Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Kiedy odszedłeś - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
7 czerwca 2016
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
31,99

Kiedy odszedłeś - ebook

Nie myśl o mnie za często…

Po prostu żyj dobrze.

Po prostu żyj.

Will

Tyle że Lou nie ma pojęcia, jak to zrobić. I trudno jej się dziwić.

A jednak Kiedy odszedłeś to nie tylko historia o podnoszeniu się po utraconej miłości, lecz także inspirująca opowieść o nowych początkach. Pamiętając o obietnicy złożonej ukochanemu, Lou stara się znajdować nowe powody, dla których warto czekać na każdy kolejny dzień.

*

Miłośnicy pisarstwa Jojo Moyes odnajdą w tej książce to, co najbardziej cenią w jej twórczości: ujmujący humor, autentyzm i zapadających w serce bohaterów. A ci, którzy jeszcze nie znają tej autorki, mogą być pewni, że po lekturze Kiedy odszedłeś popędzą do księgarń, by jak najszybciej nadrobić zaległości.

Jojo Moyes to ulubiona autorka milionów czytelników, a jej pisarstwo jest światowym fenomenem wydawniczym. Udało jej się wyrównać rekord należący do Harlana Cobena i Stephena Kinga – trzy jej książki znalazły się równocześnie na listach bestsellerów „New York Timesa”. Na listach najlepiej sprzedających się tytułów wyprzedza Marie Kondo, Paulę Hawkins czy George’a R. R. Martina.

Poprzednia książka o perypetiach Lou Clark sprzedała się w ponad 5 milionach egzemplarzy (w Niemczech utrzymywała się na pierwszym miejscu list bestsellerów przez rekordowe 46 tygodni). Film na jej podstawie trafia właśnie na ekrany kin.

Kategoria: Obyczajowe
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-240-3712-4
Rozmiar pliku: 896 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

ROZDZIAŁ PIERWSZY

Tęgi mężczyzna przy drugim końcu baru się poci. Trzyma głowę nisko nad swoją podwójną szkocką, ale co kilka minut podnosi wzrok i ogląda się za siebie, w stronę drzwi. Cienka warstewka potu na jego skórze lśni w świetle jarzeniówek. Mężczyzna robi długi, drżący wydech, udając, że to westchnienie, i wraca do swojego drinka.

– Halo. Przepraszam?

Zerkam znad wycieranych kieliszków.

– Mogę jeszcze raz to samo?

Chcę mu powiedzieć, że to nie najlepszy pomysł, że to nie pomoże, a ochrona może nawet uznać, że jest w stanie wskazującym na spożycie. Ale to dorosły facet, do zamknięcia zostało piętnaście minut, a ja w świetle firmowych wytycznych nie mam powodu mu odmówić, więc podchodzę do niego, biorę szklankę i zbliżam ją do miarki. Mężczyzna kiwa głową w stronę butelki.

– Podwójna – mówi i przesuwa tłustą ręką w dół po wilgotnej twarzy.

– To będzie siedem funtów dwadzieścia pensów.

Jest wtorek wieczorem, za piętnaście jedenasta, i dzień pracy w pubie Pod Koniczynką, irlandzkim lokalu na londyńskim lotnisku East City Airport, który z Irlandią ma mniej więcej tyle wspólnego, co Mahatma Gandhi, powoli dobiega końca. Zamykamy dziesięć minut po odlocie ostatniego samolotu i w tej chwili jestem tutaj tylko ja, skupiony młody człowiek z laptopem, dwie rozchichotane kobiety przy stoliku numer dwa i mężczyzna popijający podwójnego jamesona i czekający albo na lot SC107 do Sztokholmu, albo na DB224 do Monachium – ten drugi ma czterdzieści minut opóźnienia.

Siedzę tu od południa, bo Carly bolał brzuch i poszła do domu. Nie przeszkadza mi to. Nigdy nie mam nic przeciwko zostawaniu w pracy do późna. Nucąc cicho do wtóru _Celtyckich dud ze Szmaragdowej Wyspy, cz. III_, podchodzę i zbieram szkło ze stolika, przy którym dwie kobiety wpatrują się w jakiś filmik na ekranie telefonu. Zanoszą się swobodnym śmiechem osób po paru kieliszeczkach.

– Moja wnuczka. Ma pięć dni – oznajmia blondynka, kiedy sięgam przez stół po jej kieliszek.

– Śliczna – uśmiecham się. Wszystkie niemowlęta wyglądają dla mnie jak bułeczki z rodzynkami.

– Mieszka w Szwecji. Nigdy tam nie byłam. Ale trzeba się wybrać, żeby zobaczyć pierwszą wnuczkę, prawda?

– Oblewamy jej urodziny. – Znów wybuchają śmiechem. – Przyłączysz się do nas? No dalej, na pięć minutek możesz zapomnieć, że jesteś w pracy. Inaczej nigdy nie skończymy tej butelki na czas.

– Oho! Pora na nas. Chodź, Dor.

Komunikat na ekranie stawia kobiety do pionu. Zbierają swoje rzeczy, i może tylko ja zauważam chwiejność ich kroku, kiedy idą w stronę bramek. Odstawiam ich kieliszki na bar i rozglądam się po sali, czy nie ma tam czegoś jeszcze do pozmywania.

– Nigdy cię nie kusi? – Niższa kobieta wróciła po swój szal.

– Słucham?

– Żeby pod koniec pracy po prostu się tam przejść. Wskoczyć do samolotu. Mnie by kusiło. – Znowu się śmieje. – Dzień w dzień.

Uśmiecham się tym zawodowym uśmiechem, który może wyrażać absolutnie wszystko, i odwracam się w stronę baru.

Wokół mnie sklepy zamykają się na noc, stalowe rolety, chrobocząc, zjeżdżają w dół i zasłaniają absurdalnie drogie torebki i batoniki Toblerone, czekające na tych, którzy zapomnieli kupić upominki. Światła mrugają i gasną nad wyjściem numer trzy, pięć, jedenaście, ostatni podróżni tego dnia wznoszą się w nocne niebo. Violet, sprzątaczka z Konga, popycha wózek w moją stronę, idąc wolnym, kołyszącym krokiem, a jej podgumowane buty skrzypią na lśniącym marmoleum.

– Dobry wieczór, złotko.

– Dobry wieczór, Violet.

– Nie powinno cię tutaj być o tej porze, kochanie. Powinnaś być w domu z najbliższymi.

Co wieczór mówi dokładnie to samo.

