni świadkowie zostali zamordowani. Pierwszym był Karl Muhr, odpowiedzialny za skład broni na zamku. Owej nocy 24 marca wręczał późniejszym sprawcom karabiny, po czym musiał spojrzeć im wszystkim w twarz. Rok później Muhr leżał z kulą w głowie w lesie obok swojego martwego psa, a jego dom stał w płomieniach. Łuska naboju, zabezpieczona przez policję na miejscu zbrodni, znikła. Drugim zamordowanym był świadek naoczny Nikolaus Weiss. Przeżył masakrę ukryty w szopie należącej do stałych mieszkańców Rechnitz. Rok później jego samochód został ostrzelany na drodze do Lockenhaus, wpadł w poślizg i Weiss zginął na miejscu.

Po obu tych morderstwach mieszkańcy Rechnitz żyli w strachu przed zemstą sprawców. Nikt nie miał odwagi mówić. Powszechne milczenie trwało do dziś. W latach siedemdziesiątych miejsce to stało się symbolem sposobu, w jaki Austria obchodzi się ze swoją narodowosocjalistyczną przeszłością. Nazwa Rechnitz kojarzy się z niepamięcią.

15 lipca 1948 roku Stefan Beigelbeck i Hildegard Stadler zostali uniewinnieni. Ludwiga Grolla skazano na osiem lat ciężkiego więzienia, Josefa Muraltera na pięć lat, a Eduarda Nickę na trzy lata więzienia. Podezin i Oldenburg, dwaj główni oskarżeni, zbiegli. Policja burgenlandzka podejrzewała, że hrabina Margit Batthyány-Thyssen ukryła ich w Szwajcarii, gdzieś w górach nad brzegiem jeziora Lugano.

Wiedeński Interpol zawiadomił o tym telegraficznie władze lugańskie 28 sierpnia 1948 roku: „Istnieje podejrzenie, że dwaj oskarżeni zamierzają udać się do Ameryki Południowej. Proszę o zatrzymanie ich”. Rozkaz aresztowania obu zbiegów wysłano 30 sierpnia 1948 roku, nie odniósł on jednak skutku.

Prokurator austriacki, doktor Mayer-Maly, który dążył do wyjaśnienia okoliczności masakry, oświadczył w mowie końcowej: „Prawdziwych morderców dotychczas nie odnaleziono”.

* * *

Pod koniec sierpnia udałem się do Rechnitz po raz drugi; winogrona były już czerwone, drzewa pachniały latem. Odwiedziłem Annemarie Vitzthum – miała osiemdziesiąt dziewięć lat i była pewnie ostatnią żyjącą uczestniczką zorganizowanego przez Margit przyjęcia.

– Specjalnie się na tę okazję wystroiłam – wspominała. – Siedzieliśmy przy okrągłych stołach w małej salce na parterze, hrabina z małżonkiem też tam z nami byli. Hrabina Margit wyglądała jak jakaś księżniczka, miała przepiękną suknię.

Coraz to wchodzili tam i wychodzili jacyś mężczyźni w mundurach, ale Annemarie Vitzthum nie pamiętała ich nazwisk.

– Przez cały czas panowało okropne zamieszanie. – To samo mówiła prokuratorowi w roku 1947, podczas przesłuchania. – Wszyscy pili wino, tańczyli, ale ja nie brałam w tym udziału, byłam przecież prostą dziewczyną, pracowałam na zamku jako telefonistka.

Około północy jeden z żołnierzy odprowadził ją do domu, do tego czasu hrabina nie opuszczała zamku.

– O tych Żydach – mówiła pani Vitzthum, podczas gdy jedliśmy placek drożdżowy z kruszonką jej roboty – dowiedziałam się dopiero później. To naprawdę straszna historia.

Prosto stamtąd udałem się do Klausa Gmeinera. Był on leśniczym w służbie ciotki Margit i ostatnim człowiekiem, który widział ją żywą. Margit posiadała w Rechnitz tysiąc hektarów lasu i co roku przyjeżdżała tam na polowanie.

– Była wspaniałą strzelczynią, zdobyła ogromne doświadczenie dzięki polowaniom w Afryce. Bardzo się cieszyła, kiedy udało jej się ustrzelić jakąś zwierzynę, jelenia czy sarnę. Widziałem wtedy, że jest naprawdę szczęśliwa.

Przez wszystkie te lata ani razu nie było między nimi mowy o czasach nazizmu, zapewniał Gmeiner, który, podobnie jak wszyscy miejscowi, wielbił Margit. Z tamtą zbrodnią nie miała na pewno nic wspólnego.

