Czarne mleko - Elif Shafak - ebook + książka

Czarne mleko ebook

Elif Shafak

4,2

Opis

Łamiąca macierzyńskie tabu, wnikliwa i szczera opowieść uznanej pisarki o dojrzewaniu do bycia matką.

Po urodzeniu pierwszego dziecka Elif Shafak doświadczyła depresji poporodowej i przestała pisać. Kryzys, z którym przyszło się jej zmierzyć, sprawił, że nie tylko zakwestionowała swoją wartość jako matki, ale też zaczęła zastanawiać się nad rolą kobiety-pisarki żyjącej i tworzącej w świecie wciąż zdominowanym przez mężczyzn. W tym najtrudniejszym momencie, wypełnionym poczuciem winy i cierpieniem, sięgnęła do doświadczeń autorek takich jak Sylvia Plath, Virginia Woolf, Simone de Beauvoir czy Zelda Fitzgerald. Ich historie dały jej nadzieję, że choć nie każdy kryzys można przezwyciężyć, to nigdy nie mierzymy się z nim samotnie.

 

Genialna, przezabawna samoanaliza – książka dla matek, artystek, kobiet, ale przede wszystkim dla każdego czytelnika, który lubuje się w niejednoznaczności, absurdzie i uderzaniu w zastane normy społeczne.

Natalia Fiedorczuk

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 337

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,2 (26 ocen)
13
7
5
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Justyna_doe

Nie oderwiesz się od lektury

Świetna książka o kobietach i godzeniu macierzyństwa z innymi rolami w życiu i swoją tożsamością. Polecam matkom i niematkom 😊
10

Popularność




Tytuł oryginału: Black Milk

Copyright © 2007 by Elif Shafak

Copyright © Wydawnictwo Poznańskie sp. z o.o., 2022

Copyright © for the Polish translation by Wydawnictwo Literackie, 2011

Wydanie pierwsze: Kraków 2011

Redaktorka prowadząca: Weronika Jacak

Marketing i promocja: Katarzyna Kończal

Redakcja: Weronika Kosińska

Korekta tego wydania: Anna Nowak

Projekt okładki i stron tytułowych: Ula Pągowska

Konwersja: Grzegorz Kalisiak

Zezwalamy na udostępnianie okładki książki w internecie.

eISBN 978-83-67176-86-6

Wydawnictwo Poznańskie sp. z o.o.

ul. Fre­dry 8, 61-701 Po­znań

tel.: 61 853-99-10

[email protected]

www.wydawnictwopoznanskie.pl

Dla trzech kobiet: Beyzy, Aurory i Zeldy

Przez siedemdziesiąt lat kobiety traciły w moich oczach i nadal tracą. Kobiety! Jak tu o nich nie rozprawiać. Istotne jest jednak nie to, że powinny kontrolować życie, ale to, że powinny przestać je rujnować.

Tołstoj mizoginista

Celem życia nie powinno być odnalezienie szczęścia w małżeństwie, lecz sprowadzenie na świat więcej miłości i prawdy. Zawieramy związki małżeńskie, by wspierać się w tym zadaniu.

Tołstoj feminista

Wzbudza we mnie wielką czułość (jego córka Masza). Tylko ona. Rzekłbym, że ona jedyna za wszystkich.

Tołstoj raz jeszcze

Do czytelnika

Byłam w Stambule podczas trzęsienia ziemi w 1999 roku. Mieszkałam wówczas w jednej z najbarwniejszych, naj­bardziej tętniących życiem dzielnic, gdzie wygląd domów różnił się od siebie podobnie jak historie ich lokatorów. Gdy o trzeciej nad ranem wraz z innymi wybiegłam z budynku, ujrzałam coś, co sprawiło, że stanęłam jak wryta. Po drugiej stronie ulicy właściciel pobliskiego sklepu spożywczego — gburowaty starzec, który nie rozmawiał z ludźmi z marginesu ani nie sprzedawał im alkoholu — siedział obok transwestyty w długiej, czarnej peruce na głowie i z czarnym tuszem do rzęs rozmazanym na policzkach. Obserwowałam, jak leciwy mężczyzna, blady niczym duch, drżącymi rękami otwiera paczkę papierosów i wyciąga ją w stronę sąsiada. To właśnie ten obraz do dziś jest moim najwyraźniejszym wspomnieniem z tamtej nocy: konserwatywny sklepikarz i zapłakany transwestyta, palący ramię przy ramieniu. W obliczu kataklizmu i śmierci zniknęły wszystkie prozaiczne nieporozumienia — stworzyliśmy Jedność, nawet jeśli tylko na kilka godzin.

Zawsze wierzyłam, że opowieści wywierają na nas podobny wpływ. Nie twierdzę, że fikcja ma moc trzęsienia ziemi, ale gdy czytamy dobrą książkę, na pewien czas opuszczamy nasze przytulne mieszkania i poznajemy fikcyjne losy ludzi, których nigdy wcześniej nie spotkaliśmy, i do których mogliśmy nawet czuć niechęć jako do Innych.

Wiele lat później przypomniałam sobie tamtą noc w zupełnie odmiennej sytuacji: po urodzeniu pierwszego dziecka wpadłam w głęboką depresję, która oddzieliła mnie od mojej życiowej namiętności, do tej pory cenionej przeze mnie nade wszystko, a mianowicie od Pisarstwa.

Przeżyłam wstrząs emocjonalny. Przerażona i drżąca wybiegłam z budynku własnego ja, który od dawna pieczołowicie konstruowałam. W ciemnościach napotkałam grupę Calineczek — sześć maleńkich kobiet, siedzących jedna przy drugiej. Każda wyglądała jak inna wersja mnie. Dwie z nich ujrzałam po raz pierwszy. I pomyśleć, że gdybym nie znalazła się w wyjątkowej sytuacji z powodu depresji poporodowej, nigdy nie dowiedziałabym się o istnieniu tych innych stron mnie samej. Calineczki żyłyby w moim ciele i mojej duszy, głuche na siebie nawzajem, niczym sąsiadki, które dzielą się przestrzenią, choć nigdy dobrym słowem.

Kto wie, może wszystkie kobiety żyją z takim wewnętrznym haremem i może to właśnie rozbieżności, napięcia i brak harmonii między naszymi skłóconymi jaźniami czynią nas takimi, jakimi jesteśmy?

Upłynęło trochę czasu, nim poznałam i pokochałam wszystkie sześć Calineczek.

Na kartach tej książki spisałam historię tego, jak zmierzyłam się z moją wewnętrzną różnorodnością i tego, jak nauczyłam się tworzyć Jedność.

Jestem pisarką.

Jestem koczowniczką. Jestem kosmopolitką.

Jestem miłośniczką sufizmu. Jestem pacyfistką.

Jestem wegetarianką i jestem kobietą, mniej więcej w tej kolejności.

Tak opisałabym siebie przed ukończeniem trzydziestego piątego roku życia.

Do tej pory postrzegałam siebie przede wszystkim jako gawędziarkę. Dawniej ludzie tacy jak ja opowiadali historie zgromadzeni przy ognisku, pod niebem tak rozległym, że nigdy nie można było mieć pewności, gdzie się kończy, jeśli w ogóle miało kres. W Paryżu pisali do gazet, by uciułać na czynsz. W pałacu despotycznego sułtana snucie opowieści dawało im prawo do przeżycia jeszcze jednego dnia. Czułam się związana z tymi gawędziarzami z zamierzchłej przeszłości — nieważne, czy byli to anonimowi pisarze, Balzac czy piękna Szeherezada. Prawda jest taka, że — podobnie jak wielu innym pisarzom — bliżsi mi byli zmarli literaci niż ci żyjący i chyba więcej łączyło mnie z wyimaginowanymi postaciami niż z tymi, które były prawdziwe, a właściwie zbyt prawdziwe.

Właśnie tak żyłam. I tak zamierzałam żyć nadal. Ale wtedy spotkało mnie coś całkiem niespodziewanego, cudownego i zdumiewającego: Macierzyństwo.

To zmieniło wszystko, zmieniło mnie.

Czułam się w mojej nowej roli niczym nietoperz zbudzony przez światło słoneczne — bezradna i oślepiona.

Gdy dowiedziałam się, że jestem w ciąży, będąca częścią mnie pisarka spanikowała, kobietę ogarnęło radosne oszołomienie, pacyfistka zachowała bierną postawę, kosmopolitka zaczęła wymyślać międzynarodowe imiona dla dziecka, miłośniczka sufizmu przyjęła tę wiadomość z zadowoleniem, wegetarianka zmartwiła się, że będzie musiała jeść mięso, a koczowniczka zapragnęła po prostu wziąć nogi za pas i uciec tak szybko, jak to tylko możliwe. Ale tak właśnie się dzieje, gdy jesteś w ciąży. Możesz uciec od wszystkiego i wszystkich, ale nie od zmian zachodzących we własnym ciele.

Gdy zaatakowała mnie depresja poporodowa, byłam całkiem bezbronna. Pojawiła się przede mną niczym ciemny, pozornie niekończący się tunel, który śmiertelnie mnie przerażał. Gdy próbowałam przez niego przebrnąć, kilka razy upadłam, przez co moja osobowość potłukła się na kawałki tak małe, że w żaden sposób nie można ich było posklejać. Ale jednocześnie to doświadczenie pomogło mi zajrzeć w głąb siebie — poznać na nowo każdą odsłonę mojego ja, cały ten wewnętrzny harem, z którym przeżyłam tyle lat. Depresja może okazać się wielką szansą daną nam przez życie. Dzięki niej możemy stawić czoło problemom, które, choć niezwykle istotne dla naszych serc, zostały odsunięte na bok, czy to z powodu pośpiechu, czy ignorancji.

Nie jestem pewna, co wydarzyło się najpierw, a co nastąpiło później. Czy w pierwszej kolejności pokonałam depresję, a potem zaczęłam pisać? Czy może zdołałam wypełznąć z tunelu dzięki temu, że skończyłam tę książkę? Szczerze mówiąc, nie mam pojęcia. Moje wspomnienia z tamtego okresu są wyraźne i intensywne, ale z pewnością chronologicznie nieuporządkowane.

Mimo to jestem pewna, że ta historia została spisana czarnym mlekiem i białym atramentem — mieszanką gawędziarstwa, macierzyństwa, depresji i zamiłowania do podróży, destylowaną przez kilka miesięcy w temperaturze pokojowej.

Każda książka to wędrówka, mapa złożoności umysłu i duszy człowieka. A czytelnik to swoisty podróżnik. Niektóre wyprawy prowadzą do miejsc dziedzictwa kulturowego, podczas gdy inne koncentrują się wokół aktywnego wypoczynku i przyrody. Na kolejnych stronach chcę zabrać cię, drogi czytelniku, na wyprawę do dwóch miejsc jednocześnie: w Dolinę Dzieci i do Lasu Książek.

W Dolinie Dzieci opowiem ci o rolach, które określają nas, kobiety. Zacznę od tych związanych z kobiecością, macierzyństwem i pisarstwem. W Lesie Książek opowiem o życiu i twórczości różnych autorek — z czasów zamierzchłych i obecnych, ze Wschodu i z Zachodu — żeby sprawdzić, jak rozprawiły się z podobnymi tematami, bez wzglę du na to, czy odniosły sukces, czy poniosły klęskę.

Ta książka została napisana nie tylko dla matek, które przeżyły albo przeżyją podobną depresję, ale dla wszystkich — dla mężczyzn i kobiet, dla osób samotnych i małżeństw, dla rodziców i dzieci, dla pisarzy i czytelników — którzy czasami nie radzą sobie w życiu z mnogością ról do odegrania i obowiązków do spełnienia.

Sufi wierzą, że każda ludzka istota jest lustrem, w którym odbija się cały wszechświat. Twierdzą, że każdy z nas to chodzący mikrokosmos. A zatem być człowiekiem znaczy żyć w orkiestrze niewspółbrzmiących ze sobą dźwięków i mieszanych uczuć. Byłoby to cenne i wzbogacające doświadczenie, gdybyśmy nie przejawiali skłonności do nagradzania jednych członków tej wewnętrznej orkiestry kosztem innych. Tłumimy wiele aspektów osobowości, by dopasować się do idealnego wizerunku, któremu staramy się pozostać wierni. Z tego powodu w naszym wnętrzu rzadko — jeśli w ogóle — panuje demokracja; jej miejsce zajmuje silna oligar­chia, w której kilka głosów zagłusza resztę.

Czarne mleko to próba pokojowego obalenia tej oligarchii i wprowadzenia dojrzałej i zdrowej demokracji. Chociaż naiwne byłoby założenie, że ustrój demokratyczny gwarantuje życie usłane różami, to i tak demokracja jest lepsza od wszelkich form despotyzmu. Tylko wtedy, gdy zdołamy zharmonizować i zsynchronizować wszystkie wewnętrzne głosy, będziemy mogli zostać lepszymi rodzicami i prawdopodobnie także lepszymi pisarzami.

Ale właśnie widzę, że zaczęłam wyprzedzać bieg wydarzeń, a nie powinnam. Muszę zrobić zwrot o sto osiemdziesiąt stopni i przyjrzeć się chwili, w której wszystko się zaczęło.

Pomywaczka, którą spotkało szczęście

I tak oto znalazłyśmy się razem z moją rodzicielką w gąszczu słodko-gorzkich uczuć, w który mogą się zaplątać jedynie matki i córki. Jednak moje serce wypełniała wdzięczność za to, w jaki sposób mama zareagowała na niespodziewane wieści. Podziękowałam jej za wsparcie.

— To nie ma nic wspólnego ze wsparciem, skarbie. Po prostu jestem jak pomywaczka, która przez przypadek znalazła na chodniku wygrany los na loterii.

Chociaż przywykłam do jej kodów i szyfrów, nie od razu pojęłam, do czego zmierza.

— Obawiam się, że nie rozumiem.

— Ależ to oczywiste, kochanie. Bałaś się, że będę zła, gdy usłyszę, że w tajemnicy wyszłaś za mąż w innym kraju. A gdy przekonałaś się, że się nie gniewam, poczułaś wdzięczność. Mam rację?

Skinęłam głową.

— Tak.

— Zrozum, tylko matka, która wie, że jej córka pewnego dnia wyjdzie za mąż, może przeżyć rozczarowanie na wieść o jej potajemnym ślubie. Szczerze mówiąc, nigdy się tego po tobie nie spodziewałam. Sprawiałaś wrażenie osoby, która da się usidlić jako ostatnia na świecie. Dlatego nie kupowałam co tydzień losu na loterię i nie liczyłam na wygraną. Czy to jest dla ciebie jasne?

Zaczął do mnie docierać sens jej słów.

Tymczasem moja mama, zadowolona, że koncentruję na niej całą uwagę, kontynuowała z entuzjazmem:

— Dlatego zaakceptowałam taki stan rzeczy i przeszłam nad nim do porządku dziennego. A potem pewne go dnia, ni z tego, ni z owego, znalazłam los na chodniku i dowiedziałam się, że wygrałam na loterii. Tak właśnie się czułam, gdy powiedziałaś mi o zaślubinach. Byłam równie oszołomiona jak pomywaczka, do której uśmiechnęło się szczęście!

Niedawno wyszłam za mąż w Berlinie. Nie przez przypadek wybraliśmy to miasto na zawarcie związku małżeńskiego; nasz ślub wydawał się nam nie mniej zaskakujący niż nagłe zjednoczenie Niemiec. Niczym Berlin Wschodni i Berlin Zachodni, najpierw byliśmy razem, potem się rozstaliśmy, a na koniec do siebie wróciliśmy. Mój mąż i ja mamy charaktery tak różne jak kapitalizm i komunizm. Eyup to łagodna i szlachetna dusza, zawsze kieruje się rozsądkiem, a przy tym jest obdarzony zdumiewającą wewnętrzną równo­wagą oraz cierpliwością godną proroka Hioba, któremu zawdzięcza imię. Ja z kolei musiałabym odhaczyć na liście praktycznie wszystkie przeciwieństwa jego cech, zaczynając od „niecierpliwa”, „impulsywna”, „irracjonalna”, „emocjonalna” i „chodzący chaos”.

Zwlekaliśmy z zalegalizowaniem naszego związku, gdyż oboje nie przepadamy za takimi ceremoniami. Dlatego też, gdy już zdecydowaliśmy się na ślub, po prostu weszliśmy do tureckiej ambasady na ulicy Kbaum i oświadczyliśmy, że zamierzamy się pobrać. Na ławce przy wejściu siedział bezdomny z głową pełną wszy i myśli. Wygrzewał się na słońcu, z twarzą zwróconą ku niebu. Doskonale pasował do mojej wizji świadka, ale gdy spróbowałam zaprosić go do środka, okazało się, że nie mówi po angielsku. Ja z kolei nie znałam niemieckiego, a język migowy, który stworzyliśmy na potrzebę chwili, nie wystarczył, by omówić tak niezwykłą sprawę. Podarowaliśmy więc bezdomnemu paczkę marlboro light, a on w zamian pobłogosławił nas bezzębnym uśmiechem. Wręczył nam również lśniące złotko po czekoladce, które starannie wygładził. Przyjęłam prezent z zachwytem. Wzięłam go za dobry omen.

Nie włożyłam sukni ślubnej, nie tylko dlatego, że podobne rytuały budzą we mnie niesmak, ale także dlatego, że nigdy nie ubieram się na biało i nie potrafię zrozumieć ludzi, którzy to robią. Przez lata nie byłam nawet w stanie usiąść na zbyt jasnej kanapie, jednak w końcu zwalczyłam to uprzedzenie. Moi przyjaciele mają kilka teorii na temat mojej niechęci do tego koloru. Sądzą, że w dzieciństwie wpadłam do kociołka z puddingiem ryżowym (w przeciwieństwie do Obeliksa, który skąpał się w magicznym napoju, nie zdobyłam nadprzyrodzonych mocy) i odtąd nienawidzę bieli, chociaż sama potrawa nie wzbudza we mnie negatywnych emocji. Ale ja nie przypominam sobie podobnego zdarzenia. Równie nieprawdziwa jest ich druga teoria, zgodnie z którą wyrażam w ten sposób niechęć do lekarzy, dentystów albo techników laboratoryjnych — ludzi, którzy ubierają się na biało.

Tak czy inaczej tamtego majowego dnia przywdziałam swoją ulubioną czerń. Z kolei Eyup włożył ciemne spodnie i białą koszulę, żeby choć w pewnym stopniu uszanować tradycję. Powiedzieliśmy sobie tak. Bez zamieszania, pod wpływem kaprysu. Rodzice Eyupa i jego pięć sióstr, podobnie jak moja mama i babcia, byliby co prawda zachwyceni, gdybyśmy wyprawili tradycyjne tureckie wesele z jedzeniem, tańcem i muzyką, ale uprzejmie uszanowali nasz wybór, gdy dowiedzieli się o zaślubinach.

Pomijając kwestię szczęśliwej pomywaczki, moja mama nie była jedyną osobą, która sądziła, że nie wyjdę za mąż. Najwyraźniej jej zdanie podzielali także moi czytelnicy. Zaznajomieni z powieściami i esejami, które napisałam, to zawsze oni najlepiej rozumieli moje uczucia. Jednak tym razem byli bardziej wstrząśnięci niż wyrozumiali. W listach, e-mailach i na kartkach pocztowych wyrażali zaskoczenie. Niektórzy przysyłali mi nawet wycinki z fragmentami wywiadów, w których twierdziłam: „Drobnomieszczańskie ży cie rodzinne? Nie ma mowy! To do mnie nie pasuje” albo: „Chyba nie jestem stworzona do wychowywania dzieci, ale sądzę, że pewnego dnia mogłabym sprawdzić się w roli macochy. No wiesz, kogoś takiego, kogo bez trudu można zabrać na mecz piłki nożnej albo na próbę generalną balu maturalnego”. A teraz ci spryciarze, którzy przyłapali mnie na gorącym uczynku, z cierpkim uśmieszkiem dopytywali się, co uległo zmianie.

Mogłam im dać tylko jedną odpowiedź: to miłość.

Kocham mojego męża i zawsze w jego obecności czuję, jak zalewa mnie dziwna fala wyciszenia i szczęścia. A mimo to jakaś część mnie nie potrafiła poradzić sobie z takim spokojem i nie zamierzała albo nie mogła odnaleźć się w szczęściu małżeńskim. Być może działo się tak, ponieważ nigdzie nie potrafiłam zbyt długo zagrzać miejsca. Urodziłam się w Strasburgu, dorastałam w Madrycie, a pomieszkiwałam w Ankarze, Stambule, Ammanie, Kolonii, Bostonie, Michigan i Arizonie. Zawsze żyłam na walizkach — przekonana, że mogę zostać w każdym miejscu tak długo, jak długo nie będę musiała zapuścić korzeni. Jako jedyne dziecko samotnej matki dość wcześnie pogodziłam się z prawdą o ludzkiej naturze, którą inni daremnie próbowali ignorować: człowiek jest skazany na samotność.

Ja ją lubiłam i ceniłam. Znałam ludzi, którzy dostaliby szału po zbyt wielu godzinach spędzonych bez towarzystwa. Ze mną było inaczej. Zwariowałabym, gdybym przez cały czas musiała znosić obecność innych. Brakowałoby mi prywatności.

Jako pisarka rozkwitam dzięki samotności. W niemal wszystkich dziedzinach sztuki proces twórczy wymaga udziału osób trzecich. Nawet największy egoista spośród reżyserów musi umiejętnie dopasować swoją energię do innych i nauczyć się pracy w zespole. Podobnie wygląda sytuacja projektantów mody, aktorów, tancerzy, dramaturgów, piosenkarzy i muzyków.

Wyjątek stanowią pisarze. Na długie tygodnie, miesiące, a czasem nawet lata wycofujemy się do świata powieści, nad którymi pracujemy, tkwimy w kokonie wyobraźni, otoczeni wymyślonymi postaciami i decydujemy o ich losach niczym Bóg, za którego się uważamy. Gdy rozwijamy fabułę, dodajemy nagłe zwroty akcji, tworzymy i niszczymy bohaterów, bez trudu możemy dojść do wniosku, że jesteśmy najważniejsi na świecie. Egocentryzm i rozdęte ego to dwa naj­bardziej szkodliwe efekty uboczne naszego zawodu. Dlatego jesteśmy kiepskimi kochankami i jeszcze gorszymi małżonkami. Pisarze to przede wszystkim istoty aspołeczne — chociaż potrafimy o tym zapomnieć przy odrobinie sławy i sukcesu. „Powieść to najbardziej osamotniona forma wyrazu artystycznego”, jak rzekł kiedyś Walter Benjamin.

Już jako mężatka uczyłam w Arizonie, więc co kilka tygodni wskakiwałam do samolotu, by odbyć dwudziestosześcio­godzinny lot (z przesiadkami) i w szalonej, chaotycznej, barwnej atmosferze Stambułu spotkać się z moim mężem oraz przyjaciółmi, po czym wracałam do Arizony i mojej pustyni samotności.

Gdy opuszczasz budynek lotniska w Tucson, uderza cię fala gorąca, która wynurza się z otchłani ziemi i liże twoją twarz niewidzialnymi jęzorami ognia. A gdy z kolei opuszczasz budynek lotniska w Stambule, uderza cię fala dźwięków: głośne trąbienie klaksonów, warkot motorów, dudnienie młotów pneumatycznych i rozmowy, wrzaski oraz gwizdy ludzi, wszystko naraz.

Fala gorąca, fala dźwięków. Tam i z powrotem. I tak przez prawie dwa lata. Aż pewnego dnia dowiedziałam się, że jestem w ciąży.

Nie wiedziałam, czy chcę zostać matką. Ciąża mnie zaskoczyła. Ale pragnęłam urodzić to dziecko. Czułam się tak, jakby moja druga natura — lubiąca domowe zacisze, troskliwa, pełna uczuć macierzyńskich — buntowała się przeciwko tej, która dominowała przez wiele lat. Rebelianckie siły macierzyństwa przenikały do maleńkich wiosek na południu mojej osobowości z zaskakującą szybkością i zwinnością, lecz panująca w stolicy władza absolutna nadal utrzymywała silną pozycję.

Mimo to nie chciałam zrezygnować z tułaczego, niezależnego, beztroskiego życia, które wiodłam. W mojej głowie jedno­cześnie rozlegało się sześć głosów. Dlatego przyjęłam ciążę z mieszanymi uczuciami, jakby jakiś ukryty nurt, silniejszy od mojego serca, ciągnął mnie w nieznane. Nie pomogło mi to, że mniej więcej w tym samym czasie zostałam oskarżona z powodu wypowiedzi kilku ormiańskich bohaterów mojej powieści Bękart ze Stambułu. Przypadkowo data procesu została wyznaczona na jeden dzień po terminie porodu. Chociaż usłyszałam wyrok uniewinniający już podczas pierwszej rozprawy, a wszystko to nie miało żadnego związku z późniejszą depresją, te pełne napięcia dni były jednym z wyzwań tamtych dwunastu miesięcy.

Urodziłam w 2006 roku, we wrześniu, który jest najpiękniejszym miesiącem w Stambule. Czułam się nie tylko szczęśliwa i pobłogosławiona przez los, ale także zdumiona i nieprzygotowana. Wynajęliśmy uroczy, cichy dom na wyspach, gdzie mogłam zajmować się dzieckiem i pisaniem. Taki miałam plan. Jednak okazało się, że nie potrafię go zrealizować. Nie miałam wystarczającej ilości pokarmu, a za każdym razem, gdy próbowałam wrócić do świata fikcji i zacząć nową powieść, kończyłam na wpatrywaniu się w białą kartkę z narastającym niepokojem. Coś takiego nie spotkało mnie do tej pory. Nigdy nie kończyły mi się pomysły. Nigdy nie ogarniała mnie niemoc twórcza ani nic, co mogłoby ją przypominać. Pierwszy raz w moim dorosłym życiu zabrakło mi słów, chociaż bardzo próbowałam to zmienić.

Nagle przestraszyłam się, że coś zmieniło się we mnie nieodwracalnie i już nigdy nie będę taka sama. Wezbrała we mnie fala paniki. Pomyślałam, że skoro zostałam matką i gospodynią domową, już nigdy więcej nie zdołam niczego napisać. Czułam się, jakby wyszarpnięto mi spod stóp moje dawne Ja, niczym stary zakurzony dywan.

Książki były moimi najlepszymi przyjaciółkami od dnia, w którym nauczyłam się czytać i pisać. One mnie ocaliły. Byłam tak introwertycznym dzieckiem, że rozmawiałam z kredkami i przepraszałam przedmioty, które potrącałam. Opowiadania dały mi poczucie ciągłości, centralizacji i całości — tych trzech C, których brak dokuczliwie odczuwałam. Oddychałam literami, spijałam słowa i żyłam historiami, przekonana, że potrafię kręcić i obracać językiem w płomiennym tangu.

Przez cały ten czas moja literatura wypełniała walizkę, którą zabierałam w każdą podróż. Trzymała mnie w całości niczym niewidzialny klej, a gdy jej zabrakło, rozsypałam się na kawałki. Bez niej świat przypominał melancholijne miejsce, nieskończenie smutne. Kolory, które dawniej wydawały się żywe i pogodne, zbladły. Wszystkiego mi brakowało. Wszystko wydawało się obce. Ja, która przemierzałam całe kontynenty i zadomawiałam się w tak wielu miejscach, nie mogłam znaleźć siły ani chęci, by wyjść na ulicę. Moja skóra stała się tak cienka, że wszystko sprawiało mi ból. Słońce grzało zbyt mocno, wiatr smagał zbyt ostro, a noc była zbyt ciemna. Przepełniały mnie niepokój i lęk. Nim się zorientowałam, pogrążyłam się w ciężkiej depresji poporodowej.

Moja babcia ze strony mamy — łagodna, lecz silna kobieta, a przy tym niezwykle przesądna — przez wiele tygodni przyglądała się, jak płaczę, aż pewnego dnia wzięła mnie za rękę i wyszeptała głosem delikatnym jak aksamit: „Moje drogie dziecko, musisz wziąć się w garść. Nie wiesz, że z każdą matczyną łzą mleko coraz bardziej kwaśnieje?”.

Nie wiedziałam.

Zaczęłam o tym rozmyślać. Co by się stało, gdyby mój pokarm się zepsuł? Czy ściemniałby, zgęstniał i zmętniał? Ta myśl nie tylko mnie zaniepokoiła, ale także wpędziła w poczucie winy. Im bardziej powstrzymywałam łzy, z tym większą siłą cisnęły mi się do oczu. Jak to możliwe, że wszystkie moje znajome z taką łatwością wchodziły w rolę matki, a ja nie mogłam? Chciałam karmić piersią moje dziecko, dopóki to będzie możliwe. Wizja zepsutego mleka prześladowała mnie w ciągu dnia i atakowała w snach.

Pewnego dnia, po miesiącach depresji, odosobnienia i nieskutecznej terapii, obudziłam się z przemożną chęcią, by znów coś napisać. Usiadłam więc przy biurku. Było cicho, jeśli nie liczyć dobiegających z oddali odgłosów kilku kutrów rybackich. Dziecko spało w kołysce. Powietrze przesycał zapach jaśminu, a niebo nad Bosforem było bardzo jasne, niemal bezbarwne. Nagle ogarnął mnie spokój, uświadomiłam sobie, że wszystko jest i zawsze było w porządku. Jak powiedział Rumi, noc zawiera dzień. Możemy zacząć życie od nowa w każdej chwili i w każdym miejscu.

Miałam prawo do paniki i łez. Miałam prawo do strachu, że nie pogodzę pisania z macierzyństwem. A moje mleko nie musiało być białe jak śnieg. Gdybym zaczęła pisać o tym, co przeżyłam, mogłabym zamienić poczerniałe mleko w atrament, a skoro pisanie zawsze w magiczny sposób koiło moją duszę, być może zdołałabym małymi kroczkami wyjść z depresji.

Tamtego dnia włożyłam dziecko do wózka i zabrałam je na spacer po tętniącej życiem ulicy. Na początku powściągliwie, później już śmielej, zaczęłam rozmawiać z innymi kobietami o ich doświadczeniach poporodowych. Z zaskoczeniem odkryłam, jak wiele z nich zmagało się z podobnymi zaburzeniami emocjonalnymi. Dlaczego nie wiedziałyśmy więcej na ten temat? Zawsze utwierdzano mnie w przekonaniu, że wszystkie kobiety skaczą z radości od chwili, gdy wezmą w ramiona swoje dziecko. Nikt mnie nie uprzedził, że przy podskokach niektóre z nas uderzają głową w sufit, przez co przez pewien czas czują się oszołomione.

Gdy pisałam Czarne mleko, odbyłam niezliczone rozmowy z kobietami z różnych grup wiekowych i zawodowych. Powoli i stopniowo docierało do mnie, że nie jestem sama. To mi bardzo pomogło. Jak na ironię ja, która zawsze szczyciłam się samodzielnością, szukałam pocieszenia w liczbach, czym jednak nie zamierzam się przejmować. Po prostu depresja poporodowa pojawia się znacznie częściej, niż nasze społeczeństwo chciałoby przyznać.

Co ciekawe, w dawnych czasach kobiety o tym wiedziały. Nasze praprababki zdawały sobie sprawę z istnienia wszelkich odmian niestabilności poporodowej i dzięki temu były lepiej przygotowane. Przekazywały tę wiedzę swoim córkom i wnuczkom. Jednak dzisiaj jesteśmy oderwane od przeszłości, nie mamy do niej swobodnego dostępu. Kobiety nowo­czesne. Gdy czujemy się znużone i wewnętrznie pokiereszowane, ukrywamy oznaki słabości dzięki najnowszym technikom makijażu. Wydaje nam się, że jednego dnia możemy urodzić, a kolejnego wrócić do dawnego życia. Oczywiście, niektóre z nas tak robią. Problem polega na tym, że inne nie potrafią.

Turczynki ze starszego pokolenia wierzą, że najbliżsi nie powinni odstępować kobiety przez czterdzieści dni od porodu. Jeśli zostawią ją samą choćby na chwilę, mogą narazić młodą matkę na ataki dżina, pogrążającego ofiarę w zalewie zmartwień, trosk i obaw. Dlatego rodziny hołdujące tradycjom nadal ozdabiają szkarłatnymi wstążkami łóżko kobiety, która właśnie urodziła, i rozrzucają po jej pokoju poświęcone nasiona maku, żeby odpędzić nadprzyrodzone moce unoszące się w powietrzu.

Nie próbuję nikogo przekonać, że należy kierować się całym mnóstwem przesądów, ani nie spodziewam się, że personel medyczny ozdobi oddział położniczy wiankami czosnku i amuletami nazar, chroniącymi przed złym okiem. Twierdzę tylko, że kobiety z czasów przednowoczesnych — dzięki swoim zabobonom, tradycjom i przekonaniom — zdawały sobie sprawę z istotnej rzeczy, że z trudem godzimy się z rzeczywistością. A przecież każda z nas pokonuje kilka głównych etapów życia. Co więcej, przejście między nimi może nastręczać trudności. Dlatego możemy potrzebować pomocy, wsparcia i porady, zanim na nowo odnajdziemy się w teraźniejszości. Gdy kobieta — albo mężczyzna — przeżywa kolejny dzień pełen szamotaniny, rozwiązywania problemów, organizowania i kontrolowania, zdarzają się takie chwile, gdy organizm zawodzi. To prosta i stara mądrość, o której zapomnieliśmy w upartym dążeniu do bycia ludźmi sukcesu, zawsze silnymi i doskonałymi.

Pani Słabość nie cieszy się popularnością w naszym ­pokoleniu. Nikt nie wie, gdzie się obecnie znajduje, ale podobno została zesłana na wyspę na Pacyfiku albo do wioski u podnóża Himalajów. Wszyscy o niej słyszeliśmy, ale panuje zakaz wymawiania na głos jej imienia. W szkole, w pracy czy w domu ilekroć ktoś o niej wspomni, wzdrygamy się w obawie przed konsekwencjami. Chociaż nie znajduje się na liście Interpolu ani nie jest poszukiwana listem gończym, nikt nie chce być z nią kojarzony.

Oczywiście, to wcale nie znaczy, że macierzyństwo nie jest jednym z najcenniejszych skarbów na tym świecie. W istocie formuje serce niczym glinę, by zestroić je z rytmem wszechświata. I to z tego powodu wiele kobiet twierdzi, że nigdy nie spotkało ich nic lepszego od macierzyństwa. Zgadzam się z nimi całkowicie.

Kobieta nie staje się jednak matką tuż po porodzie. To proces oparty na nauce, który u jednych trwa dłużej niż u innych. Istnieją takie kobiety jak ja, do żywego poruszone tym, czego doświadczają. Nie twierdzę, że droga wiodąca ku macierzyństwu jest trudniejsza dla osób twórczych. Widziałam, jak przedstawicielki wszystkich środowisk zmagały się z podobnymi problemami, te jednak dotykały ich w różnym stopniu. Żadna kobieta nie jest w pełni odporna na depresję poporodową. Być może te najsilniejsze i najbardziej pewne siebie spośród nas są istotnie najbardziej na nią narażone. Co ciekawe, to rozchwianie umysłowe może pojawić się równie dobrze przy pierwszej, jak i przy drugiej, trzeciej czy nawet szóstej ciąży.

W końcu ciąże są jak płatki śniegu. Nie ma dwóch identycznych.

CZĘŚĆ PIERWSZA

ŻYCIE PRZED MAŁŻEŃSTWEM

Znaki

W Stambule jest południe. Płynę Cygańskim Parowcem, który nazwę zawdzięcza sposobowi, w jaki tańczy na niebieskich wodach, przewożąc pasażerów z wysp na stały ląd. Są tu młodzi kochankowie kradnący sobie pocałunki, licealiści na wagarach, urzędnicy przedłużający przerwę na lunch, fotografowie taszczący aparaty, sprzedawcy dźwigający towar w plecakach, wieczni turyści i wielu innych. Zdaje się, że ludzie ze wszystkich środowisk znaleźli się na pokładzie tej łupiny, kołyszącej się z boku na bok. Jestem wciśnięta w róg. Siedzę z książką na kolanach między otyłą kobietą a zadbanym starszym dżentelmenem. Zaraz po udzieleniu wywiadu dla czasopisma literackiego na jednej z wysp ruszyłam w drogę powrotną. I tak oto dziewczyna z miasta wraca do domu. Sama.

Kiedy tylko statek opuszcza port, zdaję sobie sprawę, że zostawiłam notes w miejscu, gdzie udzielałam wywiadu. Nagle tracę dobry humor. Dlaczego zawsze o wszystkim zapominam? O niezliczonych parasolkach, komórkach, witaminach, tuszach do rzęs, szminkach, opaskach, rękawiczkach? Nie pamiętam o napoczętych kanapkach, które odkładam tylko na chwilę, a w toaletach publicznych — o srebrnych pierścionkach, które ściągam przed umyciem rąk. Raz nieumyślnie porzuciłam nawet dwa żółwie w szklanej kuli: prezent urodzinowy od przyjaciółki. Ponieważ nie mogłam zdobyć się na odwagę, by przyznać, że zgubiłam podarunek w dniu, w którym mi go wręczyła, przez kolejne tygodnie, ilekroć pytała o żółwie, zmyślałam:

— Naprawdę mają się doskonale, opychają się moimi ­cyklamenami i tyją.

Albo:

— Wiesz, pewnego dnia jeden z nich niepostrzeżenie wymknął się z akwarium. Wszędzie go szukałam, ale na próżno. Jednak później, gdy włączyłam lampkę do czytania, znalazł się. Siedział w najlepsze na żarówce! Cień, który rzucał na ścianę, wyglądał potwornie.

I tak wymyślałam kolejne historie o dwóch pupilach, aż pewnego dnia moja przyjaciółka spojrzała mi prosto w oczy i poprosiła, żebym przestała. Nagle ściszyła głos i wyszeptała, że musi mi coś wyznać.

— Muszę to z siebie wyrzucić — dodała. — Kiedy kupiłam te żółwie, miałam poważne wątpliwości, czy będziesz potrafiła się nimi zająć. Ale udowodniłaś, że się myliłam. Tak świetnie sobie radzisz, że jestem ci winna przeprosiny.

Przygryzłam wargę, znieruchomiałam i wstrzymałam oddech. Nadszedł ten moment. Po takim oświadczeniu nie mogłam dłużej kłamać i kilka dni później przyszła moja kolej na zwierzenie. Powiedziałam przyjaciółce, że wcale nie należą mi się przeprosiny, bo to ja powinnam prosić o wybaczenie, do tego podwójne: za roztrzepanie i oszustwo. Potem wyjaśniłam, że jej prezent nigdy nie dotarł do mojego domu.

— Właściwie miałam takie podejrzenia — odezwała się po chwili krępującej ciszy. — Kiedy powiedziałaś, że żółwie skubały pestki słonecznika prosto z twoich dłoni, przyszło mi do głowy, że pomyliłaś je z kanarkami.

Poczułam ulgę, gdy się roześmiała, i zaraz jej zawtórowałam. Żartowałyśmy z mojego roztargnienia, a ja nie miałam nic przeciwko temu. Bo chociaż czułam zakłopotanie z powodu zgubienia prezentu, samokrytyka nie drasnęła nawet mojej duszy. Jakie to miało znaczenie, czy radziłam sobie w roli opiekunki, czy też nie? Przecież żółwie to nie dzieci.

Nagle parostatek porusza się niespokojnie, niczym wybudzający się olbrzym. Wszyscy pasażerowie przeżywają chwilę paniki. Usta poruszają się nerwowo, ręce próbują się czegoś uchwycić. Daleko przed nami płynie rosyjski tankowiec, który wywołuje potężne fale. Obserwujemy go zaniepokojeni, ale gdy tylko na tafli wody zostają ledwie widoczne zmarszczki, kończymy modlitwy, rozluźniamy pięści i na powrót pogrążamy się w letargu.

Ja mam jednak inne zmartwienia. Teraz, gdy zauważyłam brak notesu, nie mogę myśleć o niczym innym poza pisaniem. Przypuszczam, że przejawiam skłonność do utrudniania sobie życia. Gdybym miała skrawek papieru, prawdopodobnie nie odczuwałabym tak silnej potrzeby kreślenia liter właśnie w tej chwili. Ale skoro go nie mam, muszę pisać. Wściekle grzebię w torbie i wykładam wszystko na kolana, ale nie znajduję nawet rachunku, na którego odwrocie mogłabym coś naskrobać.

Nie wiem, co mnie tak poruszyło. Czuję, że w mojej głowie kiełkuje pomysł, ale nie poznam jego ostatecznego kształtu, dopóki nie przeleję go na papier. Wielu ludzi, także pisarzy, woli przeprowadzić szczegółową analizę zagadnienia przed sporządzeniem notatki, ale ja do nich nie należę. Żeby zrozumieć własne myśli, muszę zobaczyć je najpierw w formie pisemnej. Wiem, że mam koncepcję, ale muszę przyłożyć długopis do kartki, żeby ją poznać. A do tego potrzebuję papieru.

Zerkam na lewo i na prawo. Kobieta obok mnie nie sprawia wrażenia osoby, która mogłaby mi pomóc. Najwyraźniej w jej torbach z zakupami jest cała masa świecidełek, ale wątpię, żeby znalazł się między nimi notatnik. Teraz, gdy zwróciłam na nią uwagę, orientuję się, że tak naprawdę jest młoda. Raczej nie przeżyła więcej niż ćwierć wieku. Jednak z powodu dodatkowych kilogramów na pierwszy rzut oka można jej dać dziesięć, a nawet piętnaście lat więcej. W błękitnej sukience z bufiastymi rękawami i suto marszczonym dołem wygląda, jakby właśnie wyszła z kadru filmu z lat trzydziestych i wsiadła na statek w Stambule. Jej ciemnobrązowe, pofalowane włosy, przycięte na wysokości ramion, są starannie ułożone. W uszach połyskują długie, złote kolczyki. Widoczne w wyciętych butach paznokcie są pomalowane lakierem w kolorze jaskrawej czerwieni. Chociaż guziki jej sukienki wyglądają tak, jakby w każdej chwili miały się odpruć, kobieta najwyraźniej wcale się tym nie przejmuje. Uznała swój obfity biust za błogosławieństwo i prezentuje go całej ludzkości, nikogo przy tym nie dyskryminując. To dziewczyna dumna ze swojej kobiecości, a w swojej dumie jeszcze bardziej kobieca. Emanuje ogromnym, nieskrywanym, magnetycznym seksapilem.

W pobliżu kobiet, od których bije taki właśnie blask, czuję się jak oszustka albo kiepska imitacja przedstawicielki płci pięknej. Im kobiecość przychodzi naturalnie, bez wysiłku, jak ziewanie czy kichanie. Dla mnie to coś, co muszę obserwować i badać, coś, czego się uczę i co naśladuję, coś, czego nigdy do końca nie zrozumiem.

Gdyby moja sąsiadka była kocicą, wylegiwałaby się w przepięknym koszu obok grzejnika, z oczami jak szparki, albo leżałaby zwinięta na kolanach właściciela i mruczała zachwycona, machając ogonem we własnym rytmie. Gdybym to ja była kocicą, przez cały dzień zniecierpliwiona przesiadywała­bym na parapecie okiennym i obserwowała przejeżdżające samochody oraz mijających mnie przechodniów. Uciekłabym z domu przy pierwszej nadarzającej się okazji, by poznać wielki świat.

Dalej, za moją sąsiadką, widzę mniej więcej ośmio­letniego chłopca, a obok jego młodszego brata, który jest do niego uderzająco podobny. Obaj są ubrani w jednakowe dżinsy i granatowe T-shirty w paski. W rękach trzymają identyczne zabawki: umięśnionych, ciemnozielonych komandosów z plastiku, w pełnym rynsztunku. Każdy z żołnierzy w jednej ręce ściska granat gotowy do odbezpieczenia, a w drugiej — kałasznikow. Obaj chłopcy żują gumy i robią balony wielkości orzechów włoskich, jeden za drugim. Za każdym razem, gdy balon pęka, wzdrygam się, jakby właśnie kogoś zastrzelili za pomocą plastikowych komandosów. Kolejny wróg zmieciony z parowca.

Zamiast przypuszczać szturm swoimi zabawkami, chłopcy siedzą pogrążeni w myślach. Żaden z nich nie podniósł nawet głowy. Starannie unikają kontaktu wzrokowego ze swoją matką. Przypuszczam, że chłopcom w tym wieku niełatwo żyć u boku tak atrakcyjnej kobiety.

Przekonana, że ani dzieci, ani ich matka nie pomogą mi w poszukiwaniach papieru, odwracam się w stronę mężczyzny po lewej. Nosi okulary w metalowych oprawkach, wygląda poważnie i chociaż ma najwyżej czterdzieści lat, łysieje już na czubku głowy. Całe jego ciało krzyczy: JESTEM ­SPRZEDAWCĄ. Nie mam wątpliwości, że w ­skórzanej torbie, którą trzyma, znajduje się coś, na czym można ­pisać. W odpowiedzi na moje pytanie życzliwie podaje mi kilka kartek opatrzonych nagłówkiem: SHOOTING STAR ­MARKETING LTD.

Dziękuję mu, po czym zaczynam przelewać myśli na papier. Gdy piszę, widzę, jak schnie atrament. Litery pojawiają się jakby na sygnał: MANIFEST SAMOTNEJ DZIEWCZYNY.

Z niedowierzaniem spoglądam na kartkę. A więc to chodziło mi po głowie.

Moja sąsiadka przysuwa się do mnie i pochyla głowę nad kartką na moich kolanach. Co prawda na stambulskich parowcach szybko przywyka się do ludzi zapuszczających żurawia do twojej gazety, ale ta kobieta czyta moje notatki i nawet nie próbuje tego ukryć! Chociaż w pierwszym od­ruchu chcę je przed nią zasłonić, szybko godzę się z faktem, że szukanie prywatności na tak małej, ograniczonej przestrzeni nie ma sensu. Pozwalam jej czytać.

1. Twierdzenie, że samotność jest zarezerwowana dla Boga Wszechmogącego, a w efekcie oczekiwanie, że wszyscy będą łączyć się w pary, to największa iluzja, jaką stworzył Człowiek. Nie musimy kończyć podróży dwójkami tylko dlatego, że wsiedliśmy na pokład Arki Noego w takiej konfiguracji.

Ja piszę, a kobieta czyta. W pewnej chwili pochyla się tak nisko nad moim prawym ramieniem, że włosami muska moją twarz. Wdycham zapach jej szamponu, cierpki i owocowy. Najwyraźniej ma problem z rozszyfrowaniem moich notatek. Wcale się jej nie dziwię, zważywszy moje umiejętności kaligrafowania. Staram się kreślić litery wyraźniej.

2. Dlaczego w tradycyjnych społeczeństwach ludzie, którzy poświęcali życie wierze i przysięgali nigdy nie wziąć ślubu, cieszyli się powszechnym szacunkiem, a w dzisiejszej kulturze staropanieństwo to niemal hańba, stan cywilny wywołujący litość?

3. Dlaczego, chociaż małżeństwo to związek kobiety i mężczyzny, a życie w stanie wolnym odnosi się do obu płci w równym stopniu, określenie „stara panna” ma inny, bardziej negatywny, wydźwięk od słów „stary kawaler”?

Moja sąsiadka wyciąga paczuszkę z mieszanką studencką i połowę odstępuje swoim synom, po czym ponownie skupia uwagę na mojej twórczości. Czyta, przeżuwając. Pośród słonych orzeszków ziemnych, prażonej ciecierzycy i pestek dyni ja piszę, a ona czyta. Obie świetnie się bawimy.

4. Kobietom, które „zostawiono na półce”, należy zwrócić godność. Trzeba nagrodzić je brawami za to, że odważyły się żyć bez czuwających nad nimi mężczyzn.

5. Ci, którzy używają wyrażenia „samica wije gniazdo”, nie rozumieją ptasiej natury. To prawda, że ptaki budują schronienia, ale co sezon porzucają swoje domy, by wznosić nowe w innych miejscach. Żaden ptak nie spędza całego życia w jednym gnieździe.

Dostrzegam, że kobieta się wzdryga. Włosy na jej rękach stają dęba mimo panującego upału.

6. Zmiana i zmienność to alfabet życia. Ślubowanie miłości do grobowej deski to fantazja, która pozostaje w sprzeczności z istotą egzystencji. Poza tym nie umieramy tylko raz. Warto pamiętać, że istoty ludzkie odchodzą wiele razy, nim ich ciała skostnieją.

7. Dlatego można przysiąc miłość jedynie w danej chwili i nic ponadto.

8. Jeśli muszę użyć metafory w odniesieniu do małżeństwa, mogę uznać, że literatura to mój mąż, a książki to moje dzieci. Stanę na ślubnym kobiercu tylko wtedy, gdy rozwiodę się z literaturą albo zdecyduję się na dwóch małżonków.

9. Skoro rozwód z literaturą nie wchodzi w grę, a żaden mężczyzna na świecie nie zgodziłby się zostać „mężem ­numer dwa”, najprawdopodobniej do końca życia pozostanę samotna.

10. Tenże skrawek papieru to mój manifest.

Odchylam się do tyłu i czekam, aż kobieta skończy czytać. Nie nadąża za mną. Bezgłośnie wymawia kolejne słowa, sylaba po sylabie, niczym uczennica, która dopiero co poznała alfabet. Łagodna bryza liżąca pokład niesie ku nam zapach morza i pozostawia słony smak na moim języku. Po kilku sekundach kobieta się prostuje i wzdycha, naprawdę głośno.

Nie mogę zapanować nad ciekawością. Co chce w ten sposób wyrazić? Zgadza się ze mną? Czy to westchnienie ma znaczyć: „Masz rację, siostro, ale właśnie tak funkcjonuje i zawsze funkcjonował ten świat”? Czy raczej ciśnie się jej na usta: „Wypisujesz bzdury, kochana, prawdziwe życie wygląda całkiem inaczej”? Mam przeczucie, że chodzi o to drugie.

Nagle nabieram chęci dokuczenia jej. Ta kobieta to mój Inny. To ten typ niewiasty, która z radością poświęca życie domowi, małżonkowi i synom. Od najmłodszych lat koncentrowała wysiłki na znalezieniu idealnego męża i założeniu rodziny, została matką, nim pożegnała się z młodością, w tym celu przytyła, postarzała się przedwcześnie, zgorzkniała w środku i pozwoliła, by jej pragnienia zamieniły się w żale. Ta kobieta ze swoimi zapuszkowanymi snami, wygodnym statusem społecznym i porzuconymi aspiracjami jest moją antytezą. A przynajmniej chcę w to wierzyć.

„U kobiety — każdej bez wyjątku — wszystko winno mieć początek w macicy, a nie w mózgu”. Tak uważali niektórzy spośród najwybitniejszych powieściopisarzy w moim kraju1. Rościli sobie wyłączne prawo do pisarstwa, które uważali za dziedzinę właściwą mężczyznom. W ich przekonaniu powieść była najbardziej racjonalną konstrukcją, wynikiem pracy umysłowej wymagającej projektowania i wykreślania, a skoro kobiety to z definicji stworzenia emocjonalne, nie sprawdziłyby się jako autorki powieści. Ci sławni autorzy uważali siebie za Ojców Powieściopisarzy, a swoich czytelników za zbłąkanych synów potrzebujących ich wskazówek. Zachowana po nich spuścizna skłania mnie do przypuszczeń, że aby egzystować i wybijać się w literackim świecie, ja także będę musiała dokonać wyboru pomiędzy macicą a mózgiem. Jeśli kiedyś do tego dojdzie, nie mam wątpliwości, co wybiorę.

Parowiec lada moment przybije do brzegu. Kobieta obok zrywa się na równe nogi nieświadoma moich myśli. „Zabrać torby, spakować ciecierzycę, wyszykować chłopców, wziąć kałasznikowy, wepchnąć stopy z powrotem w buty…” W ciągu niecałych trzydziestu sekund jest gotowa. Cisnąc się i przepychając przez tłum z dziećmi u boku, przesuwa się ku wyjściu i jednocześnie oddala ode mnie.

I dopiero wtedy, gdy kobieta stoi, dostrzegam coś, czego powinnam była się domyślić wcześniej. Ona nie ma problemu z otyłością. Właściwie nie ma nawet nadwagi. Po prostu jest w zaawansowanej ciąży. Jej brzuch wydaje się ogromny, równie dobrze może spodziewać się bliźniąt albo trojaczków.

Nie wiem czemu, ale ten istotny szczegół skłania mnie do odwrócenia głowy. Nie mam jednak czasu na rozmyślanie. Parowiec wpływa do portu. Wszyscy pospiesznie rozprostowują nogi i w chaosie szturmują drzwi. W tym zgiełku staję twarzą w twarz ze swoim sąsiadem.

— Dziękuję za kartki… — mówię.

— Nie ma za co — odpowiada. — Cieszę się, że mogłem pomóc.

— Bez dwóch zdań — potwierdzam. — A tak z ciekawości, co to takiego Shooting Star Marketing?

— To nowa firma, w której pracuję. Specjalizujemy się w produktach dla matek i noworodków — wyjaśnia. — Elektroniczne laktatory, podgrzewacze do butelek i tym podobne…

Mężczyzna uśmiecha się jeszcze szerzej, a może tylko tak mi się wydaje. Nagle odnoszę wrażenie, że gdzieś w tym jasnoniebieskim niebie, na tle którego zaczęło zachodzić słońce, anioły pokazują mnie mlecznobiałymi palcami i stroją sobie ze mnie żarty. Jeśli się nad tym zastanowić, jest coś ironicznego w spisywaniu Manifestu samotnej dziewczyny na papierze z nazwą firmy sprzedającej produkty dla świeżo upieczonych matek.

Świadoma tej ironii, ale bez pomysłu, jak ją wykorzystać, stoję osłupiała. Odzywa się mój wewnętrzny głos: „We wszechświecie nie ma zbiegów okoliczności, a jedynie znaki. Widzisz znaki?”.

Ignoruję go i wsuwam mój manifest do kieszeni, nie­przekonana o jego wiarygodności. W takim nastroju opuszczam pokład Cygańskiego Parowca.

Czy mojej uwadze umknął jakiś znak? Bez wyraźnego powodu napisałam Manifest samotnej dziewczyny. W tym samym czasie dostrzegłam w siedzącej obok kobiecie mojego Innego. Ona była ucieleśnieniem gospodyni–żony–matki, dla mnie — nie do przyjęcia. Przekonana, że nie tylko się od niej różnię, ale także jestem od niej o wiele lepsza, przysięgłam zostać Niezamężną Pisarką. Jednocześnie nie zdawałam sobie sprawy, że mój manifest sąsiadował z nazwą firmy założonej z myślą o kobietach, które właśnie zostały matkami. Wszechświat drwił z mojej arogancji.

Musiało pojawić się wiele znaków, a nie tylko ten jeden, skoro kilka miesięcy po napisaniu manifestu zakochałam się po uszy. Nawet wyszłam za mąż. Byłam przekonana, że zejdę z pokładu Arki Noego sama, a tymczasem odkryłam piękno bycia w związku. Dwa lata później urodziłam pierwsze dziecko. Gdy byłam w ciąży, często przypominałam sobie, jak zlekceważyłam kobietę z parowca, i czułam żal, dotkliwy żal.

Musiało pojawić się wiele znaków, a nie tylko ten jeden, skoro kilka miesięcy po porodzie — gdy stało się jasne, że mam za mało pokarmu i trzeba zwiększyć jego ilość — z myślą o wypożyczeniu elektronicznego laktatora wykręciliśmy numer, który dostaliśmy od znajomych. Gdy dostarczono nam urządzenie do domu, zauważyłam na opakowaniu znajome logo: SHOOTING STAR MARKETING.

Kto wie, może to właśnie jegomość z parowca dostarczył laktator do naszego domu? Kto wie, może ta kobieta w niebieskiej sukience, z synami, plastikowymi komandosami, prażoną ciecierzycą i nowo narodzonymi bliźniakami bądź trojaczkami, której nie można już nazwać grubą, ukrywała się gdzieś w zaroślach i śmiała ze zmian, jakie zaszły w moim życiu, z tego niespodziewanego zrządzenia losu?

1 Peyami Safa (1899–1961) — sławny turecki pisarz, który żył w Stambule i był znany dzięki swoim powieściom, artykułom wstępnym i publicystyce. (Przypisy, jeśli nie oznaczono inaczej, pochodzą od autorki).

Na początku była herbata