– Już niedługo – odpowiadam co wieczór tymi samymi słowami. Violet, usatysfakcjonowana, kiwa głową i rusza dalej.

Skupiony młodzieniec od laptopa i spocony koneser szkockiej sobie poszli. Kończę odstawiać szklanki i kieliszki, podliczam utarg, sprawdzając dwa razy, dopóki wydruk z kasy nie zgadza się z zawartością szuflady. Zapisuję wszystko w rejestrze, sprawdzam nalewaki, notuję, co trzeba będzie zamówić. Dopiero wtedy zauważam, że płaszcz tęgiego mężczyzny ciągle wisi na stołku przy barze. Podchodzę do niego i zerkam na monitor. Pasażerowie lecący do Monachium właśnie wchodzą na pokład, gdybym miała ochotę biec z płaszczem za tym człowiekiem. Zerkam jeszcze raz, a potem wolnym krokiem idę do męskiej toalety.

– Przepraszam? Jest tu kto?

Głos, który dobiega zza drzwi, jest zduszony i pobrzmiewa w nim histeryczna nutka. Wchodzę do środka.

Amator szkockiej pochyla się nad umywalką i ochlapuje sobie twarz wodą. Jego skóra jest biała jak kreda.

– Wywołują mój lot?

– Dopiero zaczęli. Ma pan jeszcze kilka minut.

Ruszam do wyjścia, ale coś mnie powstrzymuje. Mężczyzna wpatruje się we mnie oczami jak dwa małe guziczki pełne strachu.

– Nie mogę. – Bierze papierowy ręcznik i wyciera nim twarz. – Nie mogę wsiąść do tego samolotu.

Czekam.

– Mam polecieć na spotkanie z moim nowym szefem i nie jestem w stanie. Nie odważyłem się powiedzieć mu, że boję się latać. – Kręci głową. – Nie boję się. Umieram ze strachu.

Puszczam drzwi, które zamykają się za moimi plecami.

– Co to za nowa praca?

Mężczyzna mruga powiekami.

– Y… części samochodowe. Jestem nowym starszym dyrektorem regionalnym, w nawiasie części zapasowe, w Hunt Motors.

– To wygląda na poważne stanowisko – odzywam się. – Ma pan… nawias.

– Długo na to pracowałem. – Mężczyzna głośno przełyka ślinę. –
I dlatego nie chcę zginąć w ognistej kuli. Bardzo nie chcę zginąć w unoszącej się w powietrzu ognistej kuli.

Kusi mnie, by mu powiedzieć, że właściwie to nie byłaby unosząca się w powietrzu ognista kula, tylko prędzej taka spadająca gwałtownie w dół, ale przypuszczam, że to by raczej nie pomogło. Mężczyzna znów ochlapuje sobie twarz, a ja podaję mu następny papierowy ręcznik.

– Dziękuję. – Robi drżący wydech i prostuje się, próbując wziąć się w garść. – Pewnie nigdy wcześniej nie widziała pani, żeby dorosły facet zachowywał się jak idiota, co?

– Jakieś cztery razy dziennie.

Szeroko otwiera małe oczka.

– Mniej więcej cztery razy na dzień muszę kogoś wyławiać z męskiej toalety. Z reguły chodzi o strach przed lataniem.

Mężczyzna mruga powiekami, wpatrując się we mnie.

– Ale wie pan, tak jak mówię wszystkim pozostałym, żaden samolot z tego lotniska nigdy nie spadł na ziemię.

Cofa się zdumiony.

– Poważnie?

– Ani jeden.

– Nie było nawet… żadnego wypadku na pasie startowym?

Wzruszam ramionami.

– Tak naprawdę jest tu dosyć nudno. Ludzie odlatują, docierają tam, gdzie mieli dotrzeć, i wracają kilka dni później. – Opieram się o drzwi, żeby je uchylić. Jakoś wieczorem te toalety nigdy nie chcą ładnie pachnieć. – A zresztą osobiście uważam, że człowiekowi mogą się zdarzyć gorsze rzeczy.

– No tak. W sumie racja. – Mężczyzna zastanawia się nad tym, zerkając na mnie z ukosa. – Czterech dziennie, mówi pani?

– Niekiedy więcej. A teraz, jeśli nie ma pan nic przeciwko, to naprawdę muszę wracać. Klienci nie powinni widywać mnie zbyt często, jak wychodzę z męskiej ubikacji.

Uśmiecha się i przez moment widzę, jaki może być w innych okolicznościach. Człowiek tryskający energią. Wesoły. Prawdziwy znawca części samochodowych produkcji kontynentalnej.

– Wie pan, zdaje mi się, że wywołują pański lot.

– Jak pani myśli, nic mi się nie stanie?

– Nic się panu nie stanie. To bardzo bezpieczne linie. Zresztą to raptem parę godzin z życia. Niech pan posłucha, SK491 wylądował pięć minut temu. Idąc do bramek, zobaczy pan stewardesy i stewardów, którzy przechodzą tamtędy w drodze do domu, cali roześmiani i rozgadani. Dla nich wsiąść do samolotu to mniej więcej tak, jak dla nas wsiąść do autobusu. Niektórzy robią to dwa, trzy czy cztery razy dziennie. A nie są głupi. Gdyby to nie było bezpieczne, toby się tam nie pakowali, prawda?

– Jak wsiąść do autobusu – powtarza mężczyzna.

– A pewnie nawet znacznie bezpieczniej.

– No tak, to na pewno. – Podnosi brwi. – Na drogach roi się od idiotów.

Kiwam głową.

On poprawia sobie krawat.

– No i to nie byle jaka praca.

– Szkoda by było, żeby przepadła z takiego błahego powodu. Jak się pan już oswoi z tym, że jest pan w powietrzu, to wszystko będzie dobrze.

– Może tak. Dziękuję…

– Louiso – mówię.

– Dziękuję, Louiso. Bardzo miła z ciebie dziewczyna. – Przygląda mi się z wahaniem. – Nie sądzę, żebyś… miała ochotę… wybrać się kiedyś ze mną na drinka?

– Chyba wywołują pański lot – stwierdzam i otwieram przed nim drzwi.

Mężczyzna kiwa głową i żeby pokryć zmieszanie, z przesadnym przejęciem klepie się po kieszeniach.

– No tak. Faktycznie. Komu w drogę…

– Powodzenia z nawiasami.

Dwie minuty po jego wyjściu zaglądam do kabiny numer trzy i odkrywam, że mój rozmówca pochorował się tam i nie zostawił ani kawałka czystej powierzchni.

Docieram do domu kwadrans po pierwszej i otwieram drzwi do mieszkania, w którym panuje cisza. Przebieram się w spodnie od piżamy i bluzę z kapturem, a potem otwieram lodówkę, wyciągam z niej butelkę i nalewam sobie kieliszek białego wina. Jest okropnie kwaśne. Przyglądam się etykiecie i zdaję sobie sprawę, że musiałam je otworzyć poprzedniego wieczoru i zapomnieć je zakorkować, a później stwierdzam, że zbyt długie zastanawianie się nad takimi rzeczami nigdy nie prowadzi do niczego dobrego. Osuwam się na krzesło z kieliszkiem w dłoni.

Na kominku stoją dwie kartki. Jedna od rodziców, z życzeniami urodzinowymi. „Wszystkiego najlepszego” mojej mamy przeszywa mnie jak cios sztyletu. Druga jest od siostry, która proponuje, że wpadną do mnie z Thomem na weekend. Kartka stoi tu od pół roku. Na sekretarce mam nagrane dwie wiadomości, jedną od dentysty. A jedną nie.

– Cześć, Louisa. Z tej strony Jared. Poznaliśmy się w Dirty Duck, pamiętasz? W każdym razie wyszliśmy stamtąd razem. – Stłumiony śmiech pełen zakłopotania. – No więc… wiesz… było fajnie. I pomyślałem, że może byśmy to powtórzyli? Masz moje namiary…

Kiedy w butelce nic już nie ma, zastanawiam się nad kupieniem następnej, ale nie chcę znów wychodzić. Nie chcę, żeby Samir z monopolowego znowu żartował sobie na temat mojej wiernej miłości do pinot grigio. Nie mam ochoty z nikim rozmawiać. Nagle czuję przemożne zmęczenie, ale to taki rodzaj szumiącego w głowie wyczerpania, który zapowiada, że jeśli położę się do łóżka, nie będę w stanie zasnąć. Przez chwilę myślę o Jaredzie i o tym, że miał paznokcie w dziwnym kształcie. Czy przeszkadza mi dziwny kształt paznokci? Wpatruję się w puste ściany salonu i raptem dociera do mnie, że tak naprawdę potrzeba mi świeżego powietrza. Muszę odetchnąć świeżym powietrzem. Otwieram okno w korytarzu, chwiejnie wspinam się po schodach przeciwpożarowych i wreszcie wychodzę na dach.

Za pierwszym razem, kiedy się tu znalazłam, dziewięć miesięcy wcześniej, pośrednik nieruchomości pokazał mi, że poprzedni lokatorzy urządzili tu ogródek dachowy, rozstawiając kilka ołowianych donic i ławeczkę.

– Oczywiście oficjalnie nie należy to do pani – powiedział – ale tylko pani mieszkanie ma bezpośrednie wyjście. Myślę, że jest tu całkiem ładnie. Mogłaby pani nawet urządzić tutaj przyjęcie!

Wlepiłam w niego wzrok, zastanawiając się, czy naprawdę wyglądam na osobę, która urządza przyjęcia.

Od tamtego czasu rośliny dawno już zwiędły i uschły. Najwyraźniej opiekowanie się różnymi rzeczami nie jest moją mocną stroną. Teraz stoję na dachu, wpatrując się w mrugającą ciemność Londynu pode mną. Wokół mnie miliony ludzi żyją, oddychają, jedzą i się kłócą. Miliony istnień zupełnie oderwanych od mojego. Daje to dziwny rodzaj spokoju.

Latarnie sodowe świecą, a nocne powietrze przenikają dźwięki miasta, wycie silników, trzaskanie drzwi. Kilka kilometrów na południe słychać odległy brutalny łoskot policyjnego śmigłowca, którego reflektor przeczesuje ciemność parku w poszukiwaniu jakiegoś zaginionego złoczyńcy. Gdzieś z oddali dobiega dźwięk syreny. Zawsze słychać jakąś syrenę.

– Ani się pani obejrzy, a będzie się tu pani czuła jak w domu – powiedział pośrednik. Omal nie wybuchnęłam śmiechem. To miasto wydaje mi się równie obce, jak zawsze. Chociaż właściwie od jakiegoś czasu wszędzie się tak czuję.

Waham się przez chwilę, a potem robię krok i staję na gzymsie, z rozpostartymi ramionami, jak lekko wstawiony linoskoczek. Jedna stopa przed drugą, posuwam się ostrożnie naprzód po betonie, a wietrzyk łaskocze włoski na moich wyciągniętych rękach. Zaraz po przeprowadzce, kiedy było mi najciężej, czasami rzucałam wyzwanie samej sobie, zmuszałam się do przejścia po gzymsie z jednego końca budynku na drugi. Gdy dochodziłam do drugiego końca, śmiałam się na głos w nocne powietrze. Widzisz? – zwracałam się do niego w myślach. – Jestem tutaj, żyję, na samej krawędzi. Robię, jak mi kazałeś!

Stało się to moim potajemnym nałogiem, ja, pejzaż miasta, komfort ciemności, anonimowość i pewność, że tu, w górze, nikt nie wie, kim jestem. Podnoszę głowę, czując powiew nocnego wiatru, słysząc pod sobą śmiech i stłumiony odgłos tłuczonej butelki. W stronę śródmieścia sunie wąż aut, widzę niekończącą się rzekę czerwonych tylnych świateł, samochodowy dopływ krwi. Jedynie godziny pomiędzy trzecią a piątą rano są względnie spokojne, pijani zwalili się na swoje łóżka, kucharze pościągali białe fartuchy, puby zaryglowały drzwi. Ciszę tych godzin tylko z rzadka przerywają nocne cysterny, otwierająca się kawałek dalej przy mojej ulicy żydowska piekarnia i spadające z miękkim pacnięciem na ziemię poranne gazety rozwożone przez furgonetki. Znam najdrobniejsze poruszenia miasta, bo przestałam sypiać.

Gdzieś w dole zamykają White Horse, pełen hipsterów i mieszkańców East Endu, z których kilkoro awanturuje się na zewnątrz, a po drugiej stronie miasta szpital główny zbiera to, co zostało z chorych, rannych i tych, którym prawie udało się przetrwać kolejny dzień. Tu, na górze jest tylko powietrze, ciemność i lot towarowy z Heathrow do Pekinu, i niezliczeni podróżni, w rodzaju amatora szkockiej, w drodze do jakiegoś nowego miejsca.

– Osiemnaście miesięcy. Całe osiemnaście miesięcy. No to kiedy wreszcie będzie dość? – pytam w ciemność. I proszę bardzo – znów zaczyna we mnie wrzeć ten nieoczekiwany gniew. Robię dwa kroki przed siebie, patrząc na swoje stopy. – Bo wcale nie czuję, że żyję. W ogóle nic nie czuję.

Dwa kroki. I jeszcze dwa. Dziś dojdę aż do rogu.

– Nie dałeś mi, do cholery, żadnego życia, prawda? Nie bardzo. Po prostu zniszczyłeś moje dawne życie. Rozwaliłeś je w drobny mak. I co mam teraz zrobić z tym, co zostało? Kiedy w końcu poczuję… – Wyciągam ręce, chłodne nocne powietrze dotyka mojej skóry, a ja zdaję sobie sprawę, że znów płaczę. – Pieprz się, Will – szepczę. – Jak mogłeś mnie zostawić.

Żal znów we mnie wzbiera, niczym nagły przypływ, intensywny, wszechogarniający. W chwili, gdy czuję, jak w nim tonę, z cienia odzywa się głos:

– Chyba nie powinnaś tam stać.

Robię półobrót i na schodach przeciwpożarowych miga mi drobna, blada twarz z szeroko otwartymi ciemnymi oczami. Jestem zszokowana, stopa ślizga mi się po gzymsie, mój ciężar nagle znajduje się po niewłaściwej stronie spadku. Serce podchodzi mi do gardła, a ułamek sekundy później czuję szarpnięcie w całym ciele. A potem, jak w sennym koszmarze, nagle jestem nieważka, w otchłani nocnego powietrza, moje nogi rozpaczliwie wymachują ponad głową, słyszę krzyk, który może wychodzić z moich własnych ust…

Łup.

A potem wszystko zalewa czerń.ROZDZIAŁ DRUGI

– Jak się nazywasz, kochanie?

Kołnierz ortopedyczny wokół mojej szyi.

Czyjaś ręka wprawnie i delikatnie obmacuje mi głowę.

Żyję. To właściwie dosyć zaskakujące.

– Tak jest. Otwórz oczy. A teraz na mnie popatrz. Spójrz na mnie. Możesz mi powiedzieć, jak się nazywasz?

Chcę odpowiedzieć, otworzyć usta, ale słowa, które się z nich wydobywają, są zduszone i nie mają sensu. Chyba ugryzłam się w język. W ustach mam krew, jest ciepła i smakuje żelazem. Nie mogę się ruszyć.

– Położymy cię na desce ortopedycznej, dobrze? Możliwe, że przez chwilę będzie ci nieprzyjemnie, ale dam ci morfinę, żeby trochę złagodzić ból. – Głos mężczyzny jest spokojny, zrównoważony, jakby to była najzwyklejsza rzecz na świecie, być połamanym i leżeć na betonie, gapiąc się w ciemne niebo.

Mam ochotę się roześmiać. Chcę mu powiedzieć, jakie to absurdalne, że tutaj jestem. Ale wygląda na to, że nic nie działa tak, jak powinno.

Twarz mężczyzny znika mi z pola widzenia. Kobieta w odblaskowej kurtce, z ciemnymi kręconymi włosami związanymi w koński ogon, nachyla się nade mną i znienacka świeci mi latarką w oczy, patrząc na mnie z tym samym obojętnym zainteresowaniem, jakbym była jakimś okazem, a nie osobą.

– Trzeba ją podłączyć do respiratora?

Chcę się odezwać, ale moją uwagę odwraca ból w nogach. Jezu – mówię, ale nie jestem pewna, czy na głos.

– Złamania wielokrotne. Źrenice w normie, reaktywne. Ciśnienie dziewięćdziesiąt na sześćdziesiąt. Miała szczęście, że spadła na tę markizę. No powiedz, jakie jest prawdopodobieństwo, że człowiek wyląduje na leżaku?… Ale nie podoba mi się ten siniak. – Zimne powietrze na moim brzuchu, lekki dotyk ciepłych palców. – Krwotok wewnętrzny?

– Sprowadzić drugą ekipę?

– Proszę się odsunąć. Do tyłu, proszę pana.

Głos innego mężczyzny:

– Wyszedłem sobie na fajkę, a ona normalnie zleciała na mój balkon. Mało nie wylądowała na mnie, do cholery.

– No widzi pan, jaki z pana szczęściarz? Jednak wylądowała obok.

– W życiu czegoś takiego nie przeżyłem. Człowiek się nie spodziewa, że ktoś sobie na niego po prostu spadnie z nieba. Spójrzcie tylko na mój leżak. Osiemset funtów, z Conran Shop… Myślicie, że mogę złożyć wniosek o odszkodowanie?

Chwila ciszy.

– Może pan robić, co pan uważa za stosowne. Wie pan co, właściwie to mógłby pan przy okazji obciążyć ją kosztami czyszczenia balkonu z krwi. Co pan na to?

Spojrzenie pierwszego mężczyzny spotyka się ze wzrokiem koleżanki. Czas płynie, a ja podążam za jego ruchem. Spadłam z dachu? Twarz mam zimną i jak przez mgłę dociera do mnie, że zaczynam dygotać.

– Sam, ona wpada we wstrząs.

Gdzieś w dole otwierają się przesuwne drzwi furgonetki. A potem deska pode mną porusza się i przez chwilę – ten ból ten ból ten ból… Wszystko zalewa czerń.

Syrena i migające niebieskie światło. W Londynie zawsze słychać jakąś syrenę. Przemieszczamy się. Błękitny rozbłysk przesuwa się po wnętrzu karetki, czkawka i powrót, oświetla nieoczekiwanie ciasne wnętrze, człowieka w zielonym uniformie, który wstukuje coś w telefon, a potem odwraca się i poprawia kroplówkę nad moją głową. Ból się zmniejszył – morfina? – ale przytomność niesie ze sobą narastający strach. Gigantyczna poduszka powietrzna powoli nadyma się wewnątrz mnie, nieubłaganie odcinając mnie od wszystkiego innego. O nie. O nie.

– Brzebrażab?

Muszę to powtórzyć dwa razy, zanim mężczyzna z ramieniem opartym o tylną ścianę szoferki wreszcie mnie usłyszy. Odwraca się i pochyla nad moją twarzą. Pachnie cytrynami i ma na policzku fragment niedogolonej skóry.

– Wszystko w porządku?

– Dży ja…

Mężczyzna nachyla się niżej.

– Przykro mi. Słabo słychać przez tę syrenę. Niedługo będziemy w szpitalu. – Kładzie na mojej ręce swoją dłoń. Jest sucha, ciepła i dodaje otuchy. – Trzymaj się jeszcze przez chwilę. Donna, o której powinniśmy dotrzeć?

Nie jestem w stanie tego wymówić. Język wypełnia mi usta. W głowie mi się mąci, moje myśli się plączą. Czy ruszałam ramionami, kiedy mnie podnosili? Podniosłam prawą rękę, prawda?

– Jezdeb zbaraliżowada? – Z moich ust wydobywa się tylko szept.

– Co? – ucho tamtego znajduje się gdzieś przy moich ustach.

– Zbaraliżowada? Jezdeb zbaraliżowada?

– Sparaliżowana? – Mężczyzna się waha, nie odrywając wzroku od moich oczu, a potem odwraca się i spogląda na moje nogi. – Potrafisz podkurczyć palce u stóp?

Usiłuję sobie przypomnieć, jak się rusza stopami. Zdaje się to wymagać znacznie więcej wysiłku i skupienia niż kiedyś. Mężczyzna wyciąga rękę i lekko dotyka jednego z moich palców, jakby chciał mi przypomnieć, gdzie one są.

– Spróbuj jeszcze raz. O, proszę.

Fala bólu płynie w górę po obu moich nogach. Westchnienie, może szloch. Mój.

– Nic ci nie jest. Ból to dobry znak. Na razie trudno powiedzieć coś na pewno, ale nie sądzę, żebyś miała uszkodzony kręgosłup. Załatwiłaś sobie biodro i jeszcze parę innych części.

Jego oczy nie odrywają się od moich. Dobre oczy. Wydaje się rozumieć, jak bardzo potrzebuję, żeby mnie ktoś przekonał. Czuję, jak jego ręka zaciska się na mojej. Nigdy wcześniej tak bardzo nie potrzebowałam ludzkiego dotyku.

– Serio. Jestem właściwie pewny, że nie jesteś sparaliżowana.

– Och, dzięgi Bogu. – Słyszę mój głos, jakby dobiegał z daleka. Oczy mam pełne łez. – Brożę, dzie bużdżaj bdzie – szepczę.

Przysuwa swoją twarz do mojej.

– Nie puszczam cię.

Chcę coś powiedzieć, ale jego twarz rozmazuje mi się przed oczami i znów mnie nie ma.

Później mówią mi, że spadłam dwa piętra w dół (z pięciu), rozwaliłam markizę, a mój upadek zamortyzował najwyższej klasy stylizowany na płótno i wiklinę gigantyczny leżak z wodo­odpornymi poduszkami na balkonie pana Antony’ego Gardinera, speca od prawa autorskiego i sąsiada, którego nigdy wcześniej nie spotkałam. Moje biodro rozpadło się na dwa kawałki, a dwa żebra i obojczyk pokruszyły się jak suche gałązki. Złamałam dwa palce u lewej ręki i kość śródstopia, która przebiła skórę i doprowadziła jedną ze studentek medycyny do omdlenia. Moje zdjęcia rentgenowskie są podobno fascynujące.

Ciągle dźwięczy mi w uszach głos sanitariusza, który się mną zajmował: „Nigdy nie wiadomo, co się stanie, kiedy człowiek spadnie z dużej wysokości”. Najwyraźniej miałam mnóstwo szczęścia. Mówią mi to i czekają rozpromienieni, jakbym miała zareagować na tę wiadomość uśmiechem od ucha do ucha albo może odtańczyć jakiś numer ze stepowaniem. Nie czuję się szczęściarą. Nic nie czuję. Drzemię i budzę się, niekiedy widzę nad sobą jasne światła sali operacyjnej, a potem jakieś ciche, spokojne pomieszczenie. Twarz pielęgniarki. Strzępki rozmów.

– Widziałaś, jakiego bajzlu narobiła ta starsza babka na D4? Przyjemny koniec zmiany, nie?

– Ty pracujesz w szpitalu Księżniczki Elżbiety? To możesz im powiedzieć, że my tutaj traktujemy ludzi po królewsku. Ha, ha, ha, ha, ha.

– Louiso, ty sobie po prostu odpoczywaj. My się wszystkim zajmiemy. Odpoczywaj sobie.

Od morfiny chce mi się spać. Zwiększają mi dawkę; jak dobrze czuć ten chłodny strumyczek niepamięci.

Otwieram oczy i w nogach łóżka widzę moją matkę.

– Obudziła się. Bernard, ona się obudziła. Myślisz, że trzeba zawołać pielęgniarkę?

Zmieniła kolor włosów, myślę z roztargnieniem. A potem: O. To mama. Mama już ze mną nie rozmawia.

– Och, dzięki Bogu. Dzięki Bogu. – Mama podnosi rękę i dotyka krzyżyka, który ma na szyi. To mi o kimś przypomina, ale nie potrafię powiedzieć, o kim. Mama pochyla się w moją stronę i delikatnie głaszcze mnie po policzku. Nie wiedzieć czemu, oczy w jednej chwili wypełniają mi się łzami. – Och, moja malutka. – Nachyla się nade mną, jakby chciała ochronić mnie przed całym złem tego świata. Czuję zapach jej perfum, tak samo znajomy jak mój własny. – Och, Lou. – Wyciera moje łzy chusteczką. – Ależ mi napędzili stracha tym telefonem. Bardzo cię boli? Trzeba ci czegoś? Wygodnie ci? Co mogę ci przynieść?

Mówi tak szybko, że nie jestem w stanie odpowiedzieć.

– Przyjechaliśmy, jak tylko nam powiedzieli. Treena opiekuje się dziadkiem. Przesyła ci ucałowania. To znaczy, wydał ten taki dźwięk, no wiesz, ale wszyscy się domyślamy, o co mu chodzi. Och, kochanie, jakżeś ty się w to wpakowała? Co ci strzeliło do głowy?

Wygląda na to, że nie potrzebuje odpowiedzi. Wystarczy jej, że ja sobie tutaj leżę.

Mama ociera oczy sobie, a potem znowu mnie.

– Dalej jesteś moją córką. I… i nie zniosłabym tego, gdyby coś ci się stało, a my nie… no wiesz.

– Babo… – połykam słowa. Mój język jest absurdalnie spuchnięty. Brzmi to tak, jakbym była pijana. – Dzia dzigdy dzie chciałab…

– Przecież wiem. Ale, Lou, to było dla mnie takie straszne. Nie mogłam…

– Może nie teraz, co, kotku? – Tata dotyka jej ramienia.

Mama odwraca wzrok, spogląda w przestrzeń, a potem bierze mnie za rękę.

– Kiedy do nas zadzwonili. O Boże. Myślałam… nie wiedziałam… – Znów pociąga nosem, przyciskając do ust chusteczkę. – Dzięki Bogu, że nic jej nie jest, Bernard.

– No chyba, że nic jej nie jest. Taka to zawsze spadnie na cztery łapy, dobrze mówię?

Postać taty majaczy nade mną. Ostatni raz rozmawialiśmy przez telefon dwa miesiące temu, ale nie widziałam się z nim od półtora roku, odkąd wyjechałam z rodzinnego miasteczka. Wydaje się ogromny i swojski, i rozpaczliwie zmęczony.

– Brzebrażam – szepczę. Nie przychodzi mi do głowy nic
innego.

– Nie bądź głupia. Po prostu się cieszymy, że nic ci nie jest. Chociaż trzeba przyznać, że wyglądasz jak po sześciu rundach z Mikiem Tysonem. Widziałaś się w lustrze od czasu, jak cię tu przywieźli?

Kręcę głową.

– Może… może poczekaj z tym jeszcze chwilę. Pamiętasz Terry’ego Nichollsa, jak jechał na motorze i pod spożywczakiem przeleciał przez kierownicę? No, to wyglądasz mniej więcej tak, jak on wtedy, poza wąsami. A nie, czekaj – przypatruje się z uwagą mojej twarzy – właściwie to chyba nawet…

– Bernardzie.

– Jutro przywieziemy ci pęsetę. No, w każdym razie, jak jeszcze kiedyś uznasz, że przydałoby ci się parę lekcji latania, to wybierzemy się na stary, dobry pas startowy, co ty na to? Skakanie i machanie rękami najwyraźniej się w twoim przypadku nie sprawdza.

Próbuję się uśmiechnąć.

Pochylają się nade mną oboje. Twarze mają napięte, pełne niepokoju. Moi rodzice.

– Bernard, ona schudła. Nie wydaje ci się, że schudła?

Tata nachyla się bliżej i wtedy widzę, że oczy ma trochę mokre, a uśmiech bardziej drżący niż zazwyczaj.

– E… pięknie wygląda, kotku. Wierz mi. Wyglądasz diabelnie pięknie.

Ściska moją rękę, a potem podnosi ją do ust i całuje. Tata przez całe moje życie nigdy nie zrobił czegoś takiego.

To w tym momencie zdaję sobie sprawę, że oni myśleli, że ja umrę, i z piersi nieoczekiwanie wyrywa mi się szloch. Zacis­kam powieki, broniąc się przed gorącymi łzami, i czuję, jak duża, stwardniała dłoń taty nakrywa moją.

– Jesteśmy tu, kochanie. Już wszystko w porządku. Wszystko będzie dobrze.

Przez dwa tygodnie codziennie jeżdżą tu osiemdziesiąt kilometrów porannym pociągiem, a po upływie tych dwóch tygodni odwiedzają mnie co kilka dni. Tata dostał specjalne zwolnienie z pracy, bo mama nie chce podróżować w pojedynkę. W końcu w Londynie można spotkać najróżniejszych podejrzanych osobników. Powtarza to kilkakrotnie, za każdym razem oglądając się ukradkiem za siebie, jakby jakiś zakapturzony nożownik w tej samej chwili zakradał się na mój oddział. Treena znów mieszka u rodziców, żeby mieć oko na dziadka. Sposób, w jaki mama o tym mówi, każe mi się domyślać, że moja siostra raczej się do tego nie paliła.

Mama przywozi domowe posiłki – robi tak od dnia, kiedy wszyscy, mimo pięciu minut intensywnego wpatrywania się w mój lunch i wysuwania rozmaitych przypuszczeń, nie byliśmy w stanie dojść, co to właściwie jest.

– I to na plastikowej tacy, Bernardzie. Jak w więzieniu.

Ze smutkiem dziobnęła posiłek widelcem, a potem go powąchała. Od tego czasu przyjeżdża tu z ogromnymi kanapkami, z grubymi plastrami szynki albo sera w świeżym białym chlebie i z domowymi zupami w termosie.

– Przynajmniej wiesz, co jesz – mówi i karmi mnie jak niemowlę.

Mój język powoli wraca do normalnych rozmiarów. Podobno lądując, omal go sobie nie odgryzłam. Mówią, że to nic niezwykłego.

Mam dwie operacje na biodro, a moja lewa stopa i lewa ręka są w gipsie aż do stawu. Keith, jeden z salowych, pyta, czy może się na nim podpisać – dziewicza biel przynosi jakoby pecha – i natychmiast wypisuje tam tak sprośny komentarz, że Eveline, pielęgniarka z Filipin, przed obchodem musi go zakryć świeżą warstwą gipsu. Kiedy Keith wiezie mnie na prześwietlenie albo do apteki, opowiada mi plotki z całego szpitala. Jakoś przeżyłabym bez opowieści o pacjentach, którzy umierają powoli i w męczarniach – mam wrażenie, że jest ich nieskończona liczba – ale on to lubi. Czasem zastanawiam się, co opowiada innym na mój temat. Jestem dziewczyną, która spadła z piątego piętra i przeżyła. W szpitalnym rankingu najwyraźniej plasuje mnie to nieco powyżej chronicznego zatwardzenia z oddziału C czy Tej Głupiej Baby, Która Niechcący Odcięła Sobie Kciuk Sekatorem.

To zadziwiające, jak szybko człowiek ulega instytucjonalizacji. Budzę się, poddaję się zabiegom kilku osób, które teraz już rozpoznaję, staram się odpowiadać składnie na pytania lekarzy specjalistów i czekam, aż zjawią się mama z tatą. Moi rodzice wynajdują sobie różne drobne zadania w moim pokoju i okazują lekarzom niezwykłą czołobitność. Tata kilkakrotnie przeprasza za to, że ja niestety jeszcze nie wywijam koziołków, aż wreszcie mama kopie go w kostkę, całkiem mocno.

Po obchodzie mama zazwyczaj urządza sobie spacer po sklepach i lokalach w holu na dole i wraca, wydając przyciszone okrzyki zdumienia nad liczbą barów szybkiej obsługi.

– Ten człowiek z oddziału kardiologicznego z jedną nogą, Bernardzie. Siedzi tam sobie i napycha się frytkami i cheeseburgerem tak, że sobie nie wyobrażasz.

Tata siedzi na krześle w nogach mojego łóżka i czyta lokalną gazetę. Przez cały pierwszy tydzień sprawdza, czy są doniesienia o moim wypadku. Usiłuję mu wyjaśnić, że w tej części miasta nawet podwójne morderstwa ledwie zasługują na wzmiankę, ale w Stortfold w zeszłym tygodniu pierwszą stronę gazety wypełniał nagłówek „Wózki z supermarketu porzucone po złej stronie parkingu”. Newsem poprzedniego tygodnia z kolei byli „Uczniowie zasmuceni stanem stawu dla kaczek”, więc mojego tatę trzeba będzie jeszcze trochę poprzekonywać.

W piątek po ostatniej operacji mojego biodra mama przywozi szlafrok, który jest na mnie o rozmiar za duży, oraz wielką papierową torbę pełną kanapek z jajkiem. Nie potrzebuję pytać, co to takiego: siarkowy zapach wypełnia pokój, jak tylko mama otwiera torbę. Tata macha sobie ręką przed nosem.

– Josie, pielęgniarki pomyślą, że to moja sprawka – mówi, otwierając i zamykając drzwi.

– Dzięki jajkom Lou nabierze trochę ciała. Jest za chuda. A zresztą ty nie masz prawa się odzywać. Zrzucałeś winę za te swoje okropne zapachy na psa jeszcze dwa lata po jego śmierci.

– Skarbie, po prostu nie chciałem, żeby w naszym związku zabrakło romantyzmu.

Mama przycisza głos:

– Treena mówi, że jej ostatni typ naciągał jej kołdrę na głowę, kiedy puścił bąka. Wyobrażasz sobie?

Tata zwraca się do mnie.

– Gdybym ja to zrobił, noga twojej matki nie postałaby nawet w obrębie tego samego kodu pocztowego.

Mimo ich śmiechu w powietrzu wisi napięcie. Czuję to. Kiedy cały świat nagle zamyka się w obrębie czterech ścian, człowiek robi się wyczulony na najdrobniejsze zmiany w atmosferze. Wyczuwa się je w tym, jak lekarze odwracają się, analizując zdjęcia rentgenowskie, albo jak pielęgniarki zasłaniają usta, gdy rozmawiają o kimś w pobliżu, kto właśnie umarł.

– Co? – pytam. – O co chodzi?

Spoglądają po sobie z zakłopotaniem.

– No więc… – Mama siada w nogach mojego łóżka. – Pan doktor powiedział… ten specjalista… że nie do końca wiadomo, jak ty stamtąd spadłaś.

Wgryzam się w kanapkę z jajkiem. Potrafię teraz podnosić prawie wszystko lewą ręką.

– A, to. Zdekoncentrowałam się.

– Chodząc po dachu.

Żuję przez chwilę.

– Czy to możliwe, że lunatykowałaś, kochanie?

– Tato, ja nigdy w życiu nie lunatykowałam.

– Owszem. Nie pamiętasz, jak miałaś trzynaście lat i przez sen zeszłaś na dół i zjadłaś pół tortu urodzinowego Treeny?

– Hm. Niewykluczone, że to nie było przez sen.

– No i jeszcze poziom alkoholu we krwi. Mówili… że wypiłaś… strasznie dużo.

– Miałam w pracy ciężką noc. Wypiłam parę kieliszków wina i po prostu wyszłam sobie na dach zaczerpnąć świeżego powietrza. A potem moją uwagę odwrócił ten głos.

– Usłyszałaś jakiś głos.

– Stałam na dachu i wyglądałam. Czasem tak robię. A potem za mną odezwał się nagle głos jakiejś dziewczyny, wystraszyłam się i straciłam równowagę.

– Dziewczyny?

– Tak naprawdę słyszałam tylko jej głos.

Tata pochyla się w moją stronę.

– Jesteś pewna, że to naprawdę była dziewczyna? A nie że coś sobie wyobra…

– Tato, to biodro mam pokiereszowane, a nie mózg.

– Rzeczywiście mówili, że pogotowie wezwała jakaś dziewczyna. – Mama dotyka jego ramienia.

– Czyli powiadasz, że to naprawdę był wypadek – ustala tata.

Przestaję jeść. Rodzice jak na komendę odwracają od siebie wzrok. Na twarzy mają wypisane poczucie winy.

– Co? Wy… wy myślicie, że ja stamtąd skoczyłam?

– My nic takiego nie mówimy. – Tata skrobie się po głowie. – Tylko po prostu… no wiesz… wszystko się popsuło, od kiedy… i tyle czasu cię nie widzieliśmy… no i trochę nas zdziwiło, że spacerujesz po dachu w środku nocy. Kiedyś miałaś lęk wysokości.

– Kiedyś byłam zaręczona z człowiekiem, który uważał za normalne liczenie, ile kalorii spalił podczas snu. Jezu. To dlatego jesteście dla mnie tacy mili? Myślicie, że chciałam się zabić?

– On nas po prostu ciągle pytał…

– Kto pytał o co?

– No ten cały psychiatra. Oni chcą się po prostu upewnić, że wszystko jest w porządku, skarbie. Wiemy, że nie było ci… no wiesz… od czasu, jak…

– Psychiatra?

– Wpisali cię na listę oczekujących. Wiesz, żeby z kimś porozmawiać. A my pogadaliśmy sobie od serca z lekarzami i wrócisz z nami do domu. Póki nie wydobrzejesz. Nie możesz siedzieć sama w tym swoim mieszkaniu. To…

– Byliście u mnie w mieszkaniu?

– No, musieliśmy tam pojechać po twoje rzeczy.

Zapada długa cisza. Wyobrażam ich sobie, jak stoją w moich drzwiach, mama zaciska dłonie na rączce torebki, przyglądając się niewypranej pościeli, rzędowi pustych butelek po winie na kominku, samotnej połówce batonika musli w lodówce. Widzę, jak kręcą głowami, patrząc po sobie. „Bernardzie, jesteś pewien, że to tutaj?”

– Na razie potrzebujesz być z rodziną. Tylko przez jakiś czas, dopóki nie staniesz na nogi.

Chcę powiedzieć, że dam sobie radę w swoim mieszkaniu, nieważne, co oni myślą na jego temat. Chcę pracować, robić, co do mnie należy, wracać do domu i nie myśleć aż do następnej zmiany. Chcę powiedzieć, że nie mogę wrócić do Stortfold i znów być „tą dziewczyną”, „tą, która wiecie”. Nie chcę odczuwać ciężaru starannie ukrywanej dezaprobaty mojej matki ani pogodnej determinacji ojca, utrzymującego, że „wszystko jest w porządku, jest po prostu świetnie”, jakby wypowiedzenie tego wystarczająco dużo razy mogło sprawić, że naprawdę tak będzie. Nie chcę codziennie mijać domu Willa i myśleć o tym, w czym brałam udział, o tym, co zawsze tam będzie.

Ale nie mówię żadnej z tych rzeczy. Bo nagle czuję się zmęczona, wszystko mnie boli i po prostu nie mam już siły walczyć.

Dwa tygodnie później tata przywozi mnie do Stortfold swoją służbową furgonetką. Z przodu jest miejsce tylko dla dwóch osób, więc mama została, żeby przygotować dom, a w miarę jak spod kół uciekają nam kolejne kilometry autostrady, czuję, że żołądek ściska mi się ze zdenerwowania.

Wesołe ulice mojego rodzinnego miasteczka wydają mi się teraz obce. Patrzę na nie chłodnym, badawczym wzrokiem, rejestrując, jakie wszystko jest tu małe, jakie zmęczone, jakie cukierkowe. Uświadamiam sobie, że tak właśnie musiał to widzieć Will, kiedy wrócił do domu po wypadku, i odpycham tę myśl. Wjeżdżamy w naszą ulicę, a ja przyłapuję się na tym, że kulę się na siedzeniu. Nie chcę uprzejmie gawędzić z sąsiadami, tłumaczyć się przed nimi. Nie chcę, żeby osądzali mnie za to, co zrobiłam.

– Wszystko dobrze? – Tata odwraca się do mnie, jakby odgadł którąś z myśli przebiegających mi przez głowę.

– W porządku.

– Grzeczna dziewczynka. – Na chwilę kładzie mi rękę na ramieniu.

Kiedy podjeżdżamy pod dom, mama już czeka przy drzwiach. Podejrzewam, że przez ostatnie pół godziny stała przy oknie. Tata kładzie na schodach jedną z moich toreb, a potem wraca do samochodu, żeby mi pomóc, i zarzuca sobie na ramię drugą torbę.

Ostrożnie opieram laskę na kostce brukowej i czuję drżenie
firanek za moimi plecami, kiedy powoli idę ścieżką w stronę domu. Patrzcie, kto przyjechał – szepczą na pewno ludzie. Jak myślicie, co ona znów narobiła?

Tata prowadzi mnie i obserwuje moje stopy, jakby mogły nagle wystrzelić i pomknąć gdzieś, gdzie nie powinny.

– Dajesz radę? – pyta co chwilę. – Tylko nie za szybko.

Widzę dziadka, który stoi za mamą w przedpokoju, ubrany w kraciastą koszulę i swój najlepszy granatowy sweter. Nic się nie zmieniło. Tapeta jest ta sama. Dywan w korytarzu jest ten sam, na wytartym włosiu widać linie wskazujące na to, że mama dziś rano go odkurzała. Na wieszaku dostrzegam mój stary niebieski skafander. Półtora roku. Czuję się tak, jakby nie było mnie tutaj przez dziesięć lat.

– Nie tak prędko – mówi mama, splatając dłonie. – Bernard, za szybko ją prowadzisz.

– Trudno ją nazwać Usainem Boltem, do licha. Jeśli jeszcze trochę zwolnimy, ślimaki zaczną nas wyprzedzać.

– Uwaga na stopnie. Bernard, nie lepiej, żebyś stanął za nią, jak będzie wchodziła po schodach? No wiesz, na wypadek, gdyby upadła do tyłu?

– Wiem, gdzie są stopnie – mówię przez zaciśnięte zęby. – Mieszkałam tu zaledwie przez dwadzieścia sześć lat.

– Bernard, uważaj, żeby się nie zaczepiła o tamtą krawędź. Nie chcemy, żeby popsuła sobie drugie biodro.

O Boże, myślę. Will, czy u ciebie tak to właśnie wyglądało? Dzień w dzień?

I wtedy w drzwiach staje moja siostra, która przepchnęła się obok mamy.

– Na litość boską, mamo. No dalej, kulasie. Robisz z nas przedstawienie dla całej okolicy.

Treena podsuwa ramię pod moją pachę i na chwilę się odwraca, żeby spiorunować wzrokiem sąsiadów, unosząc brwi, jakby chciała powiedzieć: „Serio?”. Niemal słyszę szelest zasuwanych zasłon.

– Ciekawscy się znaleźli. Niech pilnują swojego nosa. No ale ty się, swoją drogą, pospiesz. Obiecałam Thomasowi, że będzie mógł obejrzeć twoje blizny, zanim go zawiozę do klubiku. Boże, ile ty schudłaś? Twoje cycki wyglądają teraz pewnie jak dwie mandarynki włożone do pary skarpetek.

Trudno jest jednocześnie iść i się śmiać. Thomas biegnie mnie uściskać, tak że muszę się zatrzymać i oprzeć o ścianę, by nie stracić równowagi podczas zderzenia.

– Naprawdę cię rozkroili, a potem znowu poskładali? – pyta. Głową sięga mi już do piersi. Brakuje mu czterech zębów na przedzie. – Dziadek mówi, że pewnie poskładali cię zupełnie nie tak, jak trzeba. I że Bóg jeden wie, jak my się zorientujemy.

– Bernard!

– Przecież ja tylko żartowałem.

– Louisa – głos dziadka jest zachrypnięty i niepewny. Staruszek chwiejnie wyciąga ku mnie ręce i obejmuje mnie, a ja odwzajemniam uścisk. Dziadek się odsuwa, jego stare dłonie zaskakująco mocno ściskają moje ramiona, a on marszczy brwi z wyrazem udawanego gniewu.

– Wiem, tatusiu. Masz rację. Ale teraz jest już z powrotem w domu – odzywa się mama.

– Wracasz do swojego starego pokoju – mówi tata. – Muszę ci powiedzieć, że położyliśmy tam nową tapetę z Transformersami, ze względu na Thoma. Parę Autobotów czy Predaconów nie będzie ci przeszkadzało, prawda?

– Miałem robaki w pupie – wtrąca Thomas. – Mama powiedziała, że mam o tym nie mówić poza domem. Ani wkładać palców do…

– Święci pańscy – wzdycha mama.

– Witaj w domu, Lou – mówi tata i w tej samej chwili upuszcza torbę na moją stopę.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: