Jeszcze dzień życia - Ryszard Kapuściński - ebook + książka

Jeszcze dzień życia ebook

Ryszard Kapuściński

0,0
31,45 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Przez trzy miesiące w 1975 r. Ryszard Kapuściński obserwował kres epoki kolonialnej oraz początki wojny domowej w Angoli. Widział masowy i pospieszny exodus Portugalczyków z Luandy; ryzykując życiem, wyruszył do przyfrontowych posterunków komunistycznej organizacji MPLA; był świadkiem ogłoszenia niepodległości kraju. W książce Jeszcze dzień życia, wydanej rok później w Polsce, opisał chaos i okrucieństwo wojny, ludzkie tragedie i nadzieje, ujawniając wielki talent literacki.

Po światowym sukcesie Cesarza i Szachinszacha również ten reportaż został przetłumaczony na liczne języki obce i zyskał recenzje, które podkreślały przede wszystkim jego wybitne walory artystyczne.

W Angoli zaś MPLA zaprowadziła krwawe i dyktatorskie rządy, a wojna domowa trwała aż do 2002 r., pochłaniając ponad pół miliona ofiar.

Pierwszorzędna kronika, która lepiej informuje czytelników o Afryce i jej mieszkańcach niż wiele grubych ksiąg o tym kontynencie – i do tego robi to w pasjonujący sposób.                                                                            („Die Zeit”)

 

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 148

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Zamykamy miasto

Trzy miesiące mieszkałem w Luandzie, w hotelu „Tivoli”. Z okna miałem widok na zatokę i port. Przy nabrzeżach stało kilka statków handlowych europejskich linii oceanicznych. Ich kapitanowie utrzymywali łączność radiową z Europą i mogli wiedzieć o tym, co stanie się w Angoli, lepiej i więcej niż my, zamknięci w oblężonym mieście. Kiedy po świecie rozchodziła się wiadomość, że zbliża się bitwa o Luandę, statki odpływały w głąb morza i zatrzymywały się na granicy horyzontu. Razem z nimi oddalała się ostatnia nadzieja na ratunek, ponieważ ucieczka drogą lądową była niemożliwa, a powtarzała się pogłoska, że w każdej chwili nieprzyjaciel zbombarduje i unieruchomi lotnisko. Potem okazywało się, że termin ataku na Luandę został przesunięty i flota wracała do zatoki w nie kończącym się oczekiwaniu na ładunek kawy i bawełny.

Ruch tych statków był dla mnie ważnym źródłem informacji. Kiedy pustoszała zatoka, zaczynałem przygotowywać się na najgorsze. Nasłuchiwałem, czy nie zbliżają się odgłosy kanonady artyleryjskiej. Zastanawiałem się, czy nie ma aby prawdy w tym, co szeptali między sobą Portugalczycy, że w mieście ukrywa się dwa tysiące żołnierzy Holdena Roberto, którzy czekają tylko na rozkaz rozpoczęcia rzezi. Ale wśród tych niepokojów statki znowu wpływały do zatoki. Nie znanych mi marynarzy witałem w myślach jak zbawców: na jakiś czas zapowiadała się cisza.

W sąsiednim pokoju mieszkało dwoje starych ludzi – don Silva, handlarz diamentów, i jego żona – dona Esmeralda, która umierała na raka. Dożywała ostatnich dni bez pomocy i ratunku, ponieważ zamknięto już szpitale, a lekarze wyjechali. Jej ciało ginęło w stercie poduszek, poskręcane z bólu. Bałem się tam wstępować. Kiedyś wszedłem i spytałem, czy nie przeszkadza jej, że nocami stukam na maszynie. Jej myśl wydostała się z bólu na moment, na tyle tylko, by powiedzieć:

– Nie, Ricardo, mnie już nic nie może przeszkodzić, żeby dojść do końca.

Don Silva godzinami chodził po korytarzu. Kłócił się z wszystkimi, wyzywał świat, kark pęczniał mu od złej krwi. Krzyczał nawet na czarnych, choć już w tym czasie wszyscy traktowali ich grzecznie, a jeden z naszych sąsiadów nabrał nawet takiego zwyczaju, że zatrzymywał zupełnie nieznanych Afrykańczyków, podawał im rękę i kłaniał się uniżenie. Tamci myśleli, że wojna pomieszała mu zmysły i odchodzili pospiesznie. Don Silva czekał na przyjście Holdena Roberto i wypytywał mnie, czy wiem coś na ten temat. Widok odpływających statków napełniał go największą radością. Zacierał ręce, prostował się w krzyżu, pokazywał sztuczne zęby. Mimo przygniatających upałów chodził zawsze w ciepłym ubraniu. W fałdy garnituru miał powszywane różańce diamentów. Raz w przypływie zadowolenia, kiedy wydawało się, że FNLA jest już u wejścia do hotelu, pokazał mi garść przezroczystych kamyków, które wyglądały jak drobno potłuczone szkło. Były to diamenty. W hotelu mówili, że Silva nosi na sobie pół miliona dolarów. Stary miał serce rozdarte. Chciał uciec ze swoim bogactwem, a przykuwała go choroba dony Esmeraldy. Bał się, że jeżeli nie wyjedzie natychmiast, ktoś doniesie i odbiorą mu jego skarby. Nigdy nie wychodził na ulicę, chciał nawet wprawić dodatkowy zamek, ale wszyscy fachowcy już wyjechali i w Luandzie nie było człowieka, który by potrafił to zrobić.

Naprzeciw mnie mieszkała młoda para – Arturo i Maria. On był urzędnikiem kolonialnym, a ona spokojną, milczącą blondyną o zamglonych, zmysłowych oczach. Czekali na wyjazd, ale najpierw musieli wymienić pieniądze angolańskie na portugalskie, a to trwało tygodniami, bo kolejki do banków były kilometrowe. Nasza sprzątaczka, żwawa, ciepła staruszka – dona Cartagina, doniosła mi oburzonym szeptem, że Arturo i Maria żyją na wiarę. To znaczy, żyją jak Murzyni, jak ci bezbożnicy z MPLA. W jej skali wartości był to najniższy stopień degradacji i pohańbienie białego człowieka. Dona Cartagina też czekała na przyjście Holdena Roberto. Nie wiedziała, gdzie są jego wojska, i pytała mnie skrycie o nowiny. Pytała także, czy dobrze piszę o FNLA. Mówiłem, że tak, że entuzjastycznie. Z wdzięczności sprzątała mi zawsze pokój na najwyższy połysk, a kiedy w mieście nie było co pić, przynosiła mi – nie wiadomo skąd – butelkę wody.

Maria traktowała mnie jak człowieka, który przygotowuje się do samobójstwa, ponieważ powiedziałem jej, że zostaję w Luandzie do dnia niepodległości Angoli, do 11 listopada. Jej zdaniem do tego czasu z miasta nie pozostanie kamień na kamieniu. Wszyscy zginą i powstanie tu wielkie cmentarzysko, zamieszkane przez sępy i hieny. Radziła mi, żebym szybko wyjeżdżał. Zrobiłem z nią zakład o butelkę wina, że przetrwam i że spotkamy się w Lizbonie, w eleganckim hotelu „Altis” 15 listopada, o siedemnastej. Spóźniłem się na to spotkanie, ale w recepcji Maria zostawiła mi kartkę, że czekała i że następnego dnia wyjeżdżają z Arturo do Brazylii.

Cały hotel „Tivoli” był zapchany po brzegi i przypominał nasze dworce tuż po wojnie, wyładowane tłumem, na przemian nerwowym i apatycznym, oraz stertami byle jak powiązanych tłumoków. Wszędzie pachniało źle, kwaśno, budynek wypełniała lepka, dławiąca duchota. Ludzie pocili się z gorąca i ze strachu. Panował nastrój apokalipsy, wyczekiwania na moment zagłady. Ktoś przyniósł wiadomość, że w nocy zbombardują miasto. Ktoś inny dowiedział się, że w swoich dzielnicach czarni ostrzą noże i chcą je próbować na portugalskich gardłach. Lada moment miało wybuchnąć powstanie. Jakie powstanie? – dopytywałem się, żeby napisać o tym do Warszawy. Nikt nie wiedział dokładnie. Po prostu – powstanie, a co za powstanie, to się okaże, jak wybuchnie.

Plotka wycieńczała wszystkich, targała nerwy, odbierała zdolność myślenia. Miasto żyło w atmosferze histerii, dygotało z lęku. Ludzie nie wiedzieli, jak poradzić sobie z rzeczywistością, która ich teraz otaczała. Jak ją objaśnić, jak oswoić. Mężczyźni gromadzili się na korytarzach hotelu i odbywali narady sztabowe. Przyziemni pragmatycy byli za tym, żeby hotel na noc barykadować. Ci, którzy mieli szersze horyzonty i zdolność globalnego spojrzenia na świat, uważali, że trzeba wysłać depeszę do ONZ z apelem o interwencję. Ale wszystko, jak to jest w latynoskim zwyczaju, kończyło się na dysputach.

Wieczorami latał nad miastem samolot i zrzucał ulotki. Był to samolot pomalowany na czarno, bez świateł i znaków. Ulotki mówiły, że wojska Holdena Roberto stoją pod Luandą i że wejdą do stolicy choćby jutro. Żeby ułatwić to zadanie, wzywa się ludność do wymordowania wszystkich Rosjan, Węgrów i Polaków, którzy dowodzą oddziałami MPLA i są sprawcami całej wojny i wszystkich nieszczęść, jakie spadły na umęczony naród. Działo się to we wrześniu, kiedy w całej Angoli byłem jedynym człowiekiem z Europy Wschodniej. W mieście grasowali bojówkarze z PIDE, przychodzili do hotelu, pytali, kto w nim mieszka. Byli bezkarni, w Luandzie nie istniała żadna władza, a oni chcieli mścić się za wszystko, za rewolucję goździków, za utraconą Angolę, za złamane kariery. Każde pukanie do drzwi mogło być dla mnie złym sygnałem. Starałem się o tym nie myśleć, jest to jedyny sposób na takie sytuacje.

Bojówkarze zbierali się w nocnym barze „Adao”, obok hotelu. Było tam zawsze ciemno, kelnerzy chodzili z latarkami. Właściciel baru, gruby, zniszczony playboy, o oczach przekrwionych, przesłoniętych spuchłymi powiekami, wziął mnie raz do swojego kantorku. Od podłogi do sufitu ściany były zabudowane półkami, na półkach stało dwieście dwadzieścia sześć odmian whisky. Wyciągnął z szuflady biurka dwa pistolety i położył je przed sobą.

Zabiję tym dziesięciu komunistów i dopiero będę spokojny, powiedział.

Patrzyłem na niego, uśmiechałem się i czekałem, co zrobi. Przez drzwi słychać było muzykę, bojówkarze zabawiali się z pijanymi Mulatkami. Gruby schował pistolety i zatrzasnął szufladę. Do dziś nie wiem, dlaczego zostawił mnie w spokoju. Może należał do ludzi, jakich nieraz spotykałem, którym większą satysfakcję od zabijania daje świadomość, że mogliby zabić, a tego nie robią.

Przez cały wrzesień kładłem się spać, nie wiedząc, co stanie się tej nocy i następnego dnia. Koło mnie kręciło się kilku typów, rozpoznawałem ich twarze. Spotykaliśmy się ciągle, nie zamieniając słowa. Nie wiedziałem, co robić. Z początku postanowiłem czuwać, nie chciałem, żeby mnie zaskoczyli w czasie snu. Ale w połowie nocy napięcie słabło i zasypiałem w ubraniu, w butach, na wielkim łóżku pięknie zasłanym przez donę Cartaginę.

MPLA nie mogło mnie obronić: ci ludzie byli daleko, w dzielnicach afrykańskich, albo jeszcze dalej – na froncie. Dzielnica europejska, w której mieszkałem, do nich jeszcze nie należała. Dlatego lubiłem jeździć na front – tam było bezpieczniej, bardziej swojsko. Jednakże wyjazdy takie trafiały się rzadko. Nikt, nawet ludzie ze sztabu, nie umiał dokładnie określić, gdzie jest front. Nie było komunikacji ani łączności. Samotne, małe oddziały niewprawnych, początkujących partyzantów, zagubione w ogromnych, zdradliwych przestrzeniach, poruszały się to tu, to tam, bez planu i myśli. Tę wojnę każdy prowadził na swoją rękę, każdy był zdany na siebie.

Codziennie, o dziewiątej wieczorem odzywała się Warszawa. W aparacie teleksu, który stał w recepcji, zapalało się światło i maszyna wystukiwała sygnał:

814251 pap pl dobry wieczor prosimy nadawac

albo:

nareszcie udalo nam sie polaczyc

albo:

czy cos dzisiaj dostaniemy?pls ga ga.

Odpowiadałem:

ok ok mom svp

i włączałem taśmę z tekstem depeszy.

Dla mnie godzina dziewiąta była najważniejszą chwilą dnia, była powtarzającym się każdego wieczora przeżyciem. Pisałem codziennie, pisałem z pobudek najbardziej egoistycznych, przełamywałem wewnętrzny bezwład i depresję, żeby zrobić choćby najkrótszą depeszę i utrzymać łączność z Warszawą, bo to ratowało mnie przed samotnością i poczuciem opuszczenia. Jeżeli miałem czas, warowałem przy teleksie na długo przed dziewiątą. Zapalające się światło wzbudzało we mnie taki sam entuzjazm, jaki w człowieku zagubionym na pustyni wywołuje odnalezione nagle źródło. Starałem się na wszystkie sposoby przeciągać czas tych seansów. Opisywałem szczegółowo wszystkie bitwy. Pytałem, jaka jest pogoda w kraju, i skarżyłem się, że nie mam co jeść. Ale w końcu przychodził moment, kiedy Warszawa odzywała się:

odbior dobry laczymy sie jutro godz. 20 00 gmt dzkb by by

światło gasło i znowu zostawałem sam.

Luanda ginęła inaczej niż nasze miasta w latach wojny. Nie było nalotów, pacyfikacji, burzenia dzielnicy za dzielnicą. Nie było cmentarzy na ulicach i placach. Nie pamiętam ani jednego pożaru. Miasto umierało tak, jak ginie oaza, w której wyschły studnie – pustoszało, zapadało w martwotę, odchodziło w zapomnienie. Ale ta agonia nastąpiła później, na razie wszędzie panował gorączkowy ruch. Wszyscy spieszyli się, wszyscy wyjeżdżali! Każdy starał się odlecieć najbliższym samolotem do Europy, do Ameryki, byle gdzie. Do Luandy ściągali Portugalczycy z całej Angoli. Z najdalszych zakątków przyjeżdżały karawany samochodów wyładowanych ludźmi i bagażem. Mężczyźni zarośnięci, kobiety wymięte i rozczochrane, dzieci brudne i senne. Po drodze uciekinierzy łączyli się w długie kolumny i tak przemierzali kraj, bo im większa gromada, tym bezpieczniej. Z początku zajmowali w Luandzie hotele, ale potem nie było już miejsc, więc kierowali się prosto na lotnisko. Wokół lotniska powstało koczownicze miasto, bez ulic i domów. Ludzie mieszkali pod gołym niebem, wiecznie zmoknięci, bo ciągle padały deszcze. Żyli teraz gorzej niż czarni w sąsiadującej z lotniskiem dzielnicy afrykańskiej, ale przyjmowali to apatycznie, z ponurą rezygnacją, nie wiedząc, kogo przeklinać za swój los. Salazar już nie żył, Caetano uciekł do Brazylii, a w Lizbonie rządy ciągle się zmieniały. Wszystkiemu winna była rewolucja, bo przedtem panował spokój. Teraz rząd obiecał czarnym wolność, czarni pobili się między sobą, palą i mordują. Oni nie są zdolni do rządzenia. Czarny to tak: wypić, a potem spać cały dzień. Nawiesza na siebie koralików i chodzi zadowolony. Pracować? Tutaj nikt nie pracuje. Oni żyją jak sto lat temu. Jak sto, panie? Jak tysiąc! Ja widziałem takich, co żyją jak tysiąc lat temu. A co można wiedzieć, jak było tysiąc lat temu? Pewnie, że można, każdy wie, jak było. Tego kraju więcej nie będzie. Mobutu weźmie kawałek, ci z południa wezmą kawałek i tak się skończy. Żeby tylko zaraz stąd odlecieć. Żeby na to więcej nie patrzeć. Ja tu włożyłem czterdzieści lat pracy. Całą swoją krwawicę. Kto mi teraz zwróci? Pan myśli, że można zacząć życie od nowa?

Ludzie siedzą na tobołkach okryci plastykiem, bo deszcz siąpi, medytują, rozważają wszystko. Czasem w tym porzuconym tłumie, który wegetuje tutaj tygodniami, wybucha iskra buntu. Kobiety pobiją żołnierzy wyznaczonych do pilnowania porządku, a mężczyźni usiłują porwać samolot, aby świat dowiedział się, do jakiej rozpaczy zostali doprowadzeni. Nikt nie wie, kiedy stąd odleci i w jakim kierunku. Panuje kosmiczny bałagan. Zorganizować Portugalczyków jest trudno, ponieważ są to zdeklarowani indywidualiści, natury, które nie potrafią żyć w ścisku i we wspólnocie. Pierwszeństwo mają kobiety ciężarne. Dlaczego one? Czy ja mam być gorsza, bo urodziłam pół roku temu? Dobrze, pierwszeństwo mają ciężarne i z niemowlętami. Dlaczego one? Czy mam być gorsza, bo mój syn skończył trzy lata? Dobrze, pierwszeństwo mają kobiety z dziećmi. Tak? A ja, dlatego że jestem mężczyzną, mam tutaj zginąć? I oto co silniejsi ładują się do samolotu, a kobiety z dziećmi kładą się na betonie, pod kołami, tak żeby piloci nie mogli ruszyć, przychodzi wojsko, wypędza mężczyzn, każe wsiadać kobietom, one wchodzą po schodkach triumfujące, jak oddział zwycięzców do nowo zdobytego miasta.

Dajmy najpierw odlecieć załamanym nerwowo. Doskonale, nie trzeba daleko szukać, żeby nie wojna, już dawno byłbym w domu wariatów. A nas pod Carmoną napadł oddział dzikusów, wszystko zabrali, pobili, chcieli rozstrzelać. Do dzisiaj jestem cała rozdygotana. Oszaleję, jeżeli nie wylecę stąd natychmiast. Moi drodzy, powiem wam tylko tyle, że straciłem cały dorobek życia. Poza tym, u nas, w Lumbale, dwóch z UNITA trzymało mnie za włosy, a trzeci przystawił mi lufę do samego oka. Uważam, że jest to dostateczny powód, żeby postradać zmysły.

Żadne kryterium nie zyskiwało aprobaty ogółu. Zrozpaczony tłum napierał na każdy samolot, mijały godziny, nim dało się ustalić, kto wreszcie dostanie miejsce.

Trzeba przewieźć pół miliona uchodźców mostem powietrznym na drugi koniec świata.

Wszyscy wiedzą, dlaczego chcą wyjechać. Oni wiedzą, że wrzesień da się przetrwać, ale w październiku będzie już bardzo źle, a listopada nie przeżyje nikt. Skąd oni to wiedzą? Pan pyta o takie rzeczy! Ja tu przeżyłem dwadzieścia osiem lat, ja coś mogę powiedzieć o tym kraju. Wie pan, czego się dorobiłem? Starej taksówki, którą zostawiłem tam, na ulicy.

Ludzie uciekali, jak przed nadciągającą zarazą, jak przed morowym powietrzem, którego nie widać, ale które zadaje śmierć. Potem przyjdzie wiatr i piasek zasypie ślady ostatniego człowieka.

Ty w to wierzysz? pytałem Artura. Arturo nie wierzy, ale jednak woli wyjechać. A pani, dono Cartagino, pani w to wierzy? Tak, dona Cartagina jest o tym przekonana. Jeżeli zostaniemy do listopada, to nas nie będzie. Tu staruszka energicznie przejeżdża palcem po szyi, na której jej paznokieć pozostawia czerwony ślad.

Różne rzeczy zdarzyły się przedtem, nim miasto zostało zamknięte i skazane na śmierć. Jak chory, który w chwilach agonii nagle ożywia się i na moment wracają mu siły, tak w końcu września życie w Luandzie nabrało szczególnego wigoru i tempa. Chodniki były zatłoczone, na jezdniach powstawały korki. Ludzie biegali zdenerwowani, spieszyli się, załatwiali tysiące spraw. Byle szybko wynieść się, uciec w porę, zanim pierwsza fala morowego powietrza wtargnie do miasta.

Nie chcieli Angoli.

Mieli dosyć tego kraju, który miał być ich ziemią obiecaną, a przyniósł im rozczarowanie i poniżenie. Żegnali swój afrykański dom z mieszaniną rozpaczy i wściekłości, żalu i bezsiły, z poczuciem, że odjeżdżają na zawsze. Pragnęli tylko ujść z życiem i wywieźć swój dobytek.

Wszyscy byli zajęci budowaniem skrzyń. Zwieziono góry desek i dykty. Skoczyły ceny młotków i gwoździ. Skrzynie były głównym tematem rozmów – jak je budować i czym najlepiej wzmacniać. Pojawili się samozwańczy znawcy – skrzyniarze, domorośli architekci skrzyniarstwa, skrzyniarskie style, szkoły i kierunki. Wewnątrz Luandy – zbudowanej z betonu i cegły, zaczęło powstawać nowe, drewniane miasto. Chodziłem teraz po ulicach jak po wielkim placu budowy. Potykałem się o rozrzucone deski, gwóźdź wystający z belki rozerwał mi koszulę. Niektóre skrzynie były wielkości letnich domków, bo wytworzyła się nagle skrzyniarska skala prestiżu – im kto bogatszy, tym większą budował skrzynię. Imponujące były skrzynie milionerów – belkowane i wybite od wewnątrz żeglarskim płótnem, miały ściany solidne i eleganckie, zrobione z najdroższych gatunków tropikalnego drewna, o słojach tak pięknie przyciętych i tak starannie spolerowanych, że przypominały antyczne meble. W skrzynie te pakowano całe salony i sypialnie, kanapy, stoły i szafy, kuchnie i lodówki, komody i fotele, obrazy, dywany, żyrandole, porcelanę, pościel i bieliznę, wszystkie ubrania, makatki, pufy i wazony, nawet sztuczne kwiaty (co także widziałem), całą monstrualną i nieprzebraną rupieciarnię zagracającą dom każdego mieszczucha, a więc figurki, muszle, szklane kule, flakony, wypchane jaszczurki, metalową miniaturkę katedry mediolańskiej przywiezioną z wycieczki do Włoch, listy! listy i fotografie, ślubne zdjęcie w złoconych ramach – to może zostawimy, mówi pan, no wiesz, jak ci nie wstyd, woła oburzona pani – wszystkie zdjęcia maluchów, a tu jak pierwszy raz usiadł, a tu jak pierwszy raz powiedział daj, daj, a tu z lizakiem, a tu z babcią, no więc to wszystko, wszystko dosłownie, bo także skrzynki z winem, ten zapas makaronu, który kupiłam, jak tylko zaczęli się strzelać, i jeszcze wędka, szydełko, moje nici! mój sztucer, kolorowe klocki Tutuni, ptaszki, fistaszki, odkurzacz i dziadek do orzechów też muszą się zmieścić, po prostu – muszą i już, tak żeby zostały tylko goła podłoga, nagie ściany, pełny negliż, strip-tease mieszkania zrobiony do końca, przy oknie bez zasłon i tylko jeszcze zamkniemy drzwi i w drodze na lotnisko zatrzymamy się na bulwarze i wrzucimy klucz do morza.

Skrzynie biedoty są gorsze o kilka klas. Są przede wszystkim mniejsze, a często wręcz małe i niepozorne. Nie mogą ubiegać się o znak jakości, ponieważ ich robocizna pozostawia wiele do życzenia. W przeciwieństwie do bogaczy, których stać na wynajęcie mistrzów stolarskich, biedota musi zbijać skrzynie własnymi rękoma. Jako materiał służą jej tartaczne odpady, ścinki desek, krzywe belki, spęczniała dykta, cała drewniana tandeta, którą można kupić za grosze w trzeciorzędnym składzie. Wiele z tych skrzyń, obitych blachą z baniek po oliwie, ze starych szyldów i zardzewiałych reklam przydrożnych, wygląda jak rozpadające się slumsy dzielnicy afrykańskiej. Nie warto zaglądać do ich wnętrza, nie warto i nawet nie wypada.

Skrzynie bogaczy stoją na ważnych śródmiejskich ulicach albo w ocienionych zaułkach luksusowych dzielnic. Można je oglądać i podziwiać. Natomiast skrzynie biedoty kryją się w bramach, na podwórzach i w szopach. Kryją się do czasu, bo przecież trzeba je będzie przewieźć przez całe miasto, do portu – i myśl o tym żałosnym widowisku jest przykra.

Z powodu tej obfitości drewna, które znalazło się w Luandzie, pustynne, zakurzone miasto, ubogie w zieleń i drzewa, pachnie teraz wspaniałym, żywicznym lasem. Jakby ten las nagle wyrósł na ulicach, na placach, na skwerach. Wieczorem otwieram okno, wdycham głęboko ten zapach i wtedy oddala się wojna, nie słyszę jęków dony Esmeraldy, nie widzę zniszczonego playboya z dwoma pistoletami i jest mi tak, jakbym spał w leśniczówce w Borach Tucholskich.

Budowa drewnianego miasta, miasta skrzyń, trwa całymi dniami, od świtu do zmierzchu. Pracują wszyscy, moczeni deszczem, paleni słońcem, nawet milionerzy, jeśli sprawni fizycznie, przykładają się do roboty. Zapał dorosłych udziela się dzieciom. One też budują sobie skrzynki na lalki i zabawki. Pakowanie odbywa się pod osłoną nocy. Tak jest lepiej, bo wtedy nikt nie wtyka nosa w cudze rzeczy, nikt nie będzie liczyć, ile wywożę i czego, a wiadomo, że kręci się dużo takich, którzy wysługują się MPLA i chcieliby donosić.

A więc nocami, w najgłębszych ciemnościach, przenosimy wnętrze kamiennego miasta do wnętrza miasta drewnianego. Kosztuje to dużo wysiłku i potu, dźwigania i szamotania się, bólu ramion od upychania bagażu, bólu kolan od ugniatania rzeczy, ponieważ wszystko musi się zmieścić, a przecież miasto kamienne było duże, a miasto drewniane jest małe.

Stopniowo, z nocy na noc, miasto kamienne traciło swoją wartość na rzecz miasta drewnianego. Stopniowo też zmieniało się myślenie ludzi. Ludzie przestali myśleć w kategoriach domu i mieszkania i rozprawiali tylko o skrzyniach. Zamiast powiedzieć – muszę iść, zobaczyć, jak tam u mnie w domu – mówili – muszę iść, zobaczyć, jak tam moja skrzynia. Była to już jedyna rzecz, która ich interesowała i o którą się troszczyli. Ta Luanda, którą pozostawiali, była dla nich sztywną i obcą makietą, sceną zabudowaną, ale pustą, jak po skończonym widowisku.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Projekt graficzny okładki: Andrzej Heidrich Zdjęcie Ryszarda Kapuścińskiego: fot. Czesław Czapliński © 1986

W niniejszym wydaniu zachowano ortografię, w tym szczególnie pisownię imion, nazwisk i nazw portugalskich, według edycji książki publikowanych za życia Autora.

Wydanie I elektroniczne

Konwersję do wersji elektronicznej wykonano w systemie Zecer

Wszelkie prawa zastrzeżone. Niniejszy plik jest objęty ochroną prawa autorskiego i zabezpieczony znakiem wodnym (watermark). Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku. Rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci bez zgody właściciela jest zabronione.

Spółdzielnia Wydawnicza „Czytelnik” ul. Wiejska 12a, 00-490 Warszawawww.czytelnik.pl

© Copyright by Ryszard Kapuściński, 1976 © Copyright for this edition by Spółdzielnia Wydawnicza „Czytelnik”, Warszawa 2024

ISBN 978-83-07-03601-4