– Byliśmy właśnie na podchodzie – opowiadał o ostatnim wieczorze przed jej śmiercią – kiedy ona swoim niezawodnym okiem wypatrzyła jelenia.

Zwierzę wykonało jeszcze w jej stronę dwadzieścia, może trzydzieści chwiejnych kroków, Gmeiner dokładnie to pamiętał, po czym runęło. Pamiętał też, jak się tego samego wieczoru skarżyła, że ludzie dopraszają się wciąż o pieniądze.

– To było jej ostatnie zdanie.

Następnego ranka nie zjawiła się już na śniadaniu.

* * *

– Jak tam było w Rechnitz? Dowiedziałeś się czegoś nowego? – wypytywał mnie ojciec przez telefon.

Mówił zmęczonym głosem. Parę tygodni temu przed drzwiami jego letniego domku nad Balatonem zjawił się mały piesek, zwykły kundelek, który od tamtej pory na krok go nie odstępuje.

– Co tam porabia twój kundelek?

– Jest dość męczący.

– Ale chyba go polubiłeś?

– Opowiedz lepiej o Rechnitz.

– Ludzie we wsi zwracali się do mnie per panie hrabio, a niektórzy nawet przede mną dygali.

– Straszna ta staroświecka uniżoność.

– Świadkowie twierdzą, że mąż Margit, Ivan, też był obecny na tym przyjęciu.

– W rodzinie panowało przekonanie, że tamtego wieczoru był na Węgrzech.

– Każdy opowiada tę historię inaczej. Rodzina nie chce o tym w ogóle słyszeć i o roli Margit nikt nawet nie próbował niczego się dowiedzieć; media dybią na nagłówki w rodzaju Krwawa hrabina, a mieszkańcy Rechnitz najchętniej zamietliby całą sprawę pod dywan. Dla nich ciotka Margit jest święta.

– A tobie o co chodzi?3

Na początku moich dociekań chciałem się dowiedzieć, co się wtedy naprawdę wydarzyło. Przeszukiwałem archiwa, pisałem listy, wertowałem akta sprawy Rechnitz, dotarłem do dokumentów szwajcarskiej służby ochrony państwa dotyczących osoby Margit i zacząłem się zastanawiać, który z członków naszej rodziny o tej zbrodni wiedział i dlaczego nikt o tym nie mówił. Jakże często bywałem świadkiem rozmów moich dziadków, dotyczących od dawna nieżyjących ciotek czy jakichś zdziwaczałych wujów, czy wreszcie dawnej chwały Węgier, kiedy ludzie bywali jeszcze dobrze wychowani i miewali dobry gust. Dlaczego nikt nigdy nie wspomniał o Rechnitz? Dlaczego nigdy nie było mowy o tamtym grobie? Liczyłem na to, że znajdę gdzieś jakąś wzmiankę o miejscu, w którym pogrzebano owe sto osiemdziesiąt ciał. Że ktoś zechce ze mną o tym porozmawiać, słysząc, że należę do rodziny.

I w końcu jakiegoś zimowego wieczoru doszło do przypadkowego spotkania, które rozwiązało pewne problemy. Wyszliśmy z grupą przyjaciół na miasto i w którejś restauracji spotkaliśmy znajomego siedzącego przy jednym stole z niemieckim pisarzem Maximem Billerem. Przysiedliśmy się do nich i w pewnej chwili wypłynęła historia ciotki Margit. Biller o niej słyszał, co mnie zaskoczyło, i to on pierwszy zadał mi owo pytanie: „A co to ma z tobą wspólnego?”.

Nazistowska hrabina, jak się ją w gazetach po dziś dzień określa, i ja?

Takiego pytania się nie spodziewałem. Do tamtej pory nie zadawałem go sobie, bo wydawało mi się absurdalne.

– Ściśle rzecz biorąc – odpowiedziałem Billerowi niepewnie – ona nie jest nawet moją krewną, nazwisko ma po mężu, a z domu była Thyssen. Więc co to ma ze mną wspólnego? – powtórzyłem, żeby zyskać na czasie. – Nic a nic, zresztą wszystko to działo się tak dawno.

Gdybym sobie to pytanie zadał dziś, odpowiedziałbym inaczej. Bo z czasem zmienił się sam przedmiot mojego zainteresowania. Chodziło mi coraz mniej o to, żeby się dowiedzieć, co się naprawdę wydarzyło, nie byłem już dziennikarzem, który przybywa z zewnątrz, robi notatki, gromadzi fakty i wypytuje innych. Teraz sprawa dotyczyła mnie, mnie samego.

Czytałem o stowarzyszeniach wojennych wnuków, o ludziach w moim wieku, którzy z powodu wydarzeń sprzed siedemdziesięciu lat czują się pozbawieni korzeni, zagubieni, jakby się urodzili w próżni. „Odziedziczyli po własnych rodzicach nieprzetrawione przez nich emocje – cytuję – i teraz sami usiłują się wyzwolić z więzów przeszłości”. Wielu dręczy poczucie winy za to, że nie udało im się złagodzić udręk i zagubienia własnych rodziców. Czytałem o przykładach niesłychanej surowości, z jaką moi rówieśnicy potrafią traktować samych siebie, o inscenizowaniu świata totalnej szczęśliwości, żeby zrekompensować poczucie totalnego braku. Jeden z przedstawicieli tego pokolenia napisał: „Chciałbym wreszcie odnaleźć się we własnym życiu”. Ktoś inny pytał: „Co się z nami stało przez to, że nasi rodzice tak uparcie milczeli?”. Ja sam odnajdywałem także siebie w tych wypowiedziach, chociaż nie miałem ochoty należeć do którejkolwiek z istniejących już wspólnot gromadzących towarzyszy pokrewnej niedoli. Nie szukam wsparcia żadnych grup samopomocy.

„Każde pokolenie ma swoje zadania – wyczytałem na którejś ze stron internetowych zajmujących się tym problemem. – Pokolenie rodziców zakasywało rękawy, żeby posprzątać zewnętrzne gruzy. Usuwanie gruzów duchowych to obowiązek wnuków”. Czy naprawdę tak to wygląda? Nie byłoby to zbyt proste? Żeby traumatyczne przeżycia dziadkowie zostawiali w spadku wnukom – o tym rzeczywiście czytałem, ale trudno mi było w to uwierzyć. Tak jakby grad bomb, który mój ojciec przeżył w dzieciństwie, miał usprawiedliwić moją skłonność do melancholii. I jakby dziesięć lat spędzonych przez mojego dziadka w syberyjskim gułagu było przyczyną mojego chimerycznego usposobienia. Może więc jedno z drugim miało jakiś przyczynowy związek – czy też ja sam sobie taki związek wmawiałem?

Czy to nie ja czułem się nieustannie winny temu, że mi się w Szwajcarii za dobrze powodzi? Czy nie zdarzało mi się od czasu do czasu w głębi ducha pomarzyć o jakiejś niewinnej wojence? Czy chociaż o jakimś kryzysiku? A jak często poruszałem jako dziennikarz temat migrantów? Towarzyszyłem pewnej rodzinie opuszczającej Irak, sporo czasu spędziłem w cieplarniach południowej Hiszpanii, a z uchodźcami z Bangladeszu przebywałem w ich obozowisku w Atenach. Skąd to zainteresowanie ludźmi zmuszonymi do ucieczki? Skąd współczucie dla ich cierpienia?

Wychowałeś się przecież w Zurychu, przypominałem sam sobie, z dala od pancernych moździeży i dziur po pociskach, a więc o co tu chodzi? W szkole suszyłeś rośliny – kaczeńce, tarninę – jakże dumny z zielnika był twój nauczyciel. A potem ten bekhend we wrześniu 1988. Całkiem nieoczekiwanie dzięki tobie gra wygrana, skarpetki pełne czerwonego piasku – z tego składało się twoje życie, czy było ci za mało? Tak, nigdy nie miałem dość. Zawsze czegoś brakowało. Ten niczym niezmącony świat, który mnie otaczał. Śnieżnobiały jak szorty, które wtedy nosiłem, i kołnierz, który w połowie lat osiemdziesiątych lekko stawiałem – wszystko to nigdy nie było naprawdę moje. I tym samym owo zdanie stawało się coraz prawdziwsze, im dłużej się nad nim zastanawiałem: jestem wojennym wnukiem. Mój ojciec spędził wojnę w piwnicy, dziadek został wywieziony przez Rosjan na Syberię, babka drugiego syna straciła podczas wojny, a ciotka, bratowa dziadka, ponosiła odpowiedzialność za masakrę dokonaną na stu osiemdziesięciu Żydach. Moi krewni byli więc zarówno sprawcami, jak i ofiarami, zarówno ściganymi, jak i myśliwymi, najpierw ich wychwalano, a potem nimi gardzono. Bastardzi dziejów współczesnych. Na koniec szli przez życie coraz bardziej zgarbieni, utracili szacunek dla siebie, a potem własny głos. „Byliśmy rodziną kretów – pisała w swoim dzienniku moja babka Maritta. – Wycofaliśmy się całkiem, przestaliśmy w cokolwiek wierzyć i zapadliśmy się w sobie, z głową pod ziemią, wciąż tylko upokarzani”.

A jak było ze mną?4

Pamiętam jedną z ostatnich wizyt u babki w Budapeszcie. Musiało to być w roku 2006, o Rechnitz jeszcze wtedy nie słyszałem. Przez ostatnie lata swego życia babka była wręcz opętana myślą o spisaniu własnej biografii. W ciągu pierwszych miesięcy próbowała jeszcze stukać na maszynie – był to model z lat siedemdziesiątych, z taśmą barwiącą. Wkrótce okazało się to zbyt męczące, więc dalej pisała już ręcznie, pismem przypominającym czasy, kiedy po mieście jeździło się powozami.

– Jak ci idzie pisanie wspomnień? – zapytałem, na co ona zerwała się z fotela jak oparzona i pobiegła do kuchni znajdującej się na końcu długiego korytarza, żeby zająć się herbatą. Słyszałem, jak grzebie w szufladzie, szukając małych łyżeczek.

– Czy są już pierwsze rozdziały? – pytałem dalej, nie czekając na te wspomnienia z prawdziwą niecierpliwością – pytałem tylko z grzeczności; bo tak naprawdę nigdy nie mieliśmy wspólnych tematów do wspominania. Próbowałem tylko pokonać barierę utrudniającą nam każdą rozmowę.

Babka wyjęła mleko z lodówki i nalała je do małej filiżaneczki – musiało jej się jednak trochę wylać, bo krzyknęła: „Nem jó!” (Ojej!) Usłyszałem też, jak płaską dłonią uderza się ze złością po udzie, po czym gąbką wyciera parę wylanych kropli z podłogi – i wtedy zagwizdał czajnik. Na najniższych półkach regału stały zdjęcia krewnych, których nazwisk nie byłem w stanie zapamiętać. Musiałem się za każdym razem schylić, żeby im się przyjrzeć i przed nimi pokłonić. Kto wie, może o to tu właśnie chodziło. Na ścianach wisiały pożółkłe sztychy ukazujące w zarysach Węgry podczas ich monarchistycznej świetności, przed pierwszą wojną światową. Odkąd sięgnę pamięcią, mój ojciec i babka nie rozmawiali o niczym innym, a ja kiwałem tylko głową, chociaż ten temat nigdy mnie nie interesował. Kiedy pewnego razu zapytałem o te dawne dzieje, na przykład jak wyglądały wtedy polowania albo dlaczego Węgrzy byli antysemitami (o czym ostatnio często była mowa) – to zawsze słyszałem tę samą odpowiedź: „Nem érted”. (Ty tego nie zrozumiesz). Słowa te towarzyszyły mi od dzieciństwa i do dziś mnie prześladują.

„Ty tego nie zrozumiesz” – powtarzają dawno zmarli panowie z fotografii, które mijam, zgięty we dwoje.

„Ale ja przecież o tym wszystkim czytałem. Czego wy jeszcze ode mnie chcecie?” – tłumaczę im z irytacją.

„Wszystko to same bzdury – odpowiadają. – Daruj sobie te łgarstwa” – burczą chórem.

„Ale ja…”.

„Czy ty wiesz, co to jest cierpienie?”.

„Cierpienie?”.

„Czy wiesz, co to znaczy Grandeln?”.

„Grandeln?”.

„Czy straciłeś kiedy rodzinny dom, swoją ojczyznę, swój kraj?”.

„Ale przecież…”.

„Daj sobie spokój – przerywają mi tonem cesarsko-królewskich oficerów. – Ty tego i tak nie zrozumiesz”.

– O czym to mówiliśmy? – zapytała mnie moja babka. Wróciła z kuchni z herbatą, na tacy miała dwie białe filiżanki z ozdobnymi uszkami, mocno poobtłukiwaną cukierniczkę i dzbanuszek z mlekiem. Nie zauważyłem jej wejścia, stojąc pod oknem, z nosem przyciśniętym do zimnej szyby, patrzyłem na bramę prowadzącą do zamku, na węgierskie flagi powiewające na wietrze i skrzypka w barokowym stroju i w peruce, kwitującego ukłonem każdy datek wrzucany przez przechodzących turystów do przeznaczonej na ten cel skarbonki.

– Pytałem, czy jest już coś do poczytania z pisanych przez ciebie wspomnień – odpowiedziałem, patrząc jej w oczy. Pominęła moje pytanie uśmiechem.

– Jak ci przeszła podróż? – zapytała.

Te moje podróże trwały zwykle po trzy dni. Siedzieliśmy sobie na niebieskiej kanapie w okropnie przegrzanym saloniku, a czas dłużył się niemiłosiernie. Staraliśmy się oboje podsycać nikły strumyczek naszej konwersacji aż do ostatniego wieczoru.

– Zupa była naprawdę doskonała – powiedziałem, czując się niczym popularny emeryt występujący w austriackiej telewizji.

– Jest, oczywiście, domowej roboty – odpowiedziała.

I ta wypowiedź nie pasowała do niej, podobnie jak moja do mnie. Zupełnie jak byśmy grali role babki i wnuka.

Również nasz spacer dzień wcześniej ze zbieraniem kasztanów miał w sobie coś sztucznego: przeskakując ostrożnie z tematu na temat, poruszaliśmy się jak po polu minowym.

Na pożegnanie babka trzymała mnie za każdym razem trochę dłużej w ramionach.

– Nagyon szeretlek – szeptała mi do ucha – bardzo ciebie kocham, na co ja, równie konspiracyjnie, ściskałam jej kościste ramiona. Czyżbyśmy robili coś zabronionego? Po raz ostatni zobaczyłem moją babkę w szpitalu położonym gdzieś w śródmieściu Budapesztu. W jednym z tych olbrzymich budynków o sadzą pokrytych fasadach, po których trudno się było zorientować, czy mieści się tam opera, więzienie czy właśnie klinika. Biedna babka była bardzo chuda i jakby zagubiona w ogromnym szpitalnym łóżku. Poszedłem do małego kiosku za rogiem i kupiłem jogurt, red bulla, herbatniki i czekoladę, bo ojciec powiedział, że szpitalne jedzenie jest paskudne, a ona powinna nabrać sił. Kiedy wróciłem z moimi zakupami – a wszystkie miały bardzo kolorowe opakowania z napisami: energy i power, które zupełnie do niej nie pasowały – babka spojrzała na mnie z przerażeniem, potrząsając głową. Wyraźnie nie miała już na nic sił.

Na łożu śmierci słabym głosem zaklinała mojego ojca, żeby obiecał spalić spisane przez nią notatki. Było to jej ostatnie życzenie i ojciec trzymał ją za rękę, ale obietnicy nie dotrzymał. Babka umarła 1 maja 2009 roku, bardzo chłodnego ranka. Siedziałem wtedy w jakiejś kawiarni w Zurychu, obserwując przez okno liczne fontanny, jak co roku gotowe do akcji w związku z obchodami dnia pracy, kiedy otrzymałem wiadomość od ojca. Tylko jedno zdanie, że babka w nocy umarła. Zapłaciłem rachunek i pobiegłem, mijając po drodze młodych ludzi w palestyńskich chustach, z transparentami w rękach, domagających się śmierci banków; a także aktywistów kurdyjskich, Tybetańczyków, feministki, rozwrzeszczanych nastolatków w bluzach z kapturami, po czym otworzyłem drzwi mojego mieszkania i wyjąłem z kołyski córeczkę, która miała wtedy trzy miesiące. „Twoja prababcia nie żyje”, szepnąłem jej do uszka. Przez sen potarła oczy piąstkami, a ja żałowałem tego zdania już w chwili, kiedy je wypowiadałem.

Zamiast zniszczyć dziennik ojciec wpakował wszystkie kartki do zgniłozielonej teczki, dołożył listy i notatki, które znalazł w dolnych szufladach jej sekretarzyka, włożył wszystko do plastikowej torby i schował całość do szafy u siebie w domu. Nie przeczytał ani linijki, ani jednego słowa. Zdawał sobie sprawę, że nie spełnił jej ostatniego życzenia, ale nie miał ochoty się nad tym zastanawiać. Kiedy w dwa lata po jej śmierci wręczał mi tę torbę, nie był zbyt rozmowny. Siedzieliśmy przy stoliku w rogu w Da Lello, restauracji jego ulubionego Włocha, przy ulicy Márvány w Budapeszcie, kiedy oddawał mi bez słowa to, co pozostało po jego matce.